Aktualności: zmiana kraju, zmiana roku, zmiana bagażnika, same zmiany! [z trasy]

Tyle się pozmieniało, że chyba znowu czeka Cię, Drogi Czytelniku, długi post, a więc i pytanie: czytać, czy nie? Proponuję rzucić kostkę dwunastościenną i jeśli wypadnie 4, to czytaj. Jeśli nie masz kostki dwunastościennej, to załóżmy, że wypadło 4.

Aktualności są takie, że jakiś czas temu trafiłem nad jezioro Atitlan (czyli tam, gdzie spotkałem Robetra i wymieniłem bagażnik). Wybrałem się tam zdeterminowany, by odpocząć od odpoczywania. Znaczy się mianowicie, zamieszkałem w HOTELU. Właśnie TAK! Ooo, jakże chciałbym zobaczyć te oskarżenie o porzucenie backpackerskich wartości! Jednoosobowy pokój, łazienka prywatna, szerokie łóżko, obok kuchnia, wifi, a z tarasu zaopatrzonego w hamaki widok na otoczone wulkanami jezioro. O tak do Was pisałem:

Wczasy na bogato (tak, jestem dziadem i nie zdarłem folii z lapa)
Może należałoby dodać, że te luksusy kosztowały mnie 10zł (!) za dobę, więc spędziłem tam od razu doby cztery. Jezioro jak jezioro, ale mają tanie awokado. Uzależniłem się. Takie awokado, posolone, skropione cytrynką - palce lizać! Tom lizał.

Obrazek. W Gwatemali do comedorów, restauracyjek gdzie trochę kurczaka z ryżem, surówką, tortillą i napojem można nabyć za 10-15 quetzali (4-6zł), przychodzą czasem bidny staruszek czy zasuszona babina, dzierżąc w ręku 1Q (40gr). Właścicielka idzie do kuchni i wraca z talerzykiem fasoli i kilkoma plackami tortilli. Często odmawia przyjęcia 1Q.


Z jeziora udałem się na wybrzeże, bo tam gór brak, droga płaska, to można pojeździć trochę normalniej. Minąłem kawowe gaje:
Stąd się bierze to czarne i dobre
i popędziłem wzdłuż Oceanu Spokojnego (jednak w pewnej odległości odeń). Widoki po prawej stronie to monotonne bezkresy trzciny cukrowej, natomiast z lewej wulkany wręcz mnożą się:
jeden wulkan,
dwa wulkany,
i tak dalej. Ileż można oglądać wulkanów: jak doszedłem do 128miu skierowałem się na północ, przejechałem ultrakamienistą drogą na El Obrajuelo, dalej minąłem ananasowe pola i, muszę przyznać bracia i siostry, bardzo zgrzeszyłem uczynkiem kradzieży (jedna sztuka... ale jaka słodka i soczysta! jak to mówi Jose Raul, Gwatemalczyk, któremu zdarzyło się pracować w Polsce: ananasy, które można dostać w Polsce, w smaku przypominają bardziej kartofle). W końcu dojechałem do Quezaltepeque, gdzie spędziłem święta, ale o tym napiszę osobno.

W międzyczasie odkryłem dla siebie audiobooki, czyli część dalsza zaprzyjaźniania się z techniką. Na pierwszy ogień poszły Listy z Gwatemali do matki Andrzeja Bobkowskiego (którego to Andrzeja pośmiertnie odwiedziłem w stolicy). I dobrze mi to zrobiło.

Jak to kiedyś powiedział Kamil Bałuk (czyli w niedalekiej przyszłości znany krytyk kultury) o koncertach zespołu Kult: to nie jest wydarzenie artystyczne, a raczej socjalne. Podobnie z Listami Bobkowskiego. To znaczy jest tam wiele ciekawych myśli, czasem jakieś zagranie literackie też wyskoczy, ale słuchanie tych listów jest bardziej jak opowiadanie dobrego kumpla lub ulubionego wuja. I nie chodzi o to, że jest to w jakikolwiek sposób od literatury gorsze. To jest od literatury inne. Bardziej osobiste. (Mam nadzieję, że nie czyta tego żaden purysta terminologiczny. Tak, tak, to jest epistolografia, ale to strasznie brzydkie słowo.)

Ciekawym dla mnie było słuchać spostrzeżeń Andrzeja dotyczącego kraju nowego dla niego, a zarazem kraju, który sam właśnie poznaję. Wywołuje uśmiech lektor, który męczy się z tutejszymi nazwami - Quezaltenango, czy Panajachel, a które dla mnie są już tak codzienne jak Nowy Tomyśl. Audiobooki mają ten szczególny urok, szczególnie w przypadku dzieł tak osobistych jak listy, że ma się wrażenie, że to sam autor jedzie ze mną na rowerze, tuż obok, i opowiada swoje historie. Czyli element w pewnym sensie socjalny w właśnie (i na pewno nie każdemu się to spodoba, i nie w każdej chwili życia - mi siadło wyjątkowo). Ale to zaledwie tylko część.

Dalej, myśli, przemyślenia i spostrzeżenia dotyczące Francji, Polski, Europy i Zachodu, Stanów Zjednoczonych i Gwatemali, świata i historii, literatury i literatów (te ostatnie zwykle szczególnie krytyczne, "złotnicy w gównie"). Nie ma tego dużo, podobnoć znacznie więcej znajdziemy w listach do Giedrojcia, ale i te do matki działają na mnie inspirująco i odświeżająco po - cóż, trzeba przyznać - trzech miesiącach bez większych intelektualnych spotkań.

Dalej, radość przeżywania elementów nowego świata, która czasem mi umyka po odwiedzeniu tylu wspaniałych krain - kolejna kraina? Tak, też ładna. Obudź się!

Dalej, obraz życia pisarza, trudów pracy nad tekstami, korespondencji z wydawcami i trudności z publikacją, wreszcie: trudności finansowe. Cały żywy człowiek - pisarz. Wreszcie wlepieni w to wszystko mniej lub bardziej bliscy Bobkowskiemu sławni znajomi: Iwaszkiewicz, Wańkowicz i inni.

Nade wszystko jednak to relacja z życia człowieka, który nie idzie najkrótszą drogą. Lata niepowodzeń, trudność w znalezieniu czasu na sen i siły na to, czego tak naprawdę chciał, czyli na pisanie. Ale i ożywienia po wyjazdach i spotkaniach. Ale i wniosek, że wszystko to, to intensywnie wonne realnością życie, wzbogaca bardziej niż jałowe rozważania w oderwaniu od rzeczywistości. Pokazuje to, że pisanie MOŻE iść ciężko, że czas bez ludzi, bez rozmów i bez nadziei MOŻE trwać miesiące, i rok, i pięć lat, i to nie oznacza jeszcze, że wszystko stracone. Bo potem się jedzie do Nowego Jorku, spotyka się fantastycznych ludzi i żyje się już z inną perspektywą. I MOGĄ być braki nadziei, wątpliwości i wszystko, ale warto z Młynarskim robić swoje by sobą pozostać, a po latach być z tego dumnym, iść z czołem podniesionym.

I dalej, dalej, patrzę do dziennika i widzę, że jeszcze dużo rzeczy wynotowałem. W skrócie to poprostu mnie Bobkowski zainspirował i dał do myślenia, a to znaczy, że książka dobra. Choć na pewno specyficzna, tak w formie jak i treści.
A jakbyście mili jakieś fajne audiobooki to ja proszę o kontakt!



Potem wjechałem do Salwadoru, gdzie wszyscy chyba rzeczywiście bardziej się uśmiechają. Ułożyłem się nad jeziorem Guija, nad które zawiódł mnie stary nasyp kolejowy, i słuchałem dalej Listów. I bardzo mi było dobrze. W międzyczasie wykąpałem się, jakiś malec spytał mnie z tym salwadorskim, zmiękczonym akcentem, czy jedna z rybackich łódek jest moja, ale niestety nie była, a potem leżałem jeszcze długo słuchając Andrzeja i gapiąc się w gwiazdy. Ostatecznie byłem już zbyt leniwy by rozłożyć namiot i spałem od tak na karimacie.

El Salvador wita
Nasyp prowadzi nad
jezioro Guija

Następne noce to Santa Ana. Wjazd tam z Gwatemali to trochę tak, jak z obfitującego w cudowne góry, ale jednak zafajdanego w miasteczkach Zakarpacia, dostać się do cukierkowego Sigetu Marmorskiego, gdzie kolorowe domki, gdzie kawa, gdzie względny spokój. Po pierwszej nocy: wycieczka nad jezioro Coaltepeque, które jest jednym z wielu elementów Ameryki Łacińskiej, które potrafią zrobić z człowieka komunistę.

Jezioro ładne, wśród gór wulkanicznych, ale z grubsza cały teren dookoła - prywatny. U mnie - od razu nerwy. I czego ty się denerwujesz, że w jakimś Salwadorze ludzie wykupili jezioro? Nie, dokładnie to denerwuje mnie to, że pompowałem przez te góry tylko po to, żeby nie: przejść się nad jeziorem, tylko przejść się nad betonowym, lub w najlepszym razie ceglanym murem, zazwyczaj zwieńczonym u szczytu ulubionym elementem architektonicznym Ameryki Środkowej, czyli sprężynką drutu kolczastego.

Zwykłem politycznie plasować się gdzieś w okolicach centrum, ale w tym wypadku jestem zdecydowanie komunistą, głosuję za tym, żeby można było zobaczyć jezioro, wejść i się wykąpać. Bo jezioro jest natualne, od mamy ziemi, nikt go nie wybudował, po prostu kiedyś wybuchł wulkan, wywaliło masę lawy, została w ziemi dziura, zalało wodą i należy to do wszystkich, każdy ma prawo wejść i się wykąpać, a jak bardzo chce, to nawet zrobić sobie jacuzi puszczając bąki. Wolność, równość i braterstwo!

Szczęśliwie nie wykupiono (jeszcze) wszystkich wzgórz dookoła i można zaobserwować jezioro z wysoka.

Publiczny widok na otoczone prywatą (i kapitalistyczną reakcją) jezioro Coaltepeque, srał je pies, wolę Świteź
Jadąc zresztą nad to całe jezioro trochę mnie zmęczyło słońce. Tak sobie jadę przez wiochy, patrzę, czytam, a tu:

Bar

Rozdziawiłem gębę, myślę sobie, że o k**, nie wierzę... No dobra, słyszałem, że ruchy lewicowe tu popularne, ale... Ale to była barbería, fryzjer się znaczy. Potem był też Bar Mariacki. Ale się okazało, że jednak Mariachi.



Obejrzałem film Voces Inocentes i tego się nie da opowiedzieć, tych ujęć 10 letnich chłopców leżących na dachu w ucieczce przed rekrutacją do wojska. Film o wojnie domowej w Salwadorze 1980-1992, obejrzyjcie.



Spotkałem się z bratem Józefem, kapucynem. Sympatyczny człowiek. Widzieliśmy się najpierw chwilę 29-tego, zaprosił mnie na obiad 31-szego. Mówiono mi, że parafia Narodzenia NMP koło cmentarza w Santa Ana to dość niebezpieczna okolica, więc pytam brata, czy faktycznie, a brat, że w zeszłym tygodniu o 9 rano zamordowano na ulicy całą rodzinę strzałami z pistoletów, i że też ostatnio znaleziono w rowie ciało faceta bez głowy. To ja na to, że postaram się przyjść z głową, skoro ma być obiad.

Udało mi się, na obiedzie byłem, gadaliśmy długo i opowiem w osobnym wpisie. Ale z tym niebezpieczeństwem w Salwadorze to coś chyba jest na rzeczy. W Meksyku czy w Gwatemali to tak ogólnie się słyszy czasem, że niebezpiecznie, ale o konkretach już raczej nie. A tu? Murarz Jose z Quezaltepeque jest tak naprawdę z Santa Ana i uciekł z kraju, bo młodociane gangi zwane maras chcą go zamordować za wyimaginowane długi. Erik, u którego mieszkam, miał włamanie 2 tygodnie temu, a jutro też ucieka do Gwatemali, bo mu biznes za dobrze szedł, ale nie na tyle dobrze, żeby płacić haracze maras. Natomiast mama Erika przyszła wczoraj z targu z rozprutą nożem torbą (żeby była jasność: to nie są bogaci ludzie, ta torebka nie była ze skóry krokodyla, tylko z ciuchlandu).

To ten. To chyba trzeba uważać

Mają ładną katedrę za to.

Katedra w Santa Ana oraz nasi skrzydlaci bracia
i niezłe jedzenie

Cennik z comedora (ta kawa za dwadzieścia pięć centów nie jest dobra)
 I, słusznie, nikt nie lubi wojny

Mądrości z katedralnego muru
Lubią za to second handy

Alemana znaczy niemiecka
I sztuczne ognie

Po sylwestrze wiatr rozwiewa resztki fajerwerków
 Często zdarza się ktoś mówiący po angielsku

Po hiszpańsku "j" czyta się jak "h"
A tak to wszystko wygląda z góry

Wałęsając się dzisiaj po mieście zostałem zaproszony do... meczetu przez lokalnych muzułmanów (jest ich dwóch, serio), którzy dali mi wejść na minaret i opowiedzieli, że tu taki doktor z Palestyny mieszka, bardzo bogaty, to i meczet postawił

Nikt już tu pewnie nie doczytał, to napiszę jeszcze, że ostatnio zrobiłem sobie osobiste youtube polish party słuchając przede wszystkim Pustek. Nic do powiedzenia - to jest taka lodowata piosenka, taka, że aż widać Kraków z tą jego późną, zasraną jesienią. Taką najohydniejszą, jakiś późny listopad, albo i styczeń z jakąś niedorobioną zimą bez śniegu.

Tęskni się czasem za dziwnymi rzeczami. Chciałbym mianowicie zobaczyć właśnie taką obrzydliwą pogodę, stalowe niebo, kryształki lodu pomiędzy grudkami betonu w zoranych płytach chodnikowych Zapuszczonego Miasta Krakowa. Poczuć, jak marzną mi palce w za cienkich butach, bo pożałowałem znów na zimowe licząc, że wiosna zaraz przyjdzie. Chciałbym poczuć zimno, a potem gdzieś wejść, do domu czy do kawiarni,. I odtajać. Delektować się tą słodko-bolesną chwilą, gdy fala gorącej krwi uderza w zesztywniałe palce. Rozkosz.

Salwador od Gwatemali różni się głównie tym, w tym pierwszym używają cegieł

Komentarze

  1. Wracaj! Mamy fantastyczną wiosenną zimę. Popaduje deszcz, czasami coś przymarznie, na rowerze można nawet porankiem wpaść w poślizg i glebę zaliczyć, gdzie przy okazji paluszki mogą na tym popękanym asfalcie trochę ucierpieć. Cudnie! A jak człowiek zaś się ubierze w te nie całkiem zimowe buciki i kurteczki i to zmarznąć się da...

    OdpowiedzUsuń
  2. Imponująca katedra. Zadziwia mnie, że jest taka biała... Szkoda, że jeziora są prywatne. Jaki to ma właściwie sens?
    Ciesz się tamtejszą pogodą, bo moim zdaniem ta polska szaruga jakoś nie nastraja. Jest ni w 5, ni w 10. I tęskno mi już za porządnym latem, albo chociaż mroźną zimą.

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiedziałabym nawet, że jest ni w dupę, ni w piętę. Oj, gdybyś zobaczył chodniki w Polsce, to by Ci się przestało tęsknić!
    Pozdrowienia z Krakowa.
    widoki wspaniałe, pewnie wrażenia również.

    OdpowiedzUsuń
  4. Publikujesz ciekawe informacje, dlatego dodam Twoją stronę do mojego agregatora blogów o tematyce turystycznej http://blogiturystyczne.blogspot.com/ . Pozdrawiam, Daria.

    OdpowiedzUsuń
  5. Przykułeś moją uwagę tą folią na laptopie i stwierdzeniem, że jesteś dziad :P Fantastycznie jest podróżować, jeżeli jeszcze człowiek ma taką możliwość poznawania innych kultur, jedzenia i zobaczyć inne krajobrazy, to trzeba z tego korzystać maksymalnie. Kawał świata mamy do zobaczenia, a tak niewiele czasu ;) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty