Relacja konkursowa - Pociąg do roweru – Pomorz(ż)e


Relacja konkursowa nr 11 (zobacz jak zagłosować!), polska, rodzinna, prosto od Oli, co pisze tu: kajtostany.peron4.pl.


Pociąg do roweru – Pomorz(ż)e


Na wyjeździe, jak to w życiu. Bywają lepsze i gorsze chwile. Dziecka nie da się zaczarować. Jak chce to płacze, nawet na najlepszych wakacjach pod słońcem. Taka natura. Ale jak wiadomo kontakt z naturą działa kojąco i tego będę się trzymać. Dziecko na wyjeździe jest szczęśliwsze. Przynajmniej dziecko z miasta, bo doświadcza czegoś, czego na co dzień nie jest w stanie poznać. A było to tak…

Mapa naszej drogi z uwzględnieniem 
środków transportu.

Decyzja o tym, że jedziemy już dawno podjęta. To jakieś naturalne. Naturalnie próbujemy się spakować… co łatwe nie jest, biorąc pod uwagę, że jedziemy z 17-miesięcznym dzieckiem, w dodatku rowerami. Ale da się, przecież wiele osób tak robi, my też damy radę. Selekcja za selekcją, w końcu udaje nam się zmieścić do 4 sakw, workabagażnika przyczepki rowerowej. Turlamy się na Dworzec Główny w Krakowie. Po drodze mija nas samochód, otwiera się szyba i roześmiane twarze pozdrawiają. To znajomi, Marysia i Michał, którzy zapraszają na festiwal do Holandii, my zapraszamy do Boruszyna – szerokiej drogi krzyczymy do siebie i rozjeżdżamy w swoje strony! Pięknie zaczynamy wyjazd.
Rower w pociągu to naprawdę wygodna sprawa. Dojazd na peron i do kolejnych punktów docelowych bezproblemowy, choć wsiadanie i wysiadanie z pociągu z dwoma rowerami, przyczepką, 4 sakwami, workiem i siatką Ikei (a tam wszystkie szpargały Kajtka) do zadań prostych nie należą. Z perspektywy czasu były to najcięższe chwile wyjazdu, który w pierwszej kolejności zawiódł nas do Opola na ślub Jasia i Agnieszki. „Szybka akcja” i następnego dnia raniutko pociągiem wyruszamy na północ. Jak to bywa raniutko po weselu ogarnąć się nie jest łatwo, a dźwięki podróży są jakieś głośniejsze. Docieramy do Obornik Wlkp. i na szczęście wizja wsiadania i wysiadania z pociągu odsuwa się na jakiś czas. Jedziemy bowiem na Plener Podróżniczy im. Kazimierza Nowaka do Boruszyna. 

Pod domem Kazimierza Nowaka w Boruszynie
Piękny klimat, masa zabawy i sami fantastyczni ludzie, mimo to nawet tam nie siedzimy na miejscu, tylko wraz z Maćkiem i Miłoszem (mieszczuchy też mogą podróżować na rowerach) zwiedzamy na rowerze okolice miejsca urodzin Kazimierza Nowaka. Ze szczególnym uwzględnieniem pizzerii i miejsc zaopatrzonych w niskoprocentowe trunki.
Po zakończonym festiwalu dojeżdżamy rowerem do Chodzieży, bardzo smutnego miasta, w którym mieszkańcy wydają się nie znać najbliższej okolicy:
- Przepraszam, w którą stronę jest dworzec kolejowy?
- Hmm…Nie wiem, chyba w tamtą stronę, ale nie jestem pewien.
I tak kilka razy…dziwne. W każdym razie wskakujemy do pociągu do Ustki. I znowu to przeklęte wsiadanie i wysiadanie, i to w niesamowitym pośpiechu, bo Chodzież to nie Kraków czy Opole i długo czekać na nas nie będą. Udaje się i wieczorem lądujemy u Gosi i Piotrka vel. Studentów w Ustce. Plaża, znakomite pierogi z pomidorami! (dzięki ogromne dla taty Gosi) i plażowe wino wieczorne. Następnego dnia wspólnie wyruszamy na nasz dłuższy odcinek rowerowy. W końcu zaczyna się jazda.
Gosia do Kajtka: Lubisz jeździć na rowerze?
Kajtek: Nie.
G.: Rodzice Cię zmuszają?
K: Tak.
G.: A masz im to za złe?
K: Nieee.
Trasa wybrzeżem Morza Bałtyckiego jest doskonała na rower, tym bardziej na pierwszy dłuższy wyjazd rowerowy z dzieckiem. W miarę płasko, niewielki ruch, wiatr zazwyczaj w odpowiednim kierunku (jeśli jedzie się z zachodu na wschód), temperatura letnia. Tak też jest, choć….


Ekipa z Ustki.
Zostawiamy dwie Gosie, Piotrka i tatę jednej z Goś po jakichś 30 km – dziękujemy Wam bardzo za wspólne pedałowanie, my dalej oni z powrotem. Dojeżdżamy do Kluk. Zwiedzamy skansen, poznajemy historię, kulturę i kuchnię Słowińców i ruszamy dalej na wschód w poszukiwaniu dobrego miejsca pod namiot. Nad jeziorem Łebsko jest może i uroczo, ale roi się od komarów. Ruszamy szlakiem rowerowym za śladami innych rowerów, nic bardziej mylnego, wkopujemy się w absolutne bagno. Wracamy okrężną, lecz suchą drogą i próbujemy raz jeszcze, czytając porządnie mapę. Udaje się i jedziemy. Jest oczywiście cudownie, choć szkoda, że szlaki rowerowe są tak zaniedbane. Nie chodzi nawet o samą jakość drogi, niech będzie „naturalna”, ale pomosty, kładki mogłyby być pouzupełniane i jako tako się trzymające. Pewnie „pustym” rowerem można przemierzyć takie trasy bez większych komplikacji, ale przyczepka i bagaże utrudniają znacznie sprawę. Ale mogliśmy podejrzewać w co się pakujemy, bo oficjalnie tablica informacyjna o tej trasie wskazuje kierunek i kilometraż, ale dopisana jest też informacja takiej treści: „8 km/8 h HARD- CORE”.

Szlak rowerowy Kluki-Łeba
Ale jak zwykle myślimy sobie, przecież damy radę. Jest wesoło, niejednokrotnie musimy wypakować Kajtka, odpinać przyczepkę i transportować się „na raty”. Wynagradzają nam to widoki, powietrze i zapach lasu. Grubo po czasie, kiedy Kajtek powinien już dawno zjeść kolację znajdujemy nocleg – wyjeżdżamy z bagien. Rozbijamy namiot, szybkie gotowanie wody na kaszkę, kolacja i cudownie ciche zasypianie przy dźwiękach świerszczy. Kajtek spokojnie zasypia, my mamy nadzieję, że jutro też będzie chciał wsiąść do przyczepki, bo ten dzień nie należał do najłatwiejszych.
Budzimy się skoro świt, czego akurat na wyjeździe nie mam Kajtkowi za złe. Pierwszą rzeczą jaką Kajtek robi jest wskoczenie do przyczepki. Uff, czyli jednak mu się spodobało. Śniadanie na trawie i zwijamy się w pośpiechu, bo gonią nas deszczowe chmury. Tego dnia ciągle będziemy uciekać. Mimo to nadal jest pięknie. Zawsze mamy się gdzie schować, a to zjemy obiad, a to posłuchamy bębnienia kropel o dach przystanku, a innym razem zaciągniemy informacji w Punkcie Info. Wybieramy oznakowane szlaki rowerowe, bądź jak najmniej uczęszczane drogi. Całkiem nieźle nam to wychodzi i tylko 2 km jesteśmy zmuszeni jechać ruchliwą drogą wojewódzką.


Na plaży
Kajtek w ciągu dnia musiał odbyć dwie drzemki po godzinie. W tym czasie mamy obowiązkowe 2 godziny spokojnej jazdy. Jak się obudzi to bywa różnie, czasem natychmiast musimy się zatrzymać, innym razem ogląda świat przez okienko swojego pojazdu. W środku ma zabawki, jest więc w stanie zająć się sobą, kiedy my pokonujemy kolejne kilometry. Świetnym rozwiązaniem, o czym pisałam w artykule o książeczkach podróżnych są książki z naklejkami. Dziecko długo potrafi się zająć obklejaniem kartek, przyczepki i samego siebie. Optymalną dzienną odległością z dzieckiem po drogach leśnych jest ok. 60 km. Czujemy zmęczenie swoje lub Kajtka – stajemy, chce nam się spać – rozbijamy namiot. Podążamy za głosem, głosem podróżnym, który włącza się za każdym razem na wyjeździe. Tak pokonując kolejne kilometry, kolejne bariery i nasze ograniczenia jesteśmy w drodze.
Pośredni cel osiągamy we Władysławowie, gdzie dołączamy do wypoczywającej tu naszej rodziny. Kilka dni „bałtyckiego plażowania” ze zwiedzaniem Helu i ruszamy dalej. Jedziemy do Gdańska, skąd wracamy pociągiem do Krakowa. Droga długa, ale zlatuje nader szybko. Trochę drzemki, trochę zabawy. Oczywiście podróż nie byłaby tak przyjemna, gdyby nie fakt, że mieliśmy przedział dla siebie, który wyłożyliśmy karimatami i zrobiliśmy po prostu pokój zabaw. A na zakończenie, z Dworca transportujemy się do domu rowerami. Pod Młynami coś się dzieje, jakaś policja, jakieś światła. Ale nie przejmujemy się zbytnio, nic nie zbroiliśmy, więc nie ma powodu by zatrzymywać rodzinę na rowerze. Myliliśmy się jednak. Nie dość, że policja… to jeszcze telewizja. Dokumenty, dmuchanie w puzon i na zakończenie udzielamy wywiadu. Trochę o naszej wycieczce, ale bardziej o tym, że jedno piwko na rowerze to nie grzech i lepiej, by kierowca siadł na rower, niż wsiadał do samochodu, którym można zrobić dużo większą krzywdę, może nie sobie, ale innym z pewnością. Ale to już zupełnie inny temat.
Z dzieckiem na rowerze bywa różnie, ale to chyba tylko kwestia wsiadania i wysiadania z pociągów. Sama droga – fenomenalna i fantastyczna. Każdego dnia pakowaliśmy się w drogi trudne, ciężkie i hard-corowe, wynagradzał nam za to wiatr w plecy, przyjemna temperatura, słońce i prawie brak deszczu. Deszcz jeśli się pojawiał to albo w nocy, albo wtedy kiedy mieliśmy się gdzie schować. Codziennie robiliśmy racjonalną liczbę kilometrów, nigdzie się nie spiesząc, chłonąc wszystko dookoła. W głowach pojawiły się już pomysły na kolejne trasy. Skoro tak dobrze Kajtostan znosi drogę, dlaczego by jej nie wydłużyć, oddalić, szczególnie, że wskazując rysunek namiotu w książce uradowany krzyczy „Dom!”.


Najważniejsze - być razem!

Komentarze

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty