Kołaczcie, a otworzą wam

Kołatałem. Otworzyli.

Wracałem z Gran Sabany na północ przez zadupia. Boczną drogą, która z El Callao odbija na zachód. Dalej asfalt co chwilę pokrywa się piachem i kurzem, by po kilkusetmetrach wynurzyć się, z nową porcją kamieni wystających z jego czarnej powierzchni. Dźwięk, który wydają z siebie pracowicie kołujące opony, bite raz po raz tymi sporej wielkości przeszkodami, przypomina trochę starą kostkę brukową, kocie łby. A trochę nie.

Dzień dwudziestego szóstego stycznia był w ogóle dość miłosierny: w El Manteco dostałem obiad za 200 zamiast za 300 boliwarów. A narzekanie, że przecież nie wszyscy kopiemy złoto. W tych okolicach jednak złoto kopią prawie wszyscy, za gram płaci się tyle, co sklepowe kasjerki zarabiają w miesiąc, więc ceny mogą iść i idą, mianowicie w górę.

Dalej droga ciągnie się w stronę Upaty, na północ, przecinając niekończące się pastwiska. Początkowo dość systematycznie, raz na jakiś czas, pojawia się jakiś dom. Lektor w słuchawkach czyta mi Daviesa, myślami jestem w powojennej Polsce, stoję na moście granicznym w Cieszynie, przypomina mi się piosenka Nohavicy, którą napisze o tym mieście za ponad pół wieku. Do Wenezueli wracam o siedemnastej, godzina W dla szukania noclegu, bo po osiemnastej robi się już ciemno.

Wracam do Wenezueli i zdaję sobie sprawę, że wszystkie domy w międzyczasie wyparowały i zostałem sam na sam z pustkowiami, i oddzielającym mnie od nich drutem kolczastym. Pustkowia i nieużytki, jak wiadomo, ktoś mógłby ukraść, więc należy je ogrodzić płotem z pięcioma wstęgami kolczastego drutu: zza tych drutów wolna przestrzeń macha nam cynicznie łapką.

Jeśli chcielibyśmy przybliżyć Czytelnikowi nieco prawdy i faktów, to rzecz jest w tym, że jeśli sobie nie ogrodzisz, to ktoś ci wlezie, wybuduje prowizoryczną chałupę i, szczególnie w Wenezueli, trudno ci będzie go z tamtąd wykurzyć. Właściwie to bardziej prawdopodobne jest, że cię pozbawią twojej działki. No chyba, że będziesz szybszy niż zgłoszenie na policję i weźmiesz ze sobą gnata i paru kolegów. Tak czy tak, jest to kolejny przykład na to, że absurd generuje absurd.

Posiadłości ziemskie zazwyczaj są gigantyczne i rzadko jest kogo zapytać o ewentualne pozwolenie na wejście i rozbicie namiotu. Domu dziedzica zazwyczaj albo nie widać wśród setek hektarów, albo znajduje się pięćset metrów od drogi i dzieli nas od niego drut kolczasty z bramą, te pięćset metrów drogi, drugi drut i brama, no i kilka walecznych psów.

Bywa, że występuję pewne niedoskonałości: przecięty drut, jakiś wjazd dający kawałek nieogrodzonej przestrzeni dalej od drogi, jakaś domorosła kopalnia kamienia czy piasku, w której łatwo się ukryć przed wzrokiem kierowców. Na północnych krańcach Brazylii też grodzą, ale tak z 50m od drogi. W Wenezueli dużo ciaśniej. Pięć metrów to już jest dobrze. Na drodze od El Manteco w stronę Upaty płot jest jednak wyjątkowo porządny i wręcz bogaty: aż pięć kolczastych drutów jeden nad drugim, które z pruską konsekwencją oddzielają publiczną drogą od reszty prywatnego świata (w nominalnie socjalistycznym kraju).

Jadę i nic. Ni wody poprosić, ni o nocleg zapytać przy domu czyimś, ni wedrzeć się przez szparę. Jadę i zciemnia się. A ja jadę. Słuńce już za horyzontem dogasa, jadę. Światła widzę: wieś? (alboż li to lampa Akermanu?) Nie wieś: siedziba posiadłości jakiejś, wyjątkowo przy drodze. Oświetlona jak choinka, płot typu więzienie, no i razem z tymi reflektorami brakuje tylko wieżyczek strażniczych do pełni scenerii penitencjarnej. Dom oddalony może sto pięćdziesiąt metrów od monumentalnej bramy. Dopijam resztki wody, pojawiają się gwiazdy. Koło domu nie znać żywego ducha, daleko, wołać nie ma sensu.

Siadam, dojadam stłamszone banany. I czekam. Problem jakoś się rozwiąże: sam, albo coś wymyślę, pojadę dalej na światłach, ale przynajmniej najpierw odpocznę nieco.

Obaczyłem ruch pod dachem koło domu.  Czarne postaci w oddali wieszały ubrania na sznurze. Podszedłem do bramy, stanąłem w świetle i zacząłem machać. Dostrzegli mnie, nerwowe ruchy, wstać usiąść i znowu nie widziałem nikogo. Boją się, że zastrzelę, okradnę: nie po to nabudowali płotów, drutów, żeby teraz nabrać się na łatwą zasadzkę.

Siadam znów na ziemi przy rowerze. Patrząc w gwiazdy, zaciągam się nocna bryzą. Araz pomacham znowu, pomacham pustą butelką: chyba zrozumieją, chyba nie odmówią mi wody. Ale jeszcze chwilę posiedzę: konfrontacja z kolejnym ewentualnym odrzuceniem wymaga regeneracji sił.

Macham. Krzyczy: co!? Woda, macie wodę?! Tak, zaraz, idzie.

Wysłał syna. Przyniósł litr, pół butelki. Rzucił mi ją górą, przez bramę. Dziękują. Jak się masz, wszystko dobrze? - zapytałem. Te pytania są rytuałem, bez nich nie rozpoczyna się rozmowy, choćbyś tylko kupował zapałki w kiosku na rogu. Obacz, wszystko tu ogrodzone, nie ma gdzie rozbić namiotu, może mógłbym u was?

Nie bo... bo mamy groźne psy tutaj, wiesz... Popatrzyłem z uśmiechem na dwa młode burki i z wrodzoną bezczelnością, z bezczelnością zmęczonego człowieka, któremu jest już wszystko jedno odpowiadam, że zobacz, ale to zwykle jest tak, że to człowiek kontroluje psa, a nie pies człowieka. Nooo ale tutaj... bo nie ma właściciela, on czasem przyjeżdża i wiesz, on nie lubi gdy... Podziękowałem za wodę i odszedłem złorzecząc po polsku pod nosem, że nie dość, że bramy ci taki nie otworzy pachołek jeden, to wody jeszcze wody pożałuje.

Kompletnie nie chciało mi się jechać po nocy. Położyłem się na ziemi koło roweru, w światłach reflektorów, tej namiastce bezpieczeństwa na morzu nocnych ciemności bezgranicznych pustkowi. Odpocząć jeszcze nieco. Nabrać sił wszelakich.

Najpierw przyszła zupa. Rosół, dobry w zasadzie, ale zimny i przesolony jak sam szatan. Wsunąłem całą michę błyskawicznie i kontynuowaliśmy rozmowę, teraz we trzech. Przez płot, ma się rozumieć. Miskę z jedzeniem też dawali mi penitencjarnie, między siatką a kolczastym drutem. Aproponowali, bym rozbił się namiotem przy płocie, że tu bezpiecznie. Propozycję może mało atrakcyjną, ale podaną z talerzem zupy i opcją bezpiecznego zapięcia roweru przyjąłem w zasadzie bez wachania. Potem było gdzie jedzie, a skąd, jak się jedzie do Guri, a tak, a skręć w lewo za fabryką kurczaków i potem znowu w lewo itd., i zacząłem rozkładać namiot. I wtedy stało się nagle coś niezwykłego, bo zarówno psy przestały być groźne, jak i właściciel stał się łaskawszy widocznie, i oto brama otworzyła się i wpuszczono mnie do środka. Cisnęło mi się na usta pytanie co nastąpiło mianowicie z tymi zwierzętami, że widocznie tak nagle złagodniały w ten niespodziewany i magiczny sposób, ale ugryzłem się w język. I tak koniec końców dostałem wszystko o co prosiłem, a nawet spaghetti z tuńczykiem na śniadanie.



I Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Jeżeli którego z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą. [Łk 11,9-13]

kapliczka na drodze do El Manteco.

Komentarze

Popularne posty