Beskid Honduraski [z trasy]


Sosny, mgła, zimno, zapach ziół i drewna, jeżyny po rowach, wszystko na swoim miejscu. Postuluję, aby do Makowskiego, Niskiego, Żywieckiego, Śląskiego, Małego i Sądeckiego dodać jeszcze Beskid Honduraski.

Te 40 to na Radziejową?

25 stycznia 2014 Gdzieś w Hondurasie, kawałek za Marcalą. Góry. Zimno, ciemno, do domu daleko. A do tego mokro (w porze suchej, kto to widział).

Wczoraj opuściłem Perquin i przezsławne Llano del Muerto udałem się na granicę z Hondurasem. Llano, znaczy się równina, jest w zasadzie mało równa, ale rzeczywiście zupełnie ładna: skały, sosny i trochę przestrzeni. Wszystko oczywiście skrupulatnie porozdzielane ogrodzeniami z nieśmiertelnego kolczastego drutu przeciągniętego między kilkoma przedsiębiorstwami turystycznymi wynajmującymi domki czy oferujące basen. Przypomina mi to wszystko Słowację: bo góry, bo sosny, a jak już jakiś budynek, to zawsze z betonu i brzydki. Klimat wczasów pracowniczych.

Znośna droga gruntowa przez Równinę Umarłego
Oto rower
Oto drzewo. Lubię drzewa
Droga gruntowa, najczęściej w miarę znośna. Pod samą granicą jeszcze wioska: spokojna, jak wszystkie górskie osady pośrodku niczego, obłożona imponującymi widokami dookoła. W sklepie kupuję trochę jedzenia i z kranu nabieram wody do butelek. Przy wyjeździe znajduję pupuserię, znaczy się miejsce, gdzie serwuje się nadziewane kukurydziane placki. Jest pusto, zamawiam trzy z serem, a pani rozkłada dla mnie cały ten pupusowy kram: ciasto w misce, serowa masa w garnku, zapalanie ognia pod wielką płytą do smażenia. - Chyba przyszedłem za wcześnie? - pytam. A wisz pan, jak ktoś przychodzi, to ja mu te pupusy robię. A że zwykle przychodzą raczej po czwartej, to fakt – odpowiada. Na zegarku ledwo po 15, byłem pierwszy.

W wychodzeniu z wioski towarzyszy mi uczeń: ubrany w granatowe spodnie i białą koszulkę, wraca ze szkoły. Przed granicą skręci w prawo, w równie gruntową, co ta którą idziemy, drogę, która wije się w dół wśród lasów. Świetnie widać ją z góry, tak jak wioskę ucznia, którą mi pokazuje w dali: mały ma jeszcze kawał drogi, a ja mam na dzisiaj dość, szukam miejsca na namiot. Chłopak jest rozmowny: twierdzi, że w szkole lubi matematykę i pyta, czy jade w wyścigu.

Zatrzymuję się przy małym kamieniołomie z widokiem na cały Morazan: sosnowe lasy poprzecinane gęsto dolinami, a w dali wulkan San Miguel, który zdaje się znowu zaczyna kopcić. Miejsce jest ogrodzone, ale przewrócony płot pozwala przejść i schować się za piaskową górką.

Ognisko, pieczony ser i banan z żaru. Przychodzą salwadorscy żołnierze z granicy i pytają co tu robię. Ja? Ja tu będę spał. A, to w porządku. Jakby co, to stacjonujemy za tym pagórem. Ale tak sam podróżuję, sam będę tu spał, nie boję się? O, nie, panie władzo, ja się nie boję, przecież są ze mną salwadorscy żołnierze!

"Zatrzymuję się przy małym kamieniołomie z widokiem na cały Morazan: sosnowe lasy poprzecinane gęsto dolinami"
Nocleg pod anteną, no cóż
Następnego dnia, tj. niniejszego 25-tego, pnę się dalej w górę: sądziłem, że to koniec podejścia, że granica idzie po szczytach, ale myliłem się. Grubo.

Na honduraskiej aduanie dziwna sytuacja. Siedzi tylko jeden policjant, notuje coś zawzięcie w grubym zeszycie, reszta budynków opustoszała, i to zdaje się, że już jakiś czas temu. Ruch na górskim przejściu śladowy, chociaż czasem przejdzie jakaś kobieta z dzieckiem czy pojedynczy samochód.

Policjant bierze mój paszport, ogląda dokładnie – szczególnie zainteresowała go irańska wiza, której przygląda się z każdej strony. Pyta o bagaże. W końcu oddaje dokument i mówi, że on to nie biuro migracyjne. Istotnie, biuro stoi kawałek wcześniej, zamknięte na głucho. Tak, owszem, bo, pan rozumiesz, pracownicy są na wakacjach. Co? No normalnie, pan rozumiesz, jak się pracuje ileś tam miesięcy, to potem jest taki czas, że...

-No ja to rozumiem, ale nie rozumiem, dlaczego granicę zostawiono bez migracyjnych. A kiedy wrócą?
-Pierwszego lutego – odpowiada głosem naturalnym.
[przypominam, że akcja dzieje się 25 stycznia, sobota]
-Yyy... no to co ja powinienem zrobić?
-Nie mogę panu powiedzieć.
-??? Ale mogę przejść?
-Powinien pan udać się do biura emigracyjnego.
-Rozumiem, ale już ustaliliśmy, że jest zamknięte.
-Zgadza się, jest zamknięte.
-To co ja powinienem zrobić?
-Nie mogę panu powiedzieć.
-No... ale widzę, że jakoś inni ludzie przechodzą, to może i ja mógłbym...
-O, tak, ależ proszę.

Hm. Ta dyskusja trwała zreszta sporo dłużej i z każdą zagadkową odpowiedzią policjanta byłem bardziej zbity z tropu. W końcu przeszedłem. Prawdopodobnie jestem w Hondurasie nielegalnie, ciekawe co z tego wyniknie. Zdaje się, że nie powinien mnie przepuszczać, ale z drugiej strony nie chciał mi robić problemów, dlatego odpowiadał, że „nie może mi powiedzieć”. Tak czy tak: dziwne.

Droga dalej szła w górę, cały czas w górę, po dłuższym czasie w końcu zaczęło się nieco wypłaszczać. Las sosnowy, mgła, do tego dochodził nieśmiało lekki deszczyk, a razem z nim: chłód. Niby nieprzyjemnie, ale właściwie to zupełnie wspaniałe, to lekkie, ożywcze górskie powietrze (minąłem tablicę z napisem „1900 m n.p.m.” i droga dalej szła w górę), jak późny wrzesień w polskich górach. Minąłem dwie wioski: pachniało w nich ziołami jak w sierpniu w Bartnem albo Wołowcu i zdawało się, że zaraz, po którymś ze zjazdów, zjawię się nagle w Rzeszowie, doczłapię do dworca głównego mokry i zmęczony, zdziwię się, jak zawsze w Rzeszowie, że mają tam chyba jedyny w Polsce wojewódzki dworzec kolejowy, na którym nie ma kebabów, i uśmiechnę się na tę myśl. Pójdę do piekarni na przeciwko, gdzie mają wafle, które za każdym razem wychodzą im inaczej: czasem obficie wyłożone masą, innym razem suche jak pieprz. Potem wsiądę do tego pociągu do Krakowa, pełnego studentów i filozofów w krańcowo przednim i tylnym przedziale. Pomyślałem sobie, że właściwie brakuje tylko jeżyn w przydrożnym rowie i zaraz zjawiły się także jeżyny (jednak nie dojrzałe, bo styczeń to jednak nie czas na jeżyny). Niesamowite. Zjeżdżałem w dół, a mgła nie ustawała, i nawet na dole, w mieście, w Marcali, było biało. Policjant zaprowadził mnie do sklepikarza, który kupił ode mnie dolary, które zostały mi z Salwadoru, za honduraskie lempiry, zresztą po bardzo dobrym kursie. A gdy szedłem przez targowisko, kobieta z dzieckiem zapytała skąd, dokąd i tak dalej, bardzo sympatycznie. 

Pani wioska (w tej akurat ani nie pachniało ziołami, ani nie było jeżyn, za to mgła - niezawodnie!)
No Honduras, Honduras, a co myślałeś, że Jaworzyna Krynicka?
Oto rzeka. Nie byle jaka zresztą rzeka, bo to rzeka w Hondurasie!
A ja już wtedy tęskniłem za tym twardym lasem, tam w górze, skąd właśnie zjechałem. Gdzie rosną prawdziwe drzewa, a nie jakieś tam nizinne bananowce, wobec czego trzeba używać normalnej siekiery, a nie maczety, żeby je ścinać. Panuje zresztą pod tym względem imponująca równość płci. W małej wiosce o kilku domach siadłem na chwilę przy drodze, dojeść resztki tortilli i sera. Z domku wyszła dziewczyna w dżinsach i różowej bluzie z kapturem. Z prawej ręki zwisała jej siekiera o długim, chyba metrowym trzonku. Podeszła do pniaczka i dobiła ostrze kilkoma zdecydowanymi uderzeniami. Przesła metr dalej, splunęła i poczęła miarowo rąbać Bogu ducha winne sosny.

Za Marcalą jest skolei jak w Sudetach, bo sosnom akompaniują skały. Miało się ku wieczorowi i zaszedłem do domu z werandą zapytac o rozbicie namiotu. Ładna, zadbana kobieta oblegana przez dwójkę małych dzieci uchyliła drzwi i powiedziała, że nie ma męża. Zaczęła nawet do niego dzwonić, ale nie odbierał. W końcu odprawiła mnie mówiąc, że sama nie może podjąć decyzji, no puedo tomar una decision. Dlatego apeluję: mężowie, nie ubezwłasnowalniajcie swoich żon! Jeśli nie przemawiają do was argumenty równouprawnienia płci, pomyślcie chociaż o bezdomnych rowerzystach!

W końcu, przed samym zmrokiem, wśliznąłem się za płot odgradzający pusty teren. Okazało się, że tak jak poprzedniej nocy, jest to niewielki kamieniołomik. Padało dalej, okolicę zalegała mgła. I tak całą noc, a ranek wyglądał identycznie jak wieczór.



26 stycznia 2014 Kawa. Ona ratuje w takich chwilach. Po śniadaniu zwinąjam mokry namiot. Jak miało się okazać, to początek trudnego dnia. I już z samego rana jestem wykończony.

Gęsta mgła w dalszym ciągu zaściela okolicę: nie widać na dziesięć metrów, więc montuję na bagażu mrugającą czerwoną lampkę. Kierowcy większości samochodów nie przejmują się ograniczoną widocznością: zwykle tylko słychać wyjący pod górkę silnik, potem nagle, bardzo już blisko, z mgły wyłania się maszyna, by zaraz powtórnie zanurzyć się w mleku. Ruch nie jest przy tym szczególnie natężony, co pospołu z pogodą daje bardziej uczucie wędrówki po karkonoskich grzbietach niż po tropikalnym kraju. Droga pięła się jeszcze trochę w górę, potem krótki zjazd do rzeki, znowu kilka kilometrów podjazdu i wreszcie w dół. Przy tym długim zjeździe zniknęła w końcu mgła, ale tak nagle i kompletnie, że trudno było mi w to uwierzyć i pamiętam, że krzyczyałem coś z radości: z zimnej, owianej mgłą i nasączonej wodą, ponurej krainy, wpadłem w słoneczny błękit i rozpościerające się pod nim nagrzane upałem skały. Zatrzymałem się zaraz, by zdjąć z siebie kurtkę, czapkę i chustę. I dalej w dół, poezja: równiutki asfalt pod kołami, a niżej, w dolinie, rozłożone rzadko na malowniczych, suchych pagórkach sosny.

Za jednym z zakrętów widok był zupełnie wyjątkowy, zatrzymałem się więc, by zrobić zdjęcie. 50 metrów za mną na poboczu stanął samochód. Ucieszyłem się myślą, że obaj dostrzegliśmy piękno miejsca. Zaraz jednak okazało się, że to trochę nie tak. Z zupełnie niezłego zresztą samochodu wysiadł młody mężczyzna, wyjął z bagażnika spory, niebieski wór ze śmieciami i bez zażenowania rzucił w trawę, pośród odpadki zostawione tu już wcześniej. Popatrzyłem na niego i sam nie wierzyłem w to co się dzieje. Dostrzegł mnie. Zacząłem bić mu ironicznie brawo, a potem pukać się w głowe. Ciekawe, pewnie nie zrozumiał. Ja np. nie zrozumiałem zupełnie: od czego to właściwie zależy, ta świadomość, by śmieci wyrzucać do śmieci, a nie w pole? Czy to naprawdę tak trudno połączyć w mózgownicy dwa fakty: że jak wyrzucimy śmieci na ulicę, to będzie syf, że wkrótce cały kraj będzie jak jeden wielki śmietnik, a ludzie, jak szczury, będą się tymi śmieciami dławić?

Koło La Paz wreszcie równy odcinek, ze 20km. Dawno nie jechałem po równym: jak łatwo, jak przyjemnie! Wrzucam najwyższe biegi i przecinam ten fragment ekspresowo.

Gdy robiłem to zdjęcie, słyszałem, że z naprzeciwka jedzie samochód. Wyskoczył z mgły chwilę po kliknięciu migawki i zaraz zniknął z drugiej strony. Światła, panie, jakie światła, co ja będę akumulator zamęczać
Widok z przydrożnego wysypiska śmieci
To widok z góry, z drogi. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem z dołu tę drogę w górze, na której stoję teraz - a była to bardzo duża różnica wysokości - pomyślałem sobie tylko: "no chyba żartujesz"

Na koniec dnia znowu podjazd. I to nie byle jaki: bite dwadzieścia cztey kilometry nieustannego ładowania pod górę. Główna droga ma jednak tę zaletę – oprócz istnienia szerokiego pobocza – że nie wali prostu na szczyt, ale leniwie wije się trawersując zbocze. Niemniej jednak jednostajne, miarowe ruchy nóg dają o sobie znać mięśniom, które po 12km ostatniego podjazdu, no i po całym dniu fizycznej pracy, machają łapką, bym przestał.

Przystaję, jem banany, nawilżam się porządnie wodą z cukrem i jadę dalej. Krajobrazy wynagradzają wysiłek. 6 km przed Zambrano, do którego zmierzam, dzwonię do Jorge, u którego będę spał. I właśnie wtedy pada telefon. Zapomniałem dodać, że wcześniej, koło La Paz, złapałem gumę (trzecia w tej podróży, w tej samej, zużytej oponie z tylnego koła, którę niedawno przerzuciłem na przednie, na przednim mniej się zużywa). Co jeszcze się zdarzy? Na szczęście zaraz odpoczynek, ostatnie 3-4 km to łagodny zjazd wśród sosnowych lasów, sama przyjemność. Do tego las bywa tu nieogrodzony, co również dobrze mnie nastraja (jak się okaże, że Jorge nie ma w domu – miejsc do rozbicia namiotu jest aż nadto!). Niedaleko Zambrano dwupasmową autostradę przecina karawana: 4 konie obładowane workami nieznanej zawartości, kilku ludzi i młode źrebię na pusto. Przechodzą szybko i nikną na leśnej ścieżce.

Za kilkanaście minut jestem już w domu Jorge. Przedziwnym, przedziwnym domu...

Droga przez wioskę San Francisco
Ciasteczkowy piec
Ciasteczkowa pani
Ciasteczkowe dziewczynki
Surowe ciasteczka
Surowa kawa i rowerzysty dłoń (surowa)


Komentarze

  1. Faktycznie pierwsze zdjęcia przypominają panoramę Beskidu Małego :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Te wioski przypominają Polskę ;-) Mina Ciasteczkowej Pani - bezcenna ;-D

    OdpowiedzUsuń
  3. Pieknie. Coś ma to wspolnego miejscami z polską, np koleś ze śmieciami.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty