Ludzie: marzenia obnośnego sprzedawcy

„Tylko czekam na wyrok i na moją część. Kupię nowy rower, wyszykuję go i pojadę: Peru, Boliwia, Argentyna, Brazylia. Potem przez Amerykę Środkową do Meksyku. Wezmę ze dwadzieścia kilo herbaty i w drogę!”

Podchodzimy do okna. Sergio pokazuje mi elegancką, dwupiętrową kamieniczkę naprzeciw: „To jest tego typu dom: sąd wycenił na dwieście tysięcy dolarów”. W domu została żona i siedemnastoletni syn. Córka wyszła za mąż kilka lat wcześniej i wyprowadziła się. Sergio też się wyprowadził, ale na siłę.

Dostała tej całej menopauzy, słyszałeś o tym?

Хорошие парни


Słyszałem, ale nie wiedziałem, że musi skutkować manią prześladowczą. Natomiast żona Sergio, owszem, podobno właśnie uważa, że wszyscy ją obserwują, wszyscy podglądają. Pan mąż, który nie podziela tego typu obaw, skupił na sobie cała nienawiść małżonki i koniec końców wyleciał z domu z hukiem. Stracił w ten sposób trzy rowery.

Jeden dała znajomej, drugi zostawiła w komisie – świetna kolażówka! - a trzeci sama używa. Porwała moje rowery!” - precyzuje zbulwersowany Sergio, pokazując mi zdjęcie na telefonie. Na nim śniady pięćdziesięciolatek z dwudniowym zarostem w żółtej kamizelce odblaskowej siedzi na błękitnym góralu. Na bagażniku – ciemnozielone sakwy, na kierownicy – coś w rodzaju podręcznej torby, tyle że z plastiku. „Zrobiłem ją ze śmietniczki z miejskich autobusów!

Tym chata bogata, co z pracy przyniesie tata. Podobno wcale nie podwędził tego kubełka: znajomi kierowcy podarowali. Na ścieżce zawodowej Sergio pojawiło się co prawda kilka drobnych stanowisk administracyjnych, ale prawdziwą pasją – i źródłem największych zysków – był i pozostaje handel bezpośredni. Trzydzieści lat doświadczenia.

Teraz, gdy wchodzę do autobusu, od razu wiem ile sprzedam”.

Handlował biżuterią, zegarkami, słodyczami, długopisami i odzieżą. Najlepiej idą gwiazdy Dawida (na szczęście), ale to interes na kilka dni, bo wszyscy już gwiazdy mają, a nikomu szczęścia nie przybywa. Jeszcze krócej działa chwyt na „szalone koszulki”. W sezonie wakacyjnym kupuje się najtańsze białe t-shirty i sprejuje w kolorowe ciapy. Na plaży idą jak świeże bułeczki, ale potem trzeba się zmywać od razu, bo przy pierwszym wejściu do wody cała farba spływa do morza.

Teraz Sergio sprzedaje herbatki zdrowotne. Wchodzi do autobusu, wita się wylewnie i zapowiada, że nie będzie - jak inni sprzedawcy - dawał pasażerom produktu do ręki, bo na opakowaniu i tak wszystko jest po chińsku, a kto chiński rozumie? Natomiast on, Carlos (pseudonim artystyczny), przeszedł specjalny kurs i zaraz wszystko dokładnie wyjaśni.

<<Widzieli państwo kiedyś grubego Chińczyka?>> - rzucam na wstępie, no i ktoś tam zawsze kiwnie głową, albo nawet powie głośno, że nie, no i już jest kontakt z publicznością.” - relacjonuje rozentuzjazmowany. (Powtarzał mi to tyle razy, że zacząłem powoli rozumieć tę sfrustrowaną żonę z menopauzą.) Potem opowiada zawzięcie o cudach medycyny tradycyjnej. Na koniec prosi, by chętni do zakupu podnieśli rękę i natychmiast wykrzykuje, że pan z tyłu już się zgłosił, bardzo proszę, już do pana idę. Oczywiście chętny pan z tyłu nie istnieje, ale ci z pasażerów, którzy początkowo wahali się podnieść rękę, po takiej zachęcie zgłaszają się bez oporów. Bo skoro nie ma grubych Chińczyków, to trzeba pić chińskie herbatki oczyszczające, chociaż na opakowaniu widnieje napis „Made in Korea”. Te opakowania zresztą zmienia się co kilka miesięcy.

Facet z drukarni w Guayaquil wysyła mi meilem dwa-trzy nowe modele. Trzeba zmieniać co jakiś czas, żeby zawsze było coś nowego.

Herbata też czasem się zmienia, chociaż nie jest ani z Chin, ani z Korei, a już najmniej ma wspólnego z tym, co mówi opakowanie. Sergio sprzedaje ją rano: 3-4 godziny, od ósmej do dwunastej. Chwali sobie trasę Machala-Pasaje. Rzeczywiście, niczego sobie, osobiście w trzy godziny grania zebrałem trzydzieści dolarów. Z tym, że ja pośpiewałem jednego dnia, a Sergio wali tę samą opowieść o grubym Chińczyku przez długie miesiące. Pasażerowie pół biedy, ale sami kierowcy autobusów mogliby mieć już dość i nie wpuszczać do środka znawcy medycyny dalekowschodniej. Dlatego o kierowców należy dbać.

Coś im tam zawsze podrzucam: kanapki, słodycze, napoje. U kobiety od soków pomarańczowych z Pasaje wytargowałem nawet zniżkę, bo kupuje u niej codziennie.” Specjalista. I rzeczywiście, działa, kierowcy witają się z Sergio nadzwyczaj serdecznie.

Sprzedaje saszetkę herbaty po dolarze i wraca do domu nawet z pięćdziesięcioma. Chociaż, rzecz jasna, nie zawsze jest tak kolorowo. Część zostawia na zakup surowca i opakowań, część przeznacza na wyżywienie własne, resztę wysyła żonie. Rozwód w toku: jakiś czas temu zasądzono 110$ alimentów miesięcznie. Sergio, ze względu na prywatną szkołę syna, dobrowolnie daje 300$. Chodzi popołudniami do western union i wysyła ile może: po dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści dolarów, aż do skompletowania umówionej kwoty. Plik potwierdzeń kolejnych wpłat wisi na drzwiach lodówki. Przelicza je, gdy dzwoni telefon.

Nawet się nie przywita, tylko od razu z żądaniem, żebym jej wysłał więcej, bo się synowi buty rozleciały i nowe kosztują czterdzieści dolarów.”

Wstał, wziął ile miał – dziesięć dolarów – poszedł do agencji i wysłał. Często tak kończy dzień: bez grosza przy duszy, z dwoma jajkami na śniadanie i baterią saszetek herbaty na następny dzień.

Dużo podróżował. Sprzedawał w miejskich busach w Limie. W Asuncion w Paragwaju chodził po biurach prawników i wciskał podróby markowych piór wiecznych. W Buenos Aires niespecjalnie mu szło.

W Argentynie ludzie wolą kupować rzeczy w sklepach. W Polsce też tak jest?

Ale najbardziej podobały mu się wyjazdy krajowe. Do plażowych prowincji Esmeraldas, Manabi i Santa Elena jeździł rowerem. Zatrzymywał się w niedrogich hotelach, spędzał kilka dni handlując i jechał dalej. Teraz mieszka w Machali: nie w eleganckiej kamieniczce, jak ta rodzinna w Guayaquil, a w wynajmowanej za pięćdziesiąt dolarów drewnianej klitce w dzielnicy kolumbijskich imigrantów.

Parzymy ostatnią kawę tego dnia w pokoju, w którym na ośmiu metrach kwadratowych mieszkają lodówka, stolik, stary telewizor, elektryczna kuchenka, no i łóżko, a na nim: Sergio. Macza palec w białym kleju i rozmazuje go po krawędziach papierowych etykiet ginseng+stevia made in Korea.

Nawet datę ważności mają!

Na za rok. Uchylają się drzwi, wchodzi sąsiad. Odwrotność Sergio: zamiast marketingowego entuzjazmu na twarzy widnieje niepewny uśmiech. Manuel to malarz pokojowy z permanentnym brakiem zleceń. Też się rozwodzi. Mało je, bo nie ma co, więc Sergio zaprasza go na kolacje.

Manuel, jadłeś coś dzisiaj?

Nie jadł. Gotują razem, Manuel myje gary.

"Manuelku, a garnek po ryżu to co?"

Na noc nie miałem najmniejszej ochoty grzebać w sakwach i wyszarpywać z nich śpiwór. Zresztą w Machali, stolicy bananów, upał nieznośny, więc położyłem się na karimacie bez przykrycia. Manuel zaoferował mi prześcieradło. Gdy wyjeżdżałem, ten sam facet, który nie ma nawet kilograma ryżu i zalega trzy miesiące z opłatą za wynajem pokoju, wciskał mi w prezencie to prześcieradło i jeszcze podkoszulek na drogę.

Sergio też chce już wyruszyć. Pod koniec roku ma się zakończyć proces rozwodowy i zapaść wyrok w sprawie podziału dóbr.

Nawet, jeśli sąd podzieli dom na czterech członków rodziny – chociaż tylko ja na ten dom pracowałem, no ale niech stracę! - to przysługuje mi jakieś 50 tysięcy.

Wówczas kupi sobie rower i sakwy, a resztę odłoży w banku. Ma cukrzycę. Chwali rząd Correi za państwową służbę zdrowia, za wizyty lekarskie, za które nie musi płacić, i za operację przepukliny, którą mają mu robić za kilka miesięcy. Mimo to – tłumaczy Sergio – przy jego wieku i stanie zdrowia zawsze dobrze mieć oszczędności. Nie chce ich wydawać: będzie dalej robił to, co zna od podszewki, co opanował do perfekcji. Wsiądzie na rower i zarzuci kontynent amerykański chińską herbatą i gwiazdami Dawida. Nie chce dożywać ostatnich dni w jednym miejscu: w Machali, w Guayaquil, gdziekolwiek by to miało być. Nie chce w jesieni życia - jak mówi - „obserwować co robią sąsiedzi i powtarzać te same historie, które wszyscy już słyszeli”. Chce poznawać nowe miejsca, nowych ludzi, przeżyć coś nowego.

Byłoby cholernie smutno doczekać starości i nie mieć nic ciekawego do opowiedzenia.

Komentarze

Popularne posty