Rajd przez Iran północny z muzyką w tle


Do dopełnienia opowieści pozostaje nam przejechać się wspólnie po północnym Iranie: prowincje Golestan, Mazandaran i Gilan czekają na Waszą uwagę. Najpierw jednak musimy przebić się przez wschodnie rubieże Wielkiej Pustyni Słonej by dotrzeć do Meszhedu. Albo Mashhadu. Sam nie wiem jak pisać. Tak. I co prawda w poście niniejszym pisać trochę będę, to warto czytać (albo chociaż przejrzeć), bo przy okazji opowieści z Gorganu zobaczycie orginalne, jedyne w swoim rodzaju i w ogóle wyjątkowe nagranie kolegi Mohsena grającego na tarze.

Za Kermanem rozciąga się już taka prawdziwa pustynia: no wiecie, z wielbłądami, fatamorganami, oazami i stacjami benzynowymi pełnymi tirowców kupujących obiady autostopowiczom. I piasek. Dużo piasku. Oraz zachody słońca - przecudowne. Po zachodzie słońca na pustyni wszystkie tezy o wyższości zachodów słońca nad jeziorami, morzami i innymi zbiornikami wodnymi uważam za zupełne przekłamanie. Gdy słońce zachodzi nad pustynią... Całe to ciepło, całe to bogactwo barw rozlewa się szeroko, absolutnie na całą szerokość horyzontu i tak niespotykanie miękko przechodzi z żółtego we wszystkie odcienie czerwieni i łagodnie łączy się z piaskowymi górami... Zdjęcia nie zrobiłem. Sobie pojedźcie i zobaczcie (tylko proszę bez żadnych niedasiów że praca, że nie ma pieniędzy, nie ma tego, nie ma tamtego, albo że dzieci za małe, dzieci za duże, dzieci z Bulerbyn, albo że no nie da się po prostu - oczywiście że się da, są tylko dwie możliwości: albo się chce albo nie. O.).
Mnie, mnie zabierz! Ostatnia wiocha przed pustynią
Pustynia, czyli piasek i nic
(Uwaga, jeśli ktoś jest wrażliwy to niech lepiej dalej nie czyta, bo zaraz zaprezentuję teologię na poziomie Wojciech Cejrowskiego)


Przed wejściem na dziedziniec 






Meszhed to dla szyitów taka Jerozolima prawie. U szyitów ogólnie to było tak, że następcami Mahometa byli imamowie. Kolejny imam był dzieckiem poprzedniego, ale pojawił się taki problem, że jedenasty z nich był bezpłodny... W każdym razie oficjalna wersja głosi, że dwunasty imam zaginął i teraz na niego czekamy. Ma na imię Mahdi i najlepiej jest modlić się do niego w Meszhedzie, w meczecie Imama Rezy. Meczet ten jest ogromny i pilnie strzeżony: niewiele rzeczy można tam wnosić, w szczególności przed wejściem należy zostawić aparat. Nie przeszkadza to oczywiście w robieniu zdjęć komórką, co też wszyscy czynią. Można tam natomiast wysłać list do Mahdiego. Dwunasty Imam podobno czasem odpisuje, zawsze zielonym atramentem. Wszak to kolor Boga! Sunnici nie bardzo wierzą w szyickie bajania o Mahdim (tzn. co do jego statusu), ale jedni i drudzy są zgodni, że ten ostatni jest kumplem Jezusa. Z ciekawszych zjawisk na dziedzińcu widziałem kobiety zakryte całkiem, łącznie z twarzami.

Skoro jesteśmy już w świętym mieście, w kraju, w którym panuje totalitaryzm religijny i ogólnie wszystko jest zabronione (w szczególności spotkania osób różnej płci nie będących małżeństwem) jest to najlepsza okazja, żeby wybrać się na dziewczyny! Koleżanka mojego couchsurfera zaprosiła mnie na jakąś babską co prawda, ale zawsze to imprezę w świętym mieście.

Kobiety bez chust!
Cóż tam jeszcze w Meszhedzie... No nic, obejrzałem ten meczet, wypiłem hektolitry melonowego szejku (<3<3<3), spotkało mnie znów to jedno z typowo irańskich wydarzeń, że na ulicy zagaduje Cię jakiś facet, zaprasza na herbatę i nieoczekiwanie spędzasz z nim godzinę w chłodnej czajowni i słuchasz opowieści o dywanach i pojechałem dalej, do Gorganu.

Gorgan jest już rzut beretem od Morza Kaspijskiego, przez co jest tam znów strasznie wilgotno, ale szczęśliwie nie jest aż tak źle jak w Bandar Abbas. W Gorgan mieszkałem u Mohsena, nauczyciela angielskiego. Miał dość dużo pracy, więc powierzył mnie swojemu byłemu uczniowi, Fedrosowi. Fedros i jego rodzina byli okropnie bogaci. Fedros miał też dość sporo czasu, więc obwoził mnie po okolicy. Byliśmy nad Morzem Kaspijskim, w Bandar Torkman gdzie chodziły kolorowo ubrane Turkmenki i w jakiejś wiosce w górach.
O, wyschło
Piec chlebowy
Na takich ławach siedzimy po turecku, bez butów
Mohsen raz zabrał mnie do szkoły, gdzie chwile czekałem na niego w pokoju nauczycielskim. Rozmawiałem tam z nauczycielem niemieckiego - starszym już Irańczykiem, który niemal całe swoje życie spędził u naszych zachodnich sąsiadów. Powiedział mi coś bardzo charakterystycznego, co z pewnością zauważycie będąc w Iranie. Tu się nie da żyć - mówi. Oczywiście, dyktatura, brak wolności słowa, prawo religijne, to wszystko jest męczące, ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to - stwierdza - że tu się nie da być samemu! Chcesz sobie usiąść na ławce, pomyśleć, poczytać gazetę - zaraz ktoś się dosiądzie. Spacerujesz sam - nie długo, za chwilę ktoś się dołączy. Ci ludzie po prostu pragną wszystko robić razem - podsumowuje. A ja myślałem, że tylko turystów tak męczą ;-).

Po południu wybraliśmy się w piątkę do restauracji. Chociaż był już ramadan lokale przy głównych drogach miewają specjalne pozwolenia na działalność w ciągu dnia, jako że ramadan nie dotyczy podróżujących. By nie gorszych innych poszczących szyby restauracji wyłożone są gazetami tak, że z zewnątrz przybytek wygląda na zamknięty bądź co najmniej remontowany. Natomiast w środku - mrowie ludzi! I to bynajmniej nie "prosto z trasy", tak jak chociażby moi gospodarze. Restaurację tę zapowiadano mi jako serwującą tylko jedno danie, ale za to bardzo tradycyjne, unikalne dla tego regionu. Był to smażony kurczak. Ztoną ryżu rzecz jasna. Wszystko to na plastikowych talerzach i obrusach, tak że jak już dana grupka skończy konsumpcje kelner zwija wszystko i wrzuca do śmieci. Następni!

Wieczorem natomiast siedzieliśmy u kolegi Mohsena, który pogrywał na tarze tradycyjne irańskie melodie. Przy okazji nauczyłem się grać w tryktraka, fajna zabawa. I tak, to na stole to wódka. Tak, alkohol jest w Iranie zabroniony. W ogóle bardzo popularną praktyką jest zakup piwa bezalkoholowego (czyli jedynego dostępnego) i dolewanie do niego domowego bimbru.


Kaspijskie
Po Gorganie ruszyłem w stronę Rashtu, by zobaczyć osławioną wioskę Masuleh. Jechałem wzdłuż wybrzeża Morza Kaspijskiego, było obrzydliwie gorąco i wilgotno. Większą część drogi przejechałem z miłą rodzinką. Mówili po angielsku, zadawali dużo pytań - było miło i ciekawie. Dojechaliśmy do Ramsar. Bardzo chciałem się wykąpać w Morzu Kaspijskim, więc znaleźli mi odpowiednie miejsce i koniecznie chcieli poczekać aż się już ubawie w morzu do woli (jako że kąpiel w morzu w Iranie również jest zabroniona pewnie obawiali się, czy przypadkiem jakaś policja moralna nie będzie się mną interesować czy co...). W końcu pojechali do domu, rzecz jasna zapraszali do siebie, ale chciałem jechać dalej. Usiadłem jeszcze na plaży, zjadłem coś, za chwilę podszedł do mnie jakiś gość, zadał kilka typowych pytań i zaproponował, że mogę u niego skorzystać z internetu jeśli potrzebuję oO. Chciałem jechać dalej, ale koniec końców trafiłem do niego : ]. Najpierw była mowa o tym, żebym wpadł na chwilę przemyć sobie nogi, bo w tej wilgoci byłem oblepiony plażowym piaskiem jak nieboskie stworzenie. Ale koniec końców zgarnął mnie do środku i wcale tego nie żałowałem! Po pierwsze wreszcie zjadłem jakąś irańską potrawę, która nie składa się tylko z tłustego mięsa i ryżu. Słyszałem, że na północy jedzą dużo więcej warzyw - i wreszcie miałem okazję się o tym przekonać. Gość był strasznie pozytywny i należał do jakiejś sekty, o której czasem mi opowiadał. Sekta ta jest dość eklektyczna i z grubsza wszystkich Bogów, proroków czy inne figury religijne uważa za mistrzów. Od mistrzów można w szczególności nauczyć się latać podobno ("Do you know that you can fly?" słyszałem z piętnaście razy). Nie wiem co on palił, w każdym razie mówił, że Jezus jest jednym z jego ulubionych mistrzów. Studiował prawo w Teheranie, a jego rodzina miała niewielki, ale bardzo przestrzenny dom nad samym morzem. Ten dom swoją przestrzennością mnie urzekł. Był jednopiętrowy i zdaje się, że po prostu połowy piętra nie było, a na parterze dzięki temu sufit wisiał niezwykle wysoko. I był skośny. A ściany miały duże okna. Nie znam się na architekturze, ale strasznie mi się podobało. Połaziliśmy sobie po plaży, pograliśmy na gitarach, w ping-ponga i pojedliśmy, że hej. Co do gitary to tym razem ja zostałem nagrany kamerką i może właśnie robię karierę na irańskim youtubie jako tradycyjna muzyka polska, wykonanie jakiegoś długowłosego przybłędy. A rano pojechałem do Masuleh. Jeszcze jeden post i koniec wyprawy w Iranie!

Komentarze

Popularne posty