Tien Szan - dzień 1 i 2

Po nieskładnym preludium ruszamy wreszcie w Tien Szan (uwaga, będzie 10 milionów zdjęć).

Rankiem mijają mnie pasterze pędzący bydło w górę rzeki, więc i ja ruszam. W górę rzeki, chociaż nie tej co trzeba. Poszedłem najpierw w górę Aksu, potem przedarłem się przez grzbiet i znalazłem się we właściwej dolinie. Dlaczego? Bo tak mi powiedziała mapa. I to nie jedyny raz, kiedy delikatnie zrobiła mnie w konia - do doliny Araszan można iść od razu, bezpośrednio, ale jakbym tam poszedł nie spotkałbym zabłąkanego w lesie czarnego konia i nie patrzyłbym na dolinę w ten sposób:

W dole rzeka Araszan
Wspomnianą mapę można dostać w Biszkeku w Geoidzie na Kijowskiej 107. Sklepik jest dość ukryty, ale autochtoni widząc zdezorientowanych turystów w okolicach numeru 107 bez pytania wskazują ręką gdzie należy się udać. Mapa ta nie jest najlepsza. Trzeciego dnia spotkałem Francuza, który pokazał mi porządniejszą nieco. Było tam zaznaczone nieco więcej ciekawych tras, niż na tej z Geoidu (tam jest jedna). Podobno tych map już nie drukują. Tak czy tak: istnieją lepsze mapy, trzeba szukać.

Co do tras: na mapie są oznaczone, ale nie liczcie na sympatyczne biało-kolorowo-białe kreski na drzewach. Przez 5 dni widziałem jeden znaczek wskazujący drogę. Ale przy odrobinie obeznania z mapą można bez problemu dotrzeć gdzie się chce. Nawet (głupi) kompasu nie miałem, bo mi się zgubił w samolocie (bo go - głupi - zostawiłem przypięty do plecaka).


Wracając do początku trasy: ścieżka w lesie jest całkiem widoczna, na łąkowatym zboczu - raczej efemeryczna, a potem idzie się z nurtem rzeki - drogę widać nawet na zdjęciu. Spotkamy tam od czasu do czasu turystów. Od czasu do czasu w wynajętym dżipie - wszyscy ciągną do gorących źródeł Altyn Araszan, czyli tu:

Altyn Araszan w nie najlepszą pogodę
To całkiem ładne miejsce, ale zaraz jak tam doszedłem, zaczęło lać i wiać jak na Babiej Górze. Dotarłem do zabudowań (stoją tam z 3 domki) i skuliłem się pod jakimś daszkiem. Zaraz też właściciel ciepło-źródło-baru-hotelu przywitał mnie czymś w rodzaju starosowieckiego "CZEGO!?", na co ja, że nie, dziękuję, ja wiem że źródła ciepłe, ale ciepło to ja mam w domu, a wody to aktualnie aż za nadto (deszcz nasilał się). Wlazłem więc do baru, gdzie serwowano prawie nic za absurdalne ceny. Zarzuciłem plastikową pelerynkę, doszedłem do jakiegoś nawisu skalnego pełniącego dla mnie funkcje dachu i w towarzystwie stada krów ugotowałem sobie obiad.

Przed tym "fantastycznym" (szczególnie w kwestii cen) przybytku rozbiła się obozem duża grupa Ruskich rozkładając nad sobą płachtę na kilku patykach. A właściciel odsyłał kolejnych klientów strasząc swoimi cenami (podczas moich odwiedzin ceny zszokowały nieco także dwójkę Niemców).

Na szczęście to ostatnie na jakiś czas spotkanie z bardzo specyficznym kirgiskim kapitalizmem, czy handlem w ogólności. Ruszyłem więc dalej w górę rzeki, by po jakimś czasie wreszcie rozpocząć marsz w górę, wzdłuż pomniejszego strumienia, ku pierwszej przełęczy. Po dwóch godzinach dzień się już nachylił, a że akurat znalazłem piękne miejsce na obóz, zostałem.

Za jakiś czas przymaszerowała trójka eleganckich turystów. Na pytanie skąd są, usłyszałem nieczęstą odpowiedź, wymówioną nienagannym brytyjskim akcentem:
 -London!
Zacni londyńczycy poinformowali mnie o czwórce Polaków, których pewnie zaraz spotkam i poszli dalej. Zaraz przyszła dwójka. Z przewodnikiem. I poszli dalej. Potem przyszedł jeden milion baranów:

Jeden milion baranów
i poszedł dalej. Następnie zaś kolejna dwójka Polaków (bez przewodnika) zastała mnie przy przygotowywaniu ogniska. Było to nieco starsze niż poprzednicy (z Warszawy) małżeństwo z Poznania. I zostali. Spędziliśmy przemiły wieczór przy ognisku. Dla mnie szczególnie miły, bo dostałem pachnący kawałek Podwawelskiej. Myślę, że byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem w Tien Szanie. Także dziękuję z tego miejsca spotkanym poznaniakom raz jeszcze! Równie miło rozmawiało nam się przy porannym ognisku i trudno było w końcu wstać i ruszyć dalej. Szczególnie mi, bo pod górę.

Nocleg po I dniu: piękny widok, strumień zaraz obok, barany i konie w zestawie, ogólnie się poleca
Ruszyłem ku przełęczy Alakol, 3860m n.p.m. Po drodze mijałem konie, krowy, trawę, krowy, konie, jeszcze więcej koni i jeszcze więcej krów. Konie piły wodę, krowy przeżuwały z właściwym sobie dostojeństwem, a ja brnąłem w górę.

Konie pijo
Krowy żujo
Inne krowy leżo, dżemio i sie nudzo

Droga pnie się coraz wyżej i wyżej, zmęczenie nieco daje o sobie znać. Dlatego nie można zapominać o właściwym odżywianiu. Niezastąpiona okazuje się jak zawsze staropolska konserwa z tesco z nieodłączną cebulą.

Prawdopodobnie jedyna polska konserwa, która zwiedziła jednocześnie Pamir i Tien Szan
Zaraz za tym pagórkiem widocznym na powyższym zdjęciu za konserwą, gramolimy się na ostatnie wypłaszczenie przed ostatnim podejściem. Z góry widać wijące się strumyczki i kolejne watahy końskie:

Strumyczki, słit

Konie, mniam (bez cholesterolu)
Konie, strumyczki i góra (w pakiecie, tylko teraz, do 31 grudnia w świątecznej promocji)
Nasza sympatyczna przełęcz Alakol 3860m n.p.m.
To na górze i to po prawej to jest właśnie TA PRZEŁĘCZ. Dlaczego właśnie TA PRZEŁĘCZ? Bo to właśnie TA PRZEŁĘCZ, a raczej: TO PODEJŚCIE sprawia, że DOKŁADNIE WSZYSCY ludzie, których spotkałem, przechodzili trasę w przeciwnym kierunku. Po pierwsze dlatego, że tak jest napisane w Lonely Planet. A po drugie dlatego, że przełęcz Alakol jest tak cholernie strasznie okropnie i obrzydliwie stroma z jednej strony (z tej, co widzicie) i mniej stroma z drugiej. No niby jest tam trochę stroma, ale bez przesady. Się tam poobsypują nieco te drobne kamyczki spod nóg, ale generalnie po jakichś 20 minutach (specjalnie sprawdzałem) jesteśmy na górze. A ludzie dramatyzują okropnie i jak widzą, że ktoś idzie w przeciwnym niż oni i przewodnik Lonely Planet kierunku, no to w szoku są po prostu. 

Pokazuje to też magię przewodników. Dosłowni NIKT ze spotkanych górołazów nie szedł w tym kierunku co ja - a trochę ludzi jednak spotkałem. I fajnie, bo nie musiałem się przejmować, że ktoś mi idzie na plecach, albo zaraz przed. Tylko się mijało, hello/good mornin/bonjour-ca va?/cześć, i szło się dalej. Ruskim specjalnie nie mówiłem priwiet, żeby trochę zachwiać ich absolutną pewnością, że jak ktoś porusza się po ich dawnych włościach to koniecznie musi znać ich język. A takiego wała, imperialiści!

W każdym razie: powtórzę, że nie jest aż tak stromo, to raz. A po drugie, idąc w tym kierunku co ja, podejścia na obie duże mijane na trasie przełęcze wyglądają tak, że raz mamy bardziej strome podejście, potem dłuższe wypłaszczenie, potem znów podejście, znów wypłaszczenie. I to jest fajne, bo raz na czas sobie człowiek spokojnie pochodzi po płaskim, urzecze się przyrodą, pokontempluje i takie tam. Natomiast idąc z drugiej strony to jest rąbanie się nieustannie pod górę. To musi być nudne i niemiłe strasznie. Także idźcie od Ak-Suu, dobrze Wam radzę!

Nie da się jednak ukryć, że trochę stroma ta przełęcz jest, i pod koniec człowiek cokolwiek spocony i zmordowany tymi 20 minutami, ale na górze nagroda czeka niepomierna. Dech w piersiach zapiera.


Jak się widzi to jezioro - cały ból (dla niektórych - bul), całe zmęczenie - odchodzą, pot wysycha (a nawet tak nie ciągnęło po tej przełęczy) i zostaje tylko zdumienie. Po prostu: jak to jest możliwe, że to jest takie piękne? I ten ośnieżony szczyt po lewej, z którego wije się strumień spod lodowca. I ten horyzont postrzępiony lodowymi szczytami. Ale przede wszystkim - ten kolor. Zrobiłem około jednego miliona zdjęć i długo nie mogłem się zdecydować, by schodzić. No bo jak - tracić taki idealny pejzaż?

Cud
ow
ne!
No ale cóż - trzeba było w końcu ruszyć na dół. A że dzień się już znów zdążył pochylić - szczególnie, gdym gotował sobie obiad na przełęczy i zachwycał się bez końca - rozbiłem się w najpiękniejszym obozowisku na świecie, czyli zaraz nad tym cudownym jeziorkiem. Mniej więcej w połowie linii brzegowej tego półksiężyca można znaleźć nieśmiało cieknący ze skał strumyczek świeżej wody. Żarcie w plecaku, woda ze skały, cuda dookoła. Czegóż chcieć więcej?

Nocleg dnia II: raj na ziemi, jezioro Alakol 3532m n.p.m.
Grzbiety ostro wpadające w jezioro Alakol
No bania mała, dupę urywa, czy jak kto woli to nazywać

Komentarze

  1. Takie to wszystko piękne, że napatrzeć się nie mogę. A przecież to tylko zdjęcia, które nie są w stanie oddać magii tego miejsca.. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Rewelacja, aż chce się więcej!! :D

    OdpowiedzUsuń
  3. kurde no za konie, co pijo i krowy co żujo masz piątke! Z tako krowo przy strumyczku to można świat pokontemplować i pomalkontencić też można bo taka krowa to Ci nie wyrzuci od ostatnich marud przynajmniej ;)

    Wczoraj tu trafiłam, ale chyba sobie poczytam i pooglądam ten świat, co Ty go tu pokazujesz.

    Eniłej, pozdrawiam i mam nadzieje, ze wrócisz na Folkowisko i coś tam jeszcze poopowiadasz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Folkowisko wspominam bardzo dobrze i z chęcią tam wrócę : )

      Usuń
  4. tak intensywne życie...

    zdjęcia zapierające dech.
    dzięki :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty