Pożegnanie z Morzem Karaibskim

Odchodzić z plaży w Choroni było trudno.

Wygrzebałem się z namiotu koło siódmej. Zjadłem dwie pomarańcze i kawałek kasawy, cienkiego chleba z manioku. Patrzyłem w dal, a nogi obmywały mi morskie fale, spłukując z nich przy tym natrętne muszki: niewielkie jak nasze owocówki, z tą różnicą, że zamiast sączyć sok upadłych truskawek i nadgnitego jabłka, wolą raczyć się krwią.

Choroni.

Następnie zostawiłem ubranie na hamaku zawieszonym między palmami i począłem krok za krokiem powoli zagłębiać się w wodę. To również łatwe nie było: plaży Choroni towarzyszy pas płytkiej do pół łydki wody, a rozbijające się przed nim potężne fale skutecznie odbijają nas od głębszej strefy.

Płynę wzdłuż brzegu. Pode mną metr krystalicznie czystej wody, na piasku dna rysuje się cień pływaka. Staram się utrzymywać kilka metrów od linii, na której fale załamują się. Przechodząc, podnoszą mnie tylko w górę o metr czy nieco więcej, i zostawiają w spokoju, darując podwodnych turbulencji. Sunę po powierzchni: woda jest zupełnie przejrzysta, jak powietrze, i czuję się jak ptaki, które niedaleko stąd, w górze, krążą z rozłożonymni skrzydłami wokół latarni morskiej. Nieruchome, bezgłośnie, ślizgają się po podmuchach, falach wiatru, który unosi je czasem w górę o metr czy nieco więcej... Potem opadają i suną dalej, ja również.

W głąb morza: horyzont, bezkres. Gdzieś tam w dali jest meksykański Jukatan, gdzie ponad rok wcześniej zacząłem podróż. Nie widać go stąd. Ale ja go widzę w swojej pamięci: jego blade plaże i turkus wód, widzę nawet nieco dalej wgłąb lądu - pierwszy nocleg pod namiotem w Ameryca, na boisku za wsią, gdzie obawiałem się panicznie, że obudzę się otoczony gromadą węzy i pająków. Nie przyszły. A ja widzę to teraz, z plaży w Choroni: pamięć jest znacznie potężniejsza niż wzrok.

Na brzegu smukłe, wysokie palmy, pod nimi nieco namorzynu. Na Jukatanie też jest tego sporo, palmy rosną i w Belize, w Punta Gorda, skąd przekroczyłem wodną granicę do Gwatemali. I ruszyłem dalej, na górskie przełęcze wulkanicznego interioru, i jakiś czas nie widzieliśmy się ja i Karaibskie Morze. Nie widziałem go ani z Salwadoru, bo i jak, ani w Hondurasie i Nikaragui, chociaż tam odwiedzałem jego brata zza środkowoamerykańskiej miedzy: Pacyfik. Ale znów wróciłem na wschodnie wybrzeże, na Karaiby i ich wąskie, uroche plaże, do ich czarnych mieszkańców mówiących tym krzykliwym akcentem, którego zrozumienie sprawia mi zawsze najwięcej problemów.

W Kostaryce przecinałem bananowe pola mając złote piaski po lewej ręce: morskie woda dawała mi wytchnienie w dusznym upale plantacyjnego wybrzeża. W Panamie, na słynnych wyspach Bocas del Toro, poznałem ich fantastycznego proboszcza, księdza Józefa z Podkarpacia, a szukając możliwości przedostania się do Kolumbii odwiedziłem zagadkowe, magiczne bruki Portobelo. W końcu odbyłem tygodniowy rejs towarowym kutrem, zatrzymując się na kilkunastu wyspach archipelagu San Blas, odwiedzając jego mieszkańców w tradycyjnych strojach, którzy będąc rybakami zamawiają do swych sklepów tuńczyka w puszcze. Z Ekwadoru. Później właściwie całe trzy miesiące w Kolumbii spędziłem nad Morzem Karaibskiem, z czego podczas dwóch miesięcy miałem je na codzień, pod nosem, zaledwie dwa kilometry od domu. W Wenezueli plaża Caimare Chico dała mi wytchnienie od upiornej, brudno-cuchnącej trasy z granicy w Paraguachon do Maracaibo. Teraz, po Choroni, chcę jechać do Caracas, a stamtąd odbić na południowy wschód, na Gran Sabana, potem wrócić do Kolumbii przez środek kraju, dalej wreszcie góry, Andy, ale... Karaiby, to my już więcej się nie zobaczymy? Tyle czasu razem...

Odchodzić z plaży w Choroni było trudno.

Gdy zebrałem wszystkie rzeczy, wytrzepałem i złożyłem zapiaszczony namiot, zwinąłem hamak i zacząłem kierować się w strone miasteczka, była godzina dziesiąta, czwartek. Ludzie z wolna zaczynali dopiero schodzić się na plażę i - w przeciwieństwie do niedziel i sobót - nie było ich wielu. Młoda dziewczyna w niezwykle skąpym stroju kąpielowym przymierzała się do nauki surfingu: klęcząc na desce odpływała od plaży. Grubawy ratownik z drobnymi, czarnymi loczkami na głowie, opowiadał coś starszemu małzeństwu rozłożonemu na leżakach, żywo gestykulując. Fale miarowo uderzały w brzeg, palmy chwiały się bezwiednie, woda była równie turkusowa, co zawsze, a trójka czarniutkich dzieciaków pluskała się radośnie przy skałach po zachodniej stronie plaży. Cisza. Szum. Żadnych nerwów i żadnego pośpiechu.

Kiedyś sądziłem, że najbardziej lubię przebywać w naturze. W Kaszgarze przekonałem się, że trudno by mi było bez miast. Sądziłem również, że z tej natury znacznie bliżej mi do gór: plaża jak plaża, zawsze to samo, piasek i woda, ileż można tam siedzieć?

Nogi ugrzęzły mi w piasku: czy ja na pewno chcę stąd odejść? Odchodząc, oglądałem się za siebie. Przystawałem. Zdałem sobie sprawę, że lubię plażę. I że zatęsknię, oj zatęsknie, do Morza Karaibskiego.

Jukatan
W drodze z Belize do Gwatemali
Kostaryka
Panama, Bocas del Toro, sztuka kadrowania zdjęć (1)

Panama, Bocas del Toro, sztuka kadrowania zdjęć (2)
Rejs: gdzieś między Panamą a Kolumbią
Kolumbia, Sapzurro
Wenezuela, Tucacas
Karaibska noc

Komentarze

  1. Ale niesamowita nieziemska noc ;)) Ciepło było? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taką noc do tej pory to ja tylko w swojej wyobraźni widziałam. Zobaczyć to na własne oczy, bezcenne.
    Nie dziwię się, że trudno było Ci rozstać się z taką plażą. Widoki niczym z raju.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty