Wenezuela z północy na południe po skarby Gran Sabany

Zobaczymy wszystko. Wyruszymy z Caracas, najniebezpieczniejszej stolicy świata. Zjedziemy w kakaowe plantacje i spokojne miasteczka regionu Barlovento i wzdłuż plaż Morza Karaibskiego pomkniemy aż do Cumana. Wdychając zapach szczypiorku będziemy wspinać się na górską twierdzę Cocollar tylko po to, by zaraz runąć na równe jak stół połacie stanu Monagas, gdzie dzień i noc pracują naftowe pompy. Jadąc do industrialnego Puerto Ordaz przetniemy nawet sztuczny, egzotyczny tutaj las sosnowy, a następnie egzotyczną dla nas rzekę Orinoko, a potem pagórkowate pastwiska północnej części stanu Bolivar. Krajobraz, klimat, roślinność, dialekty i ludzie wirować będą szalenie, zmieniać całkowicie co sto kilometrów. To by wystarczyło za powód do przejechania Wenezueli z północy na południe. Ale tam, na końcu, już przy  granicy z Brazylią, czeka nas coś jeszcze, czeka kres i powód zarazem, czeka raj rowerzysty i raj w ogóle. Zielone pagóry pocięte czerwonymi korytami krystalicznie czystych rzek, pustkowia bez końca – marzenie naszego namiotu, wodospad lub rzeka za każdym zakrętem, potężne góry na horyzoncie i idealny asfalt, do tego rześkie noce jako odpoczynek od wenezuelskiego upału, a wszystko to pod nazwą: Gran Sabana. 

[tekst ukazał się w magazynie RowerTour, numer ze stycznia 2016 pod tytułem Jakby co, my tu zawsze do usług] 

Quebrada Jaspe


Aby wejść do mieszkania Adriany należy po pierwsze otworzyć bramę od podwórza. Wieczorem człowiek dobiega do niej jak do mety maratonu, szczęśliwy że to już: drżącymi rękami szuka klucza, przystawia do magnetycznego zamka, uchyla kratę, wślizguje się do środka, błyskawicznie zatrzaskuje i wtedy dopiero oddycha spokojnie. Bo udało się dotrzeć. Bez napadu, bez kradzieży. Potem przecina się podwórko, na które z opustoszałych wieczorem ulic przeniosło się życie Caracas. Następnie brama do klatki schodowej, znowu klucz magnetyczny, schody na pierwsze piętro, stalowa krata na jeden, drewniane drzwi na trzy zamki i wreszcie rodzinne ciepło czterech ścian. Wyjście z mieszkania jest równie skomplikowane, więc gdy po trzech tygodniach wreszcie udało mi się podjąć decyzję o opuszczeniu niebezpiecznej i kuszącej zarazem stolicy, miasta-państwa, miasta-świata samego w sobie, Adriana towarzyszy mi aż do ostatniej bramy. „Powodzenia! I jakby co, to my tu zawsze do usług!”


To prawda, że ulice Caracas nie należą do najspokojniejszych, ale na szerokich alejach łatwo zmieścić się z obładowanym rowerem i przy zachowaniu niezbędnej ostrożności opuścić miasto bez problemów. Na co dzień do przecinania skrzyżowań najlepiej używać gwizdka. Europejski dzwonek nie działa: w Ameryce dzwonków używają uliczni sprzedawcy lodów i nikt nie zwraca na ten dźwięk uwagi. Zresztą: czymże jest delikatny brzęk dzwonka przy wszechobecnym huku klaksonów? A gwizdek, no, to jak policja. Wielu daje się nabrać. Nauczyłem się tego numeru w Maracaibo od skromnej, może trzydziestoosobowej grupy cyklistów miejskich, którzy zgodnie ze światowym trendem co miesiąc przemierzają wspólnie ulice naftowej metropolii.


Wylotówka na Higuerote wije się najpierw u stóp Petare, podobno największej dzielnicy biedy na kontynencie, wspina się na brzegi kotliny, w której leży miasto, a następnie lagodnie opada, aż do morza. Ta okolica niegdyś znajdowała się pod wodą: na obrzeżach autostrady, w miejscach gdzie w imię jej płaskości przerąbano jakiś pagórek czy skarpę, leżą tony skamieniałych muszli.

Petare
Wylotówka na Higuerote (Andy Warhol+George Orwell)
Aldo

Również tam, tj. nad morzem, następuje cudowne rozmnożenie dróg i pod wieczór już nie bardzo wiedząc którędy jadę, usiłuję dotrzeć na wybrzeże, rozwiesić hamak na plaży i wypłukać w słonej wodzie zmęczone ciało. Jest już ciemnawo, gdy przejeżdżam przez Tacariguę i wtedy z podróży wychodzi cała jej wenezuelskość. To znaczy, że ktoś mnie rabuje, morduje, albo siłą zapisuje do Zjednoczonej Patrii Socjalistycznej Wenezueli? No nie. Ten kraj to dla mnie troche jak amerykański odpowiednik Iranu: w mediach malowany jest wyłącznie w czarnych barwach, kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych z chęcią zaliczaliby go do Osi Zła czy czegoś podobnego, podczas gdy rzeczywistość zaskakiwać zwykła w sposób pozytywny. Mijający mnie samochód zwalnia, otwiera się okno, radosna gęba pyta: cześć, skąd jesteś? Masz gdzie spać? Nie? Chcesz spać u mnie?
 
Z Tacariguy wydostałem się dopiero pod dwóch nocach, bo nie tak łatwo jest wydostać się z gościnnych domów. Dalej droga meandruje to oddalając się, to zbliżając do wybrzeża. Upał daje się we znaki, ale morska bryza łagodzi jego skutki. Za tą bryzą zatęsknię parę miesięcy później, przecinając równiny centralnej części kraju. W miasteczku Boca de Uchire odnowiono – w czynie społecznym, ma się rozumieć – obiekt plażowy. Pod tą nazwą rozumiem informację turystyczną, restauracyjkę, daszki, leżaczki, boisko do siatkówki, prysznice ze słodką wodą, a nawet stanowiska do grillowania – moi rodacy byliby zachwyceni! Z frontowego budynku na parking spoglądają szkice twarzy Hugo Chaveza i Nicolasa Maduro (w Iranie, idąc śladem podobieństwa obu krajów, byłby to Chomeini i Chomenei... no i nie byłaby to plaża). Obiekt właśnie zamykano: potężny, czarnoskóry strażnik pokazał mi którą płytę chodnikową podważyć i który kranik przekręcić, żeby z niebiesko kafelkowanej ściany poleciała na mnie słodka woda. „I jakby co, to my tu zawsze do usług!” - zapewnił na dobranoc.



Czwarty dzień drogi to trochę kontynuacja trzeciego: płasko, morze niedaleko, upał okropny. Nocleg wypadł mi na Lecherias, gdzie miałem przespać się w mieszkaniu sąsiada znajomej poznanej w Caracas. By dotrzeć na miejsce zabrakło mi dnia: zrobiło się już całkiem ciemno, musiałem odbyć nocny kurs zawracania na czteropasmowej autostradzie ze zmianą pasu ze skrajnego na skrajny w komplecie, a gdy już zawędrowałem, gdzie miałem zawędrować, okazało się, że sąsiad wyjechał do rodziny w Maturinie, bo od trzech dni nie ma prądu. Bo w Wenezueli często czegoś nie ma, z tych podstawowych rzeczy, bo hiszpańskie oliwki nadziewane wędzonym łososiem dostaniemy bez problemu. Doczłapałem się do jakiejś plaży, usiadłem, zapatrzyłem się. Za plecami wyrastają mi szklane apartamentowce, po ulicach spaceruje dobrze ubrana młodzież, która właśnie wyszła z Pizza Hut czy innej nie najtańszej sieciówki, i w ogóle wszystko kłócioło się z tą wizją Wenezueli sromotnie pogrążonej w nastraszniejszym z kryzysów. Wenezueli, która – jak powiedział pan inżynier z Puerto Ordaz – jest obecnie na poziomie „najgorszych krajów Afryki”. Dlaczego? Jego córka: „ten rząd jest tak nieudolny, że z czterech basenów na naszym osiedlu funkcjonują tylko dwa”.


Siedziałem i myślałem o tym. Kryzys jest realny, ale ten kraj to nie biedak przymierający głodem. Kryzys wenezuelski to problem bogatego, który żył świetnie, a teraz tylko w miarę dobrze. Bo co to znaczy, że masa ludzi nie może znaleźć części zamiennych do swoich samochodów? Do swoich toyot, chryslerów i mitsubishi z podwyższonym zawieszeniem i alufelgami? Po drugie, to oznacza, że jest problem z importem, ale po pierwsze, że ludzie te samochody w ogóle mają.


Postanowiłem problem noclegu rozwiązać – jak to mówię od czasu autostopowych wycieczek na Zakaukazie - po gruzińsku. Metoda gruzińska mówi: nie usiłuj rozwiązywać problemów noclegowych. One zwykły rozwiązywać się same. Zajmą się tymi nasi ludzie: w końcu ktoś do ciebie podejdzie i zapyta, czy nie chcesz przypadkowo przespać się w jego domu.


Przewaga Wenezueli nad Gruzją jest taka, że tą osobę nie koniecznie musi być wąsaty pan z brzuszkiem i resztką chinkali na brodzie, ale ktoś taki jak Lucia, czyli nadzwyczaj urodziwa (albo, w standardach wenezuelskich, piękna jak zawsze) córka włoskiego imigranta i matki-Wenezuelki, którzy wpisując się w standardy lokalnej kultury rozwiedli się już bardzo dawno temu. Wskazała mi hamak na patio, nakarmiła wieczorem, nakarmiła rano, zostawiła numer telefonu - „jakby co, my tu zawsze do usług” - i tak jak wielu innych Wenezuelczyków z pełną naturalności włączyła w grono swoich znajomych.


Boca de Uchire
Playa COlorada między Puerto La Cruz i Cumana
Też w tamtych okolicach
Odpoczynek
Lucia
Dalej, w kierunku Cumana, droga zwęża się i nie daje spokoju: z żelazną regularnością powtarza się cykl podjazd – zakręt w prawo – zjazd. Brzmi nieco wstrętnie, ale w rzeczywistości jest wybornie, bo nagrodą za podjazd jest widok na turkusowe morze usłane bezludnymi wyspami, natomiast zjazdom nieodłącznie towarzyszy plaża, obecna w każdej zatoczce tego fragmentu wybrzeża. Jazda jest więc trudna: co chwile człowiek zatrzymuje się... na kąpiel.
 
Za Cumana żegnam się z Morzem Karaibskim, które odwiedzałem co jakiś czas przez całą drogę z Meksyku. Teraz na dobre zagłębię się w interior. Między wybrzeżem stanu Sucre a nizinami stanu Monagas wyrasta dość pokaźne pasmo gór. Plażowy piasek przechodzi stopniowo w pola trzciny cukrowej, a w miarę podjazdu uprawia się coraz bardziej „egzotyczne” gatunki roślin, takie jak szczypiorek czy czosnek. Klimat tu przyjemny, na przełęczy mile pieści chłodna bryza. Miasteczka są spokojne i ciche, ludzie życzliwi jak zawsze. A nawet bardziej: wschód kraju znany jest z nasilonej skłonności do typowej w dla Kolumbii i Wenezueli serdeczności. Człowiek zwyczajnie idzie do piekarni i słyszy: „Czego sobie życzysz, mój książę?”. Chleb, zwykły taki. „Proszę bardzo, kochanie!”. W gre wchodzi jeszcze „król”, „moje życie”, „moje niebo” albo „serduszko”. W takim środowisku po prostu nie da się wpaść w depresję: inteligentny naród.


Jest dwudziesty drugi grudnia, to znaczy: dwa dni do Wigilii. To znaczy: po wioskach wszyscy malują domy, to znaczy: przynajmniej frontowe ściany. Ci, którzy już pomalowali, siedzą rozparci na swoich plastikowych krzesłach i mierzą wzrokiem tych, którzy jeszcze malują. Od dawna mają już wolne, więc nudza się jak mopsy. Jesli już pomalowali, ma się rozumieć. Wówczas rozrywką bywa picie w ogródku z kolegami i krzyczenie do rowerzystów (panowie) lub grupowe malowanie paznokci po werandach (panie). Rzadziej: gra w chińczyka (panie, panowie i dzieci) i jeszcze rzadziej: zbieranie śmieci z przestrzeni między domem a ulicą (tylko dzieci).


Dojeżdżam do Maturin dwudziestego trzeciego grudnia. Przy rowerze, jak zawsze, powiewa polska flaga. Przed miastem najpierw pan od hot-dogów zwierza mi się, że dziadek był z Warszawy, ale on po naszemu zna tylko jedno słowo: kapusta. Na wjeździe zatrzymuje się kierowca ciężarówki no i on to po polsku też już nie pamięta, ale jego babcia ma się rozumieć tak, tylko się umarło babinie kilka lat temu. Może podwieźć, gdzie trzeba? A dziękuję, już dojadę. Dojechałem do domu Efraula i Elizy, od której dostałem wiadomość noc przed wyjazdem z Caracas. Miałem jechać zupełnie inaczej, przez Valle de Pascua i El Tigre, ale jeśli ktoś po ponad roku na obczyźnie zaprasza mnie na żurek (!) to ja mogę nadrobić ile tam kilometrów trzeba i jechać przez Maturin. Eliza trafiła do Maturinu dość przypadkowo i dość niedawno, i już tam poznała panią Danutę, lat 89, która z Polski trafiła do Wenezueli po II Wojnie Światowej, tak jak polscy dziadkowie i babcie ludzi spotkanych w okolicach Maturinu, a także w kilku innych miejscach Wenezueli. I to właśnie u naszej seniorki spędziliśmy Wigilię. Pani Danuta niewiele już pamięta z rodzimego języka: w końcu nie mówi w nim od prawie siedemdziesięciu lat, bo do Ameryki trafiła sama jak palec. Ale jak zaśpiewaliśmy „Wśród nocnej ciszy” na starej, zmęczonej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Włączyła się w kolędowanie i okazało się, że zna wszystkie zwrotki.
Na południe od Cumana
Góry
Maturin
Obóz


Dzień Świętego Szczepana Męczennika istotnie był naznaczony męczeństwem. Do Puerto Ordaz, gdzie spędziłem Nowy Rok, zostało jedynie 170km płaskiego jak stół, doskonałego asfaltu. Przy dobrym pedałowani można sprawę załatwić w jeden dzień. Ale gdy przebija się dętkę i dziury nie idzie załatać bo wielka, potem nowa dętka zagadkowo pęka po piętnastu minutach, a następnie (bo się jest dobrze przygotowanym i się ma kolejną dętkę) po kilkudziesięciu kilometrach rower zaczyna chrzęścić zagadkowo, to już wiadomo, że nie, że to się, mianowicie, nie uda.


Zaczęło padać. W bezkresie pastwisk na jedynym w okolicy skrzyżowaniu stoi niewielka restauracyjko-rzeźnia (na wenezuelskich równinach obiad składa się z ćwierć kilo pieczonego mięsa i kropka). Z daszkiem. Napiłem się kawy. A pod tym daszkiem to ja sobie mogę rower rozkręcić? A rozkręcaj pan co tam chcesz. Czwórka klientów radośnie dołączyła się do operacji: tzn. dołączył się konstruktywnie ten, który był w stanie, reszta była w stanie jedynie usiąść naokoło sącząc resztki piwa. I doradzać. Nie, nie, spróbuj w druga stronę, to ma lewy gwint. No zobacz, że to, nie, no nie da się, nie masz części zamiennych? No nie. Konusy były zmielone, kulki pogniecione, bieżnie dziurawe. Słowem: po przeszło dziesięciu tysiącach kilometrów w trasie tylne koło, jeśli się jeszcze kręciło, to chyba cudem.


Dostałem nocleg w rzeźni na hamaku. Przez tutejszą plantację sosen przejechałem małą ciężarówką: rano pan rzeźnik złapał mi stopa aż do portu promów do San Felix (jakieś sto kilometrów), które razem z Puerto Ordaz tworzy Ciudad Guayana. A że prom jakoś nie nadpływał, to z kierowcą błękitnego pick-upa, którego poznałem oczekując na przeprawę, załadowaliśmy rower na pakę i przejechaliśmy drogą okrężną przez most nad Orinoko, na rogatki Puerto Ordaz. Tam już zajęła się mna policja, tzn. zawiozła mnie pod wskazany adres. Kochane chłopaki: jeśli akurat nie strzelają do studentów w Caracas czy San Cristobal to bywają całkiem przyjemni.


W Wenezueli między Bożym Narodzeniem i Sylwestrem kraj stoi. Wszystko jest zamknięte, a ja potrzebowałem części zamiennych. Ale poznać jednego Wenezuelczyka to jak taki łańcuszek szczęścia: bo w San Fernando żyje moja ciotka, to ona ci pomoże jakby co, mój kuzyn mieszka w Ciudad Bolivar, u niego masz nocleg pewny, a w Puerto Ordaz jakbyś czegoś potrzebował, to dzwoń śmiało do Gabriela. „Jakby co, to on zawsze do usług”. Gabriel zna wszystkie sklepy rowerowe w Puerto Ordaz, ale co z tego, skoro wszystkie są zamknięte. Na koniec objazdu miasta dobre rady spotykanych ludzi powiodły nas na jakiś zupełny koniec nienajlepszej dzielnicy na peryferiach, gdzie sprawę mojego koła rozwiązano w dwie minuty. Pięćset boliwarów, czyli jakieś dziesięć złotych, dziękuję, do widzenia. Potem mogłem już zrelaksować się, zobaczyć sławny park La Llovizna, który łączy elektrownie wodną z zupełnie estetycznym miejscem na odpoczynek czy spacer, no i przywitać nowy rok dwa tysięce piętnasty.
Park Cachamay, Puerto Ordaz
Park La Llovizna, Puerto Ordaz
La Llovizna II
La Llovizna III
La Llovizna IV


Na południe od Puerto Ordaz nie ma jak się zgubić: sześćset kilometrów drogi do granicy z Brazylią, po drodze może z trzy skrzyżowania. Ruszam pierwszego stycznia: świat uśpiony, droga jeszcze spokojna. Ciarki łażą po plecach: no bo już niedługo zobaczę, , o której wszyscy mówią, że to ona to ta największa piękność Wenezueli: Gran Sabana.
 
Zanim jednak to najlepsze, trzeba się pomęczyć z takim sobie. Pierwsze czterysta z tych sześciuset kilometrów to pagórki. Całymi dniami w górę i w dół, i w górę, i w dół, i ledwie człowiek doczłapuje się na szczyt jednego, już widzi następny. A po lewej i prawej tylko pastwiska i krowy, ewentualnie las. Po drodze kilka „złotych miasteczek”: stan Bolivar jest niezwykle bogaty w złoża mineralne, zwłaszcza zaś w złoto, którego wszyscy w okolicy szukają. Przy obecnym kryzysie boliwara (wenezuelskiej waluty) gram znalezionego złota ma wartość miesięcznej pensji przeciętnego pracownika. Ceny w okolicy są średnio dwa razy wyższe niż w innych częściach kraju, a osady to jeden chaos, bałagan i, można powiedzieć wprost, burdel, bo przyjezdni z całego kraju wydają łatwe złote pieniądze na dziewczyny i alkohol.

Mimo pagórów pozostajemy na wysokości nisko-nad-poziomem-morza, aż dojedziemy do miasteczka Las Claritas. Następnie czeka nas czterdzieści kilometrów podjazdu: sto metrów pod górę, ciasny zakręt i znowu, i tak przez cały dzień. Dookoła najpierw las tropikalny, potem las mglisty, powietrze przesycone wilgocią i dusznym zapachem dżungli. Pojawiają się pierwsze wodospady, a po dwudziestu kilometrach na chwilę wyjeżdżamy z lasu i z drogi zawieszonej nad skarpą rozpościera się przed nami widok wilgotnego lasu spływającego z gigantycznej, płaskiej bryły skalnej: i to jest właśnie Gran Sabana. Już przy szczycie, jeśli mamy szczęście, na policyjnym punkcie kontrolnym karmią nas zapiekanką z tuńczykiem, dalej jeszcze kilka kilometrów - pojawiają się pierwsze proste i niewielkie zjazdy – i wreszcie zupełnie nagle, nieoczekiwanie i niezapowiedzianie znika las, znika podjazd, a przed nami rozpościera się po horyzont trawiasta wyżyna i gdzieś tam na końcu, daleko daleko stąd, majaczą płaskie tepui, czyli gór o płaskich szczytach, charakterystycznych dla tej, geologicznie może najstarszej części świata, bo uformowanej jakieś dwa miliardy lat temu. Rozbiłem namiot właśnie tam, 1440m n.p.m., początek Gran Sabany. Usiadłem i patrzyłem jak chmury, które wspięły się z nizin po leśnych zboczach sabany, wślizgują się wślad za mną na górę. I już na początku ta wenezuelska piękność zadziwiła mnie tak, że zaniemówiłem: zobaczyłem tęczę. Może nie byłoby w tym nic dziwnego jakby nie to, że zdarzyło się to w nocy.
Obóz
Inny obóz
Przed Gran Sabaną

I teraz zaburzymy chronologię opowieści. Gran Sabanę przejechałem dwa razy, znaczy się tam i z powrotem. Zjeżdżając na południe spieszyłem się, by zdążyć wyjechać do Brazylii przed upływem trzymiesięcznego pozwolenia na pobyt w Wenezueli. Wracałem już spokojnie, odwiedzając każdy wodospad i kąpiąc się w każdej rzece.

Gran Sabana to po pierwsze przestrzeń. I trzy kontrastowe kolory. Zielone trawy ciągnące się po horyzont, porżnięte rzekami i strumieniami o czerwonych korytach a nad tym wszystkim ciemny błękit nieba. Te koryta są zresztą zwykle dość szerokie w stosunku do ilości wody: pełźnie ona cienką warstewką po wielkich, karmazynowych płytach. Jak się nad tym zastanowić, to to naprawdę wygląda na jakiś żart, że cały świat wymalowano tu tylko trzema barwami. Taki jaskrawy minimalizm. Przynajmniej, gdy świeci słońce, bo gdy pada, ten świat szarzeje w wilgoci, przypomina księżycowy krajobraz Islandii. A pogoda potrafi zmieniać się tutaj błyskawicznie i na bardzo niewielkiej przestrzeni: nad naturalną skalną zjeżdżalnią wodną Sorerek świeci słońce, podczas gdy pięć kilometrow dalej miasteczko San Francisco stoi w słupie wody. Jest wyraźny, dotykalny, o jaskrawo zarysowanych granicach: wyobrażam sobie, że we wsi dwie osoby mogą ze sobą rozmawiać, i na jedna spada ulewa, a na druga świeci słońce.
Trzy kolory
Mówią o niej paraiso terrenal, ziemski raj, raj na ziemi. By oglądać spektakularne wodospady czy lustra krystalicznie czystych jeziorek i rzek nie trzeba nawet ruszać się z drogi: to wszystko leży przed nami, dostępne na wyciągnięcie ręki. Jechać jest więc trudno, bo nie można się powstrzymać, by co kilometr, co dwa, jeśli nie nurzać się w wodzie, to chociaż robić zdjęcia spektakularnym krajobrazom, z których typowy, ten gransabański klasyk, to zielone pustkowie ukoronowane płaskimi pasmami tepui.

Uroda tego miejsca jest zwyczajnie nachalna, po prostu bezczelna. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w regionie może być powiedzmy jeden wodospad czy rzeka, które przyciągają uwagę, które mogłyby być jakimś kresem, jakimś celem podróży, gdzie siadamy po wielu dniach drogi, i kontemplujemy godzinami. Tu takie atrakcje są na każdym kroku, jak w gabinecie figur woskowych: Marylin Monroe, Charlie Chaplin, Elvis Preslay, wszystkie gwiazdy zebrane w jednym miejscu. Te tutejsze nazywają się Quebrada Jaspe, Quebrada Pacheco, Sorerek, Salto Kama i wiele, wiele innych, nazwanych i nienazwanych, tych oznaczonych jako atrakcje turystyczne niebieskimi znakami drogowymi, i tych zwyczajnie leżących sobie ot przy drodze rzek czy oczek wodnych, nie mniej pięknych, niż te pierwsze.

Idyllę psują tylko muszki zwane puri-puri. Amatorom mazurskich przygód przychodzą pewnie teraz na myśl komary: jeziora nasze byłyby tak cudne, jakby nie te krwiożercze skurczybyki! No tak, ale komary są na tyle sympatyczne, że mają swój ograniczony czas pracy, który ogranicza się zasadniczo do późnego popołudnia w miejscach ocienionych i wieczora wszędzie indziej. Muszki jednak pracuja od rana do nocy, i nie straszne im ani słońce, ani chłód, ani upał. A krew naszą wcinają równie chętnie. Ratunkiem pozostaje wiatr, taki w miarę solidny: warto to brać pod uwagę przy namiotowaniu i rozbijać się w miejscach nie osłoniętych, bo inaczej cały ten raj na ziemi szlag trafi.

Wracając ze świeżym stemplem wjazdowym do Wenezueli zatrzymywałem się czasem niby to na chwilę, a zostawałem na noc czy dwie. Te miejsca przyciągają i nie chcą puścić. Człowiek staje i gapi się w ciszy, nie ma słów. Tak jak gdy rozbiłem namiot w tubylczej osadzie przy Quebrada Jaspe. Nad wodospadem na rzece o krwistoczerwonym dnie, zamkniętym koronami intensywnie zielonych drzew spędziłem całe popołudnie, brodząc po kostki w wodzie, zażywając wodospadowych masaży czy robiąc zdjęcia jak opętany. Po tych wszystkich wrażeniach noc w namiocie upłynęła mi błyskawicznie, a rano, gdy tylko zrobiło się jasno, zszedłem ze wsi w las i krótka ścieżką znów nad wodę, by przekonać się, że to, co widziałem dzień wcześniej, to nie był sen, że Quebrada Jaspe ciągle tam jest. I rzeczywiście była.

Droga w dal
Dom sztuk jeden
Kryształ
Tepuje
Po stronie brazylijskiej
Jedna z czerwonych rzek
Jeden z tak wielu wodospadów

Przestrzeń
Kawa
Wodospad Kama
Jak wyżej, tylko że wyżej
Wieczór
Koniec Gran Sabany - betonowy pomnik z siedemdziesiątego trzeciego



Komentarze

  1. Przewspaniałe Wojtku, zarówno opis jak i zdjęcia ;)
    Co do puri puri (i komarów zapewne) - czy chronisz się w jakikolwiek sposób przed malarią? jesteś już tam tak długo, że czas stosowania malarone raczej nie możę być tak długi - jak więc działasz i czy w ogóle?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie, nie chronie się. Mam nawet jakieś tabletki na malarie które sobie kupiłem przed wyjazdem, jedno opakowanko w razie wu, ale leży nietknięte. Poza tym zagrożenie malarią w Ameryce w porównaniu do Afryki jest żadne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszak istnieje jeszcze denga, do tego dochodzi ta nowa choroba, zwana ZIKA, ale skoro bez ochrony - to znaczy kąsają i nic? To nie trochę tak jakby zawierzyć szczęściu :)?

      Chciałbym jeszcze spytać jak to jest z Gran Sabaną, czy można sobie tam po prostu tak wjechać?

      Słyszałem, że do Salto Angel można się dostać tylko drogą powietrzną, to prawda?

      Usuń
    2. Zika nic strasznego, przechodziłem: 3 dni ostrej gorączki, tydzień troche lżejszej, no i wysypka.

      Rzeczywiście jest teraz na to sezon, na dengue nie, dengue jest mimo wszystko bardzo rzadkie. Samo ZIKA też trzeba trochę poszukac, znajdzie się w wilgotnych strefach nadmorskich, jak Rio Caribe gdzie przesiedziałem miesiąc. W pustynnej Araya już się tego nie złapie. Na dość wysoko położonej Gran Sabanie - to jest między 1000 a 1500m npm - też nie.

      Tak, na Gran Sabanę można sobie po prostu wjechać.

      Na Salto Angel nie byłem. Standardowa jest droga lotnicza, te samoloty się bierze z Ciudad Bolivar. Podobno istnieje jakaś droga gruntowa przez dżunglę, ale nie sprawdzałem.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty