Na końcu drogi


Wschód

Druga noc w Puerto Almanza była spokojna i bezwietrzna, księżyc świecił jak bania. Ruszyłem w stronę plaży. Fale cicho chlupotały o brzeg, a od drugiej strony zatoki Browna nawoływały morskie lwy. Na szarych, wygładzonych wodą kamieniach spali ludzie.

Spał diabeł: w wielkiej, czerwonej masce z karnawału w Villazón. Spał kolumbijski kelner z Ciudad Bolivar, miasteczka na szczycie zachodniej kordyliery. Spała J., widziałem ją na pewno. Podpierała głowę prawą dłonią, oddychała spokojnie, uśmiechnięta. 

Spał Sergio z Machali, Alex z Santa Rity i Betsabe z Caracas. Cesar drzemał, ściskając pod pachą zieloną papugę. 

Do każdego chciałem podejść, przywitać się choćby. A najlepiej uściskać. Ale wszyscy spali tak słodko. Nie chciałem niepokoić. 

Następnego dnia nie zastałem nikogo. Na plaży leżały jedynie ciemnozielone sterty wodorostów, które morze wyrzuciło na brzeg.  Kto wie, skąd tutaj dopłynęły.

Nie wiem, jak uporządkować sobie świat, którego każdy element —zapach, smak, melodia— łączy się z inną szerokością geograficzną. 

Tyle już razy usiłowałem jakoś to wszystko podsumować. Tak, żeby zdarzenia, doświadczenia i relacje gdzieś się nie pogubiły w niedoskonałościach pamięci. Boję się stracić to, czego się nauczyłem (jeśli można powiedzieć, że czegoś się nauczyłem). C. mówi, że kroki wstecz są naturalne w każdym procesie przemiany, dekonstrukcji i konstrukcji, więc nie ma się co nimi przesadnie przejmować. Zaakceptować, po prostu przeżyć. Vivirlos, transitarlos.

Próbuję podsumować i czuję, jak to, co chcę zebrać, co chcę nazwać, przecieka mi przez palce. I mówię o tym C. Mówię jej, że ktoś powiedział, że jeśli nie potrafisz czegoś nazwać słowami, tak naprawdę tego nie wiesz. I że ja się z tym nie zgadzam. Że poznanie jest wynikiem doświadczenia, często całej baterii doświadczeń, i czasem niekoniecznie możemy nazwać jaki konkretnie proces dokonuje się w naszym wnętrzu, po jakiej trajektorii podążyły zmiany światopoglądu, czy też naszego odczuwania świata, odbierania go, naszego nastawienia względem życia, bo przecież nie wszystko da się określić jedną etykietą: wierzący, niewierzący, lewica, prawica, racjonalista, artysta, to wszystko uproszczenia tak upraszczające, że aż śmieszne. Szkolne. Żadne. Słowa niewarte używania. 

C. odpowiada, że owszem, że współczesność ubóstwiła rozum, i że nadmiernie, a słowo jest jedynie próbą interpretacji, a nie świadectwem poznania.

Mam na myśli, że nie wiem, co powiedzieć na końcu drogi. I że nie ma w tym nic złego. A co czuję, to moje. Nie mówię z pozycji egoizmu, po prostu nie potrafię o tym opowiedzieć. Proszę wybaczyć. Wyrażę wszystko w kolejnych latach mojego życia: niechcący, bez specjalnego zamiaru. Żyjąc. Si Dios quiere, mówią na wsi. Jeśli Bóg zechce.

Ten Bóg z nieba, mam na myśli. Z jakiego nieba? Tego akurat jestem pewien: moje niebo to miejsce, w którym wszyscy, których kocham, znajdują się jednocześnie.


Komentarze

  1. Dzień dobry Wojtku! Tekst "Na końcu drogi' jak zawsze w twoim wydaniu przepiekny. Nie wiem na jakim końcu jakiej drogi jesteś. Myslę, że ten koniec jest Twoim początkiem, jak u Tiziano Terzaniego. Bo to nawet nie upływajacy czas jest ważny odkąd wsiadłeś na rower i wyruszyłeś w świat. Ważne jest to kogo na tej drodze spotkałeś, co przeżyłeś, co się w Tobie odłożyło na zawsze. Nigdy nie wiadomo, który z etapów tej drogi do Ciebie wróci, bo nigdy nie wiadomo jaki będzie pretekst czy powód tych powrotów. Im jestem starsza, dobiegam, nie, nie już nie dobiegam, ledwie powłóczę lewą nogą, bo ona sie już nachodziła przez minione 70.lat, im jestem starsza, tym więcej chciałabym opowiedzieć, za każdym razem z innego powodu i okazji. Nikt jednak nie chce słuchać, bo nikt nie ma czasu na czyjeś życie, każdy ma swoje i nikogo to nie obchodzi, no chyba, że wiadomo z góry ile ktoś ma czasu dla mnie przeznaczonego. Ale i nawet z tego nie jest się w stanie wywiązać. Nie oczekuję więc nikogo, na nic nie liczę, żyję sobie tak jak się da. Co robię z myślami, odpadkami myśli? Zapisuję, bo przecież jakiś porządek w swojej głowie musze mieć...Skojarzeń jest sporo ot chociażby wczoraj z okazji słuchowiska radiowego "Uroboros". O Jezu! Gdzie ja nie byłam z powodu historii tego starego zegara znalezionego w piwnicy kamienicy sopockiej?! Bylam w domu rodzinnym nieistniejacym, byłam w mieszkaniu obwieszonym, obstawionym zegarami siostrzeńca mojej znajomej, byłam na polu bitwy pod Koronowem na pograniczu polsko-krzyżackim, ech, zrywałam jabłka cudnie soczyste jakich już nie rodzą żadne sady z drzewa na poły rosnącego na brzegu sztucznego jeziora - zalewu koronowskiego , dziesięć wsi pod wodą skazano na unicestwienie, a przy każdym domu w każdej wsi był sad....W jednej z nich mieszkał w dzieciństwie miłośnik zegarów z mieszkaniu z wtłoczonymi weń zegarami w niezliczonej ilości... w ochydnym wieżowcu na bydgoskim Szwederowie...A gdzie jest mój zegar, z mojego rodzinnego domu, którego już nie ma? Wisi w domu mojej córki w Gdyni...ale nie chodzi, tylko wisi, może dusza z niego uleciała jak z tego zegara z piwnicy sopockiej kamienicy....A może się już nachodził, jak moje nogi, lubiłam chodzić, bardzo dużo chodziłam, ale wczoraj ledwie, ledwie wróciłam z pięciokilometrowej trasy z cmentarza...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty