Z pamiętnika rowerzysty wiejskiego



W październikowej Masówce, czyli prasowym ramieniu krakowskiej Masy Krytycznej, ukazał się tekst będący refleksyjną kompilacją trzech (raz, dwa i trzy) rowerowych podróży małych i dużych na pogranicze Podkarpacia i Lubelskiego. Także tego, zachęcam do lektury! 

---------

Jesień. Nad Krakowem zawisły już grube chmury deszczowo-smogowe. W komentarzach prasowych tryumfują kierowcy („Pierwszy deszcz spadł, rowerzystów przegonił, tylko samochód, proszę państwa, samochód rozwiązaniem jedynym, dobrem ukochanym!”), a Ty marzysz o podróży na ciepły, daleki wschód... Może Iran, Kurdystan, Turcja, Biłgoraj...?

Na bogatą infrastrukturę rowerową Stołecznego Królewskiego Tradycyjnego Białoczerwonego Brodatego Miasta Krakowa przyjdzie nam jeszcze nieco poczekać. Na szczęście nie wszystkie miasteczka i sioła mają takie tradycje: nie musząc dbać o infrastrukturę dorożkarską, rzucają fundusze pod koła rowerów.

Może nie wszyscy wiedzą, ale tam daleko, daleko, wśród gęstwiny lasów pod ukraińską granicą, gdzieś między Radymnem a Zamościem i od Horyńca do Janowa, bieżą po lasach niekończące się równiutkie asfalty. Najczęściej zamknięte dla samochódów: na zielono-białym szlabanie, pod zakazem wjazdu napis głosi „Nie dotyczy Agencji Lasów Państwowych i rowerów”. To jest właśnie rowerowe Eldorado, zaginiona cykliczna Atlandyda, Arkadia dwóch kółek! O, tam pielgrzym krakowski odetchnie. Nie trzeba uchylać się przed taksówkarzem, ani z trwogą wyglądać Miejskiej Straży, na nieuważnego rowerzystę czyhającej na pasach. Bo tam nie ma pasów. W ogóle nic tam nie ma, las jest. I rzeka Tanew. I płasko jak na stole, bajka.

Proponuję więc rowerzyście miejskiemu przemianę w rowerzystę wiejskiego. Rower jest zresztą czołowym środkiem transportu w regionie, co pozwala na wtopienie się w tłum. Coś jednak zawsze zdradza miejskie pochodzenie, które miejscowi rychło zwęszą (może te sakwy? może gładkie, nienawykłe do pracy dłonie?) i pośpieszą z pytaniem: ooo, to tak rowerykiem, to zdrowo! A jak chleba w sklepie zabraknie, to pani sprzedawczyni w białym fartuszku pójdzie na zaplecze, i połówkę własnego przyniesie. I spyta, czy pokroić.

Aby znaleźć się w tym cudownym miejscu należy wsiąść w pociąg regionalny, przesiąść się w Rzeszowie w kolejny, tak dojechać np. do Jarosławia, i w drogę na północ! Sama już podróż pociągiem dostarczy wielu wrażeń: ostatni przedział pociągu typu EZT, gdzie miejsce na rower nasz się znajdzie, to pradawne siedlisko miejscowych filozofów, którzy w momencie odjazdu pociągu sobie tylko znanym sposobem synchronicznie otwierają Tyskie Mocne. Razem z potokiem złotego trunku rozlewa się rzeka prawd życiowych, prawd o PKP, prawd o żonie  zawiadowcy z Tarnowa i w ogóle styczność z prawdą absolutną jest nieunikniona.

Dojechawszy gdzie należy, wskakujemy na rower i stajemy się rzeczonym rowerzystą wiejskim. Udziela nam się wschodni spokój, spowija piękno krajobrazu, ogarnia lenistwo, więc raz po raz przystajemy. A to na cmentarzu ukraińskim lub pierwszowojennym pośrodku lasu, a to przy bruśniańskim krzyżu z nieodłączną Matką Boską i Marią Magdaleną, a to przy prostym drewnianym domu czy byłym młynie na rzece. W co drugim siole zatrzymuje nas drewniana cerkiew. W Wielkich Oczach – sanktuarium Marki Boskiej Wielkoockiej (a jakże) i niekończące się opowiadania księdza Bartka (że MB Wielkoocka dzieci wskrzesza, kule odbija, niezła jest w ogóle, i że jak helikopter nad wsią, to znaczy że Ukraińcy przez granicę biegną). Bogactwo historii pogranicza, Galicji Polaków, Żydów, Ukraińców i Łemków, nie pozwala nam jechać zbyt szybko. Chleb jest smaczny i wcale nie przypomina gumy, jak ten z Krakowa. Kiełbasa pachnie kiełbasą. Pomidor pomidorem. A lody truskawkowe w Biłgoraju (złotówka za gałkę, pomyślcie o imporcie do Małopolski!) naprawdę zawierają i smakują jak truskawki. Lody bananowe smakują za to jak guma Donald, ale to tylko dlatego, że w Biłgoraju nie rosną banany. Jeszcze.

Nade wszystko jednak za predestynacją Roztocza do miana Rowerowego Eldorado przemawiają miejscowe sklepy. Mianowicie każdy sklep wiejski zaopatrzony jest w stół, ławki i daszek. No, tak można odpoczywać! W takich warunkach to ja mogę pić kefir. O, tak. Siadamy więc na takiej ławce, opieramy rower o sklep, kulamy kulę z chleba i czujemy, że coś w nas drży, rwie się i raduje. To ona! To dusza wiejskiego rowerzysty! Wszak wszysceśmy z chłopa chłopi, i z roweru rowerzyści właśnie.

Komentarze

  1. Dusza aż się rwie do tych klimatów! A wspomnienie wschodu słońca oglądanego przed laty z pociągu zmierzającego do Rzeszowa - bezcenne.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty