Qom, miasto mułłów


Gdy dotarłem do Qom (właściwie powinno się pisać Ghom czy jakoś tak, takie gardłowe gh jak ukraińska ghrywna, jak powiecie Qom to nikt Was nie zrozumie, serio!) było już ciemnawo. Jazda na południe Iranu oznacza zagłębianie się w pustynię, co spowodowało pewien problem, który towarzyszył mi przez kilka następnych dni, tj. póki nie przywykłem. Chodzi mianowicie o to, że suche powietrze z duża ilością piasku powodowało u mnie (i jak się okazało u niektórych innych turystów również) krwotoki z nosa. Właśnie to przytrafiło mi się po przyjeździe do Qom. I wtedy właśnie przekonałem się, że ci wszyscy ludzie w pozostałych miastach Iranu, którzy będą mi mówić, że ludzie z Qom delikatnie mówiąc nie są fajni - mieli rację. Otóż tak jak w każdym innym mieście byłem co chwila zagadywany, witany i ktoś pytał mnie czy może mi pomóc, tak siedząc opodal dworca w Qom z krwawiącym nosem nikt nie zwracał na mnie uwagi, chociaż ludzi naokoło było niemało. Ktoś nawet na chwilę usiadł na mojej ławce, ale zachowywał się tak, jakby mnie nie widział. Wydaje mi się, że w takiej sytuacji nawet w Polsce ktoś by mi pomógł, podał wody, zapytał co się dzieje czy cokolwiek, szczególnie, że miejsce święte a i dzień świąteczny (tzn. dokładnie to dzień przed zdaje się największym szyickim świętem, czyli urodzinami dwunastego imama Mehdiego, czyli tego samego, który nie mógł się urodzić, bo jego "ojciec" był bezpłodny - czyli dla porównania coś jakbym był w Wigilię w Jerozolimie... nie dokładnie, ale coś w tym guście).
Te panie wcale nie żebrzą ani nic złego im się nie dzieje. Są na święta w Qom, rodzina właśnie zjadła obiad i śpi a panie rozprawiają, zapewne o "starych karabinach", "starych Polakach" czy jak kto woli
Długo mnie męczyło, ale w końcu ustało i w parku znalazłem sobie miejsce na namiot. Rano wstałem i ruszyłem na podbój Qom rezem z rzeszami ludzi dążącymi do głównej świątyni. I zdziwiły mnie głównie 3 rzeczy. Po pierwsze nie było aż tak specjalnie dużo ludzi jakbym się spodziewał. Po drugie generalnie sklepy były otwarte, warsztaty samochodowe również a do tego oczywiście cały bazar. Spodziewałem się raczej czegoś w stylu atmosfery modlitwy i zadumy, a spotkałem raczej szał zakupów. Po trzecie nie spodziewałem się, że będą rozdawać taką cudownie pyszną darmową lemoniadę, co w 48 stopniowym upale było dla mnie wybawieniem. Zobaczyłem główną świątynię z zewnątrz (w bramie pan strażnik mnie spytał jak się nazywa przewodnik islamski w moim kraju, ale nie wiedziałem i nie wszedłem oO), poprzechadzałem się pomiędzy koczującymi tam ludźmi i zacząłem wychodzić na wylotówkę na Kashan, no bo generalnie w Qom oprócz wielkiej świątyni, miliona mieszkańców i ze stu tysięcy mułłów nie ma wiele więcej do zobaczenia. Zresztą wszyscy odradzali mi zwiedzanie Qom (i mieli rację). stojąc na wylotówce czułem się jak na zlocie motocyklistów. Są one niezwykle popularne w Iranie, ale mam wrażenie, że w Qom to już całkiem każdy ma po trzy. Do tego wielu było specjalistów motocyklistów jeżdżących pod prąd. Ot stoi sobie Bogu ducha winny autostopowicz Wojtek przy drodze, a tu mu raz na jakiś czas radosny Pers na motorze prawie po stopie przejeżdża.
To jest fajne zdjęcie, aaale trochę nieostre. A widzicie tego pana w brązowej koszulce? Niesie chleb! Pozwijany, kilka chlebów niesie. A ten chleb jest taki dobry, mmmm!
Nic to, zatrzymał się w końcu samochód Peugot 206 (w Iranie zasadniczo po drogach jeżdżą Saipy, Peykany, Zamjady - irańskie, Peugoty 206 i 405 bo mają tam swoją fabrykę i... to by było na tyle) którym kierował nie mówiący w żadnym obcym języku Mehdi (niestety nie imam). Po kilku kilometrach skręcił z głównej drogi i pokazywał mi rękami coś w stylu, że zaraz wraca i jedziemy dalej (przynajmniej tak mi się zdawało). Odwiedziliśmy jego rodzinkę czy też kolegów którzy pracowali na jakimś pustkowiu wypasając kozy, robiąc ser i dough (jakiś taki napój mleczny, słony, dobry do obiadu, spotkacie go chyba nawet na Ukrainie, tyle że pod nazwą ayran, podobnie zresztą jak w Turcji... zresztą, spotkacie go nawet w Szwajcarii w Dennerze - sklepie dla emigrantów ;) ). Kapitalne miejsce! Dla takich chwil jeździ się autostopem - by dotrzeć do miejsc, których żaden turysta z agencji turystycznej nie zobaczy, by zobaczyć prawdziwe życie normalnych ludzi.
W tych workach jest ser, tak, a w tej niebieskiej beczce jest dough, a w tym brunatnym namiocie po prawej siedzimy i to wszystko zjadamy!
Ser, chleb, herbata, cukier, dywan - czego chcieć więcej!
Tak. Posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę tego sera zagryzając chlebem i popijając czasem, przeszliśmy się nawet po górkach, a wracając odwiedziliśmy jeszcze rodzinę Mehdiego na jakiejś wiosce. Siedzieliśmy na tarasie przy jakimś oczku wodnym, taras oplatały winorośla, pod daszkiem wisiały a i stały na podłodze lampy naftowe, a my siedzieliśmy na dywanach pijąc czaj. Super. Mniej super natomiast było to, że Mehdi jak się okazało wcale nie jechał do Kashanu - wróciliśmy do Qom... Zaczęliśmy zresztą jeździć w kółko i szukać spodni dla kolegi Mehdiego, którego zabraliśmy ze sobą (to tak jakby uprawiać shopping w Boże Narodzenie).

Tu warto się na chwilę zatrzymać na scenkę z życia mieszkańców miasta Qom. Otóż w jednym ze sklepów ze spodniami było dwóch sprzedawców. Jeden z nich sprzedawał. Drugi rozłożył sobie dywanik w stronę mekki i bił pokłony.

Po drodze, z samochodu, chwytałem lody i małe paczki czipsów które rozdawali jacyś ludzie w związku ze świętem. Na koniec zajechaliśmy gdzieś w wąskie uliczki między domami gdzie trwało rozdawnictwo darmowych kolacji (oczywiście kupa ryżu+litr tłuszczu i mięso). Tam nagle deux ex machina pojawił się człowiek mówiący po angielsku (w Qom raczej nie mówi się po angielsku ani nie pomaga się ludziom którzy mają krwotok, w Qom się modli!). Okazało się, że Mehdi wcale nie jedzie jutro do Qom (jak zrozumiałem), ba, nawet wcale nie ma zamiaru mnie przenocować (jak się domyślałem). No. Hmm. Słabo. Ale, jesteśmy w Iranie. Za chwilę zjawił się inny człowiek, który mnie przenocował. Git. Jednak Mehdi mimo wszystko okropnie chciał mi pomóc i obiecał, że o 8 rano przyjedzie i wywiezie mnie chociaż z centrum. Rano oczywiście go nie było, więc ruszyłem na nogach. Po jakimś czasie znalazł mnie (!) w mieście, zabrał na autostradę i zaczął mi łapać autobusy. Na nic przekonywanie, na nic tłumaczenie - chce mi złapać autobus i koniec. No cóż, pozostało salwować się ucieczką, wziąłem plecak i sobie poszedłem, na szczęście mnie nie gonił.

Za chwilę udało mi się złapać kolejnego Peugota 206 (o ile pamiętam, który zawiózł mnie do Kashanu). A jeśli zaraz jakiś spryciarz będzie chciał się wypowiedzieć, że łahaha że wcale ten autostop nie taki sprytny, skoro niby tam fajnie sobie na pustyni z pasterzami posiedziałem, ale nigdzie nie zajechałem, to ja mu odpowiem piosenką Jana Kaczmarka. A więc jak śpiewał Jan Kaczmarek: końcowy bilans szczęść i nieszczęść musi niestety wyjść na zero, bo po prostu nie ma innego wyjścia!





Komentarze

Popularne posty