Pomysł na weekend majowy - Lwów

Lat temu ze dwa wybraliśmy się z A. na łikend majowy do Lwowa autostopem. W zasadzie to nie my wpadliśmy na ten pomysł. Otóż te dwa lata temu wyścig autostopowy rok rocznie organizowany i startujący z Sopotu akurat za swój cel wybrał Lwów. A. bardzo chciała wziąć w nim udział, więc się wybralim. Tak się składa, że nie jesteśmy z Sopotu, więc najpierw musieliśmy tam dojechać. Stopem nie było czasu, więc pociągiem. Niestety Polskie Koleje Państwowe nie wpadły na pomysł, że w łikend majowy ktoś chciałby gdzieś jechać. A do tego jeszcze nad morze? No niedorzeczność. Tak oto  wigilię pierwszego maja wieczorem na dworcu głównym w Krakowie mrowie ludzi wypełniało 3-wagonowy pociąg jak sardynki, a drugie takie mrowie próbowało również stać się sardynkami wbijając się do pociągu. Ponieważ jednak ściśliwość masy ludzkiej jest nad wyraz ograniczona - nie udało im się to. Po dwóch godzinach od planowanego odjazdu ktoś bardzo mądry podstawił dwa dodatkowe wagony. Wbiegliśmy do nich czym prędzej i pociąg ruszył.

Znacie takie miasto jak Katowice? To takie miasto w środku aglomeracji śląskiej zamieszkiwanej przez kilka milionów ludzi. Jak więc łatwo się domyśleć w Katowicach sytuacja się powtórzyła: pociąg stanął na jakieś 2 godziny, po których ktoś wreszcie podstawił kolejne wagony. Pociąg ruszył. A potem co chwile stawał nie dając sobie rady z tak liczną gawiedzią umieszczoną w dodatkowych wagonach. Po 12 godzinach jazdy pociąg osiągnął stolicę. Niestety dopiero po opuszczeniu stolicy zdaliśmy sobie sprawę, że nie zdążymy na start o godzinie 12 w Sopocie i wysiedliśmy w Mławie. Znacie takie miasto jak Mława? Ja nie znałem. W Mławie, której plan poniżej, trzeba uważać: kradną tam nawet tojtoje, więc władza skrzętnie przywiązuje je do niedających się ukraść murów.




Z Mławy wyruszyliśmy na Lwów. Tak, wiem, nie ma nic bardziej kretyńskiego niż jechać z Krakowa do Lwowa przez Mławę. Jazda autostopem szła nam umiarkowanie szybko. Koniec końców i tak jechaliśmy przez Warszawę a na koniec dnia wylądowaliśmy gdzieś za Lublinem. Następnego dnia szczęśliwie udało nam się osiągnąć Lwów. Przejeżdżaliśmy przez przecudowne okolice Zamościa a także przez Krasnystaw. Cóż za krainy! Zieleń, spokój, lasy, pola, idylla! A teraz reklama: kupuj kefir i śmietanę tylko z OSM Krasnystaw! Są absolutnie przecudowne, a jak zobaczyłem okolice Krasnegostawu to zrozumiałem dlaczego. Spokojne, szczęśliwe krowy wypasające się na spokojnych, szczęśliwych połaciach trawy. To zapewnia kefirowi i śmietanie ten aksamitny (spokojny i szczęśliwy) niepowtarzalny smak!

A Lwów jest piękny. Urzekają dość wąskie uliczki i pochylone nad nimi popolskie (jak na Dolnym Śląsku - poniemieckie) kamienice o pastelowych barwach.




















Urzeka ormiański kościół ze swoją drewnianą rzeźbą Chrystusa Ukrzyżowanego (we Lwowie byłem jeszcze ze dwa razy, w tym już po odwiedzeniu Armenii i wtedy dostrzegłem, że w okolicach ormiańskiego kościoła znajdują się również tradycyjne ormiańskie chaczkary).




Będąc we Lwowie nie można nie spróbować pączka z parówką:


nie można również nie zauważyć, że dziwnym zbiegiem okoliczności do pomnika Adama Mickiewicza nie prowadzi żadne przejście dla pieszych.

Na Prospekcie Swobody (którym niegdyś płynęła rzeka) panuje klimat znany nam z małomiasteczkowych odpustów  sprzed 15 lat: elektryczne samochodziki, blaszane zegarki, wiatraczki, szczęśliwe dzieci i szczęśliwi naciągacze ich rodziców.

Z detali: znowu koło ormiańskiej świątyni znajdziemy graffiti z Matką Boską, a tu i tam będziemy mieli okazję zaobserwować stare radzieckie automobile.

My tu sobie zwiedzu-zwiedzu, a noc nadchodzi. Do Lwowa tymczasem dotarli również znajomi A., których na dworcu zaczepił pan Stanisław. Pan Stanisław jest młodym Polakiem mieszkającym nieopodal centrum i oferujący noclegi w swoim mieszkaniu w kamienicy. Za 10 dolarów - dobra cena. A sama kamienica dość powiedzieć: klimatyczna. W rzeczy samej standard podobno wysoki w porównaniu do konkurencji, gdyż w łazience umieszczony jest cud tureckiej technologii - UFO - taki fioletowy ogrzewacz. Ja się go boję ; ).


Polecam więc nocleg u pana Stanisława. Mam nawet jakiś numer telefonu jeśliby ktoś był zainteresowany. We Lwowie jednak najbardziej poruszyło mnie co innego. Byliśmy tam 3 maja i wybraliśmy się do Katedry Łacińskiej (Polskiej) we Lwowie. I to było niesamowite: ludzie zdaje się powyciągali z szaf trzymane na najlepsze okazje najlepsze stroje, biła po oczach biel koszul, sterczały sztywno kołnierzyki, na twarzach malowała się jakaś niewiarygodna zupełnie zaduma a Duch Narodu unosił się nad tym wszystkim. Jego obecność była tak rzeczywista, że zdawało się, że można go dotknąć. Nigdy nie widziałem ludzi tak silnie przeżywających święto narodowe jak we Lwowie. Można powiedzieć, że widziałem na własne oczy historię. Widziałem jej konsekwencje: ludzi, których powojenny podział granic oddalił od ojczyzny. Tego samego dnia spotkaliśmy ubogiego Polaka. Podszedł do nas, nie chciał pieniędzy. Pytał, czy mamy jakiś polski tekst. Gazetę, książkę, cokolwiek. Wstyd, ale nie mieliśmy. Jedyne co polskie co mogliśmy mu dać to polska złotówka. Popatrzył na nią ze wzruszeniem w oczach i schował gdzieś bardzo głęboko. W sercu i w starym, znoszonym płaszczu.

Autostop na Ukrainie wydał nam się nie najłatwiejszy. Kierowcy zazwyczaj chcieli kasę: stawali (rzadko), dowiadywali się, że nic im nie zapłacimy, i jechali dalej. Jeden zabrał nas pomimo, że usłyszał, że nic nie dostanie. Drugi nie zapytał. Na koniec wynikła z tego dość nieprzyjemna sytuacja, ale jakoś uszliśmy bez płacenia. Michał twierdzi, że jak się człowiek upije, to autostop na Ukrainie robi się dużo łatwiejszy - nie próbowałem.

Wracając więc, dla ułatwienia, na granicę dojechaliśmy busem (z Dworca Głównego we Lwowie do wsi Szeginia). Dalej już stopem, co jakimś cudem poszło nam całkiem łatwo, chociaż za granicą stały dziesiątki autostopowiczów biorących udział w wyścigu z Sopotu. Wszyscy stali właściwie zaraz za granicą. My uszliśmy z kilometr dalej i złapaliśmy szybki transport do Przemyśla. Z Przemyśla - a było już ciemno - udało nam się dojechać na jakąś stację benzynową kilkadziesiąt kilometrów dalej. Stamtąd zaś - znów jakimś cudem, bo było pewnie koło 12 w nocy - zabrał na TIR. I to nie stojący na stacji. Zobaczył nas mimo ciemności, zatrzymał się i zabrał. Z nim już dotarliśmy do Krakowa.


a w ogóle to we Lwowie są słitaśne drewniane budki telefoniczne

A więc a więc. Jazda do Lwowa autostopem jest całkiem przyjemnym pomysłem na łikend majowy (chociaż nie koniecznie należy zahaczać  Mławę). Faajnie było : ).

Komentarze

  1. Tylko pozazdrościć takiej pasji, opisów i zdjęć..szkoda, że ja kobieta z krwi i kości unika takich wycieczek w szczególności rowerowych..Pozdrawiam:) Paulina

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja proponuję wrócić do Przemyśla, ale na rowerze ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. A byłem w sumie nie tak daleko... No dobra, z Biłgoraja to jednak jeszcze kawał drogi... No ale też wschód ; ). może następnym razem, kto wi

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty