Genewa - Kalwin, oenzet i śmiejący się garnek

Kontynuuję szwajcarski cykl. Któregoś z kolei łykendu byłem w Genewie (swoją drogą - kaleczenie języka polskiego nadużywaniem słowa "weekend" jest okropne, nieprawdaż? jakby ktoś znał jakiś polski zamiennik to ja poproszę). Wiecie gdzie jest Genewa. To tak na zachodzie samym Szwajcarii, blisko Francji. Mieszkają tam francuskojęzyczni Szwajcarzy, więc nie może być specjalnie fajnie no i nie było oczywiście ; ). Jest tam strasznie dużo międzynarodowych organizacji, strasznie dużo ludzi, straszny tłok, a do tego trafiłem na straszne korki. Poza tym było to chyba jedyne miejsce w Szwajcarii które widziałem i w którym było brudno. No coś niebywałego.

Tutaj mapka. Jak widać droga z okolic Zurychu jest w miarę prosta. Autostradą na przód na zachód, w sumie prawie 300km.

Wyświetl większą mapę

Jak to się stało, że znalazłem się w Genewie? Z Turgi podjechałem do Baden, z Baden natomiast udało mi się dostać na autostradę w kierunku zachodnim, potem było już łatwo. Na początku jechałem z dwiema starszymi paniami. W ogóle chyba pierwszy raz wzięły mnie dwie starsze panie. No i tak sobie rozmawiamy, całkiem przyjemnie, zeszło na podróże, że fajnie by pojechać na wschód, może Syria, te rejony. I wtedy też dowiedziałem się od jednej z tych miłych starszych pań, że ta w młodości pracowała gdzieś w tamtych okolica jako night club dancer. Różne typy ludzkie spotyka się w Szwajcarii. Następnie natknąłem się nad typ ludzki pod tytułem "rodowity Szwajcar". Otóż mieszkańcy tego kraju bardzo lubią mówić, że są właśnie takimi Szwajcarami. Młodzian, który jechał do Neuchatel, był więc rodowitym Szwajcarem, tylko że miał dziwnie ciemną karnacje i, jak mówił, na wakacje zawsze jeździ do rodziny w Maroku.

Ale ten gość to jeszcze nic. Najlepszy był facet po czterdziestce, w skórze, który wwziózł mnie do Genewy. Jechałem z nim dość długo, rozmowa umiarkowanie się kleiła, bo gość słabo znał angielski, a ja słabo znam niemiecki. Ów rodowity Szwajcar, ponieważ - jak podkreślał - jest typowym Szwajcarem, więc zna niemiecki, francuski i włoski. Trzy te ich języki (mają jeszcze retoromański, ale o nim nie wspomniał, nie był może aż tak rodowity). No i tak jadę z rodowitym Szwajcarem co zna trzy Szwajcarskie języki i w pewnym momencie mówi mi, że jest artystą, maluje, i dał mi swoją wizytówkę. Na wizytówce jak byk stoi, że mój kierowca to (o ile dobrze pamiętam) Pierre Jankowski. No rodowity. I od początku wiedział, że jestem Polakiem, słowa nie wspomniał no patrzcie go.

Dojechałem do tej nieszczęsnej Genewy (przed Genewą godzinę stojąc w korku) i udało mi się odnaleźć mojego gospodarza z Hospitality Club. Gość był z Bangladeszu. Wieczorem przebijałem się przez tłumy przechodniów, tłumy emigrantów i śmieci na chodnikach. Dzielnica w której mieszkał mój gospodarz, chociaż była w centrum, wyglądała dość podejrzanie i ciężko było czuć się pewnie gdy łypią na ciebie dość niebezpiecznie wyglądający koledzy z Afryki. Nad ranem od niego wybyłem i udałem się na obchód miasta. Jak wiadomo w Genewie jest ze sto tysięcy siedzib stu tysięcy różnych organizacji międzynarodowych. Na szczęście mniej więcej wszystkie są w jednym miejscu, w jednej organizacjowej dzielnicy. Są tam m.in.: ONZ, WTO, WHO, Czerwony Krzyż, UNESCO, no dosłownie wszystko i ja, tu piszący, wszystko to widziałem (fajny jestem, nie?). Potężne nieraz budynki... Trawniczki elegancko przystrzyżone, wszystko jak w filmach. Za nasze, polskie, niepodległe, biało-czerwone, ciężko zarobione pieniądze również. Następnie udałem się do kilku muzeów jak to zwykle bywa. Niestety okazało się, że francuscy Szwajcarzy mają tę samą przemiłą cechę charakteru co francuscy Francuzi: uważają, że francuski to język ogólnoświatowy, każdy go zna, więc nie trzeba na żaden język (a już napewno nie na angielski.. kto by się uczył angielskiego?) tłumaczyć. Więc nie dowiedziałem się zbyt wiele, ale widziałem kilka jakichś tam rzeźb, królewskich foteli czy czegoś takiego.


Byłem też w ogrodzie botanicznym gdzie mi się akurat podobało. Chodzą tam pawie jak w Łazienkach (ale nasze, warszawskie, niepodległe i biało-czerwone pawie są od nich lepsze, przede wszystkim bardziej drą mordę, jest ich więcej i rozstawiają ogony). W każdym razie najlepsza w tym ogrodzie botanicznym (darmowym!) jest karuzela ze wspaniałymi figurami różnych zwierząt i stworów. I to nie z kiczowatego plastiku jak u czeskich wesołych miasteczkarzy objeżdżających nasz kraj. Karuzela jest super, serio. Były też kwiatki, jak to w botanicznym.



Wreszcie przeszedłem się też do centrum-centrum owego miasta. Były tam całkiem urokliwe kamieniczki z pnącymi się bluszczami, był śmiejący się gar z herbatą no i oczywiście Kalwin (w parku). To może ja już lepiej nic na ten temat nie będę mówił tylko załączę parę zdjęć.






Zmęczyłem się tym wszystkim okropnie i poszedłem posiedzieć nad jeziorem (jezioro - ku zaskoczeniu wszystkich - nazywa się Genewskie). W ogóle w tej Szwajcarii jakoś tak fajnie im to wyszło, że większe miasta zazwyczaj leżą nad ładnymi, dużymi jeziorami. Tam w tym miejscu mniej więcej gdzie postanowiłem sobie odpocząć (a właściwie to po drugiej stronie jeziora jest gigantyczna fontanna. Taki tam bajer - patrz zdjęcie obok. W każdym razie idę sobie idę, a na ławce siedzi dwóch gości. Z plecakami! Nie z torebkami Armaniego, nie w garniturach, nie z drewnianą elegancką laską-szpicrutką, nie, właśnie z plecakami! Podróżnicy! A trzeba wiedzieć, że jeżeli za granicą się widzi niestandardowych turystów to są to zazwyczaj Polacy (ewentualnie Słowacy lub Czesi - o tej osobliwe właściwości środkowoeuropejskich Słowian: zamiłowaniu do włóczęgi, przekonuję się zawsze i wszędzie). Ja już z daleka to wiedziałem, oni jeszcze nie (ale też pewnie się spodziewali), jednak zapytali mnie po angielsku 'where are you from' na co ja im po polsku już odpowiedziałem. Bardzo sympatycznych dwóch polskich autostopowiczów to było. Opowiedzieli mi jak byli w Chinach i Mongolii, o szalonych kierowcach busików pędzących po górskich serpentynach i o tym że jest tam tanio (wtedy właśnie postanowiłem, że tam pojadę). To było bardzo miłe zakończenie obchodu Genewy. Chyba najlepsze wydarzenie tego dnia. Pozdrawiam chłopaki jeśli kiedyś to będziecie czytać! : )

Tak to wszystko wyglądało. Jak wracałem to prawie całą drogę wiozła mnie pani emigrantka z Kosowa. Co prawda nie jechała tam gdzie ja - mieszkała gdzieś 50 km na południe. Zajechała najpierw tam (nagle zjechaliśmy z autostrady i zaraz żeglowaliśmy przez zielone łąki i wspaniałe lasy), wzięła swojego męża i wspólnie zawieźli mnie do Turgi. No normalnie byłem w szoku. I zrobiła to mimo że rozmowa średnio się kleiła ze względu na kłopoty językowe obustronne (ja angielski i słabo niemiecki, ona niemiecki i słabo angielski). Takie rzeczy to tylko na autostopie. Miła wycieczka. A była to już jesień.

Komentarze

  1. Informacja o wyższości polskich pawi w Łazienkach nad szwajcarskimi ubawiła mnie do łez!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początku posta zapytałeś o polski, czyli najlepszy (;-))zamiennik dla słowa weekend. Kiedyś nasze polskie, najlepsze radio (Radio Kraków) kazało słuchaczom pogłówkowac i wymyslić. I zwycięskim słowem-zamiennikiem został:
    ZAPIĄTEK. Czyli w praktyce: W zapiątek pojadę w góry. W zapiątek kupię rower. W zapiątek spałam do południa, bo nie chciało mi się uczyć do sesji.
    Jeżeli masz ochotę poużywać tego słowa, to niniejszym Ci je udostępniam:-)
    KrP

    P.S. Pytałeś kiedyś o KrP. To kreatywny (;-))mix imienia i nazwiska. Nie mam "profilu", którego mogłabym używać komentując, a całkiem "anonimowym" głupio być.

    OdpowiedzUsuń
  3. Genewa jest bardzo ladna
    Mieszkam tu 6 lat i nie zamienilbym jej na jakis pedantystyczny zurich czy inne szwabsko-szwajcarskie miasto

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty