Przekroczyć Darien? Mieszkać w Darien!

Z jakiegoś powodu wszyscy chcą przesmyk Darien przekraczać, szukają samolotów, łódek, przewodników, żeby tylko jak najszybciej przejść z Panamy do Kolumbii, albo w drugą stronę. No zupełnie tak, jakby w samym Darien nic nie było. Nic bardziej błędnego, jest zupełnie pięknie, jest pociągająco, mnie przyciągnęło na całe dwa miesiące.


Która jest godzina? Jeśli to sobota, koło ósmej rano z gór schodzą rolnicy z mułami obładowanymi maniokiem, mlekiem i serami, które raz w tygodniu sprzedają na boisku-targowisku w centrum Capurgana. W każdy inny dzień tygodnia godzinę dziesiątą wyznacza don Pocho i jego syn, którzy jadą konno w górę, do El Cielo (czyli do Nieba), gdzie kasują 5zł biletu wstępu na wodospady, wracają koło szesnastej. O szóstej wstaje słońce, zachodzi o siódmej wieczorem, usypiając przy tym krzyki małp, które czasem żerują w okolicy, i zatrzymując ruch na mrówczej autostradzie, po której od rana do wieczora pracowite owady transportują skrawki liście wielkiego mangowca.

Widok na Capurgana ze ścieżki do Sapzurro
W Panamie rozbił mi się telefon. W Kolumbii żyję bez, a tym samym: bez zegarka. To bardzo ciekawe doświadczenie. Gdy umawiamy się, tj. ja i S., na spotkanie z Ivone i Victorem, na przykład na 12, to wiedzą, że gdy od rana leje, to przyjdziemy pewnie na 15, bo nie będziemy mieli pojęcia o pozycji słońca w południe, schowanego za szczelnym pancerzem szarobiałych chmur.

zobacz: Mieszkanie studenckie w Kolumbii, 5 minut od rynku, tanio!!!

Ten mangowiec wybija się do nieba w samym środku ogrodu, a gałęzie wielkiego drzewa zasłaniają lwią część trawnika. Jest sierpień i sezon na mango nieszczęśliwie się skończył: zostały po nim dokładnie objedzone pestki. Niektóre z nich już pną się w góre, unoszone przez grubawe łodyżki, zapowiedzi kolejnych mangowców.

Po sezonie zostały też opadające na ziemię liście. Żółknieją jak u nas w październiku. Czasem je uprzątam wielkimi grabiami, usypując wielkie kopce. Czuję się wtedy jak doświadczony, wąsaty (bo obecnie jestem wąsaty) ogrodnik krakowskich Plant.

No, i huśtawka: wisi na dwóch długich, białych linach uwiązanych na potężnym konarze mangowca. Wysoko, wysoko nad ziemią, więc waham się powoli, ruchem długim i dostojnym.

Dom
Rano, całkiem rano, o 6, siadam na balkonie na niskim, drewnianym krześle, sycę się zapachem jedynej nie upalnej pory dnia. Któregoś razu, blisko wyprowadzki, na drzewo przy balkonie przyleciał mały tukan. Zwykle przylatują tylko takie duże, tj. większe od gołębi, atramentowo niebieskie ptaki z białymi brzuszkami, nazywam je profesory. Profesory są eleganckie, żrą co popadnie, łącznie z pąkami z drzewa fruta pan (owoc-chleb,Artocarpus Communis, zdaje się, że nie ma polskiej nazwy) i są hałaśliwe. Dla odmiany tukany, które żyją w okolicy Capurgana śpiewają ślicznie, ale dla odmiany: są brzydkie. Pstrokate, to owszem, ale wyglądają jak stary hipis. Gapiłem się długo. Chociaż on towarzyszył mi tylko przez chwilę: zjawił się, poszukał czegoś dobrego, nie znalazł chyba, zaśpiewał i odleciał.

Czasem trzeba coś zjeść. Banany, które poznosiłem z okolicy, zwisają z powały w bujnych kiściach (mówimy o kiściach po jakieś 40 bananów każda). Owinąłem je w stare koszulki, inne w worek, ale dojrzewają bardzo opornie.

Dygresja bananowa: w ogóle to nie są te banany "nasze", znaczy się te, które się eksportuje do pierwszego świata. Odmian bananów jest sporo (moje ulubine to banano dominico, maleńkie i słodziutka), a tutaj mamy do dyspozycji to co w Meksyku nazywają platano macho (platano to po hiszpańsku banan, a macho, bo platano macho zwykle jest większy) i tak zwane topocho. Gdy są zielone, można je smażyć w postaci tajadas, patacones, można je gotować albo piec. Gdy dojrzeją (trochę im to zajmuje) macho jest dość twardy i mniej słodki, a topocho ma posmak gruszki.

Topocho po lewej, platano macho po prawej
No więc banany jeszcze zielone. Guanabana wreszcie zaczyna mięknąć (jej idzie szybciej, już po 3-4 dniach można żryć) ale gotowa do wgryzienia się w jej biały miąższ będzie najwcześniej jutro. Mango, jak już wspomniałem, brak, a guajawy wszystkie zarobaczone. Z owoców, które można zjeść od razu zostały kokosy. Przez noc żaden łaskawie nie spadł na ziemię, a ponieważ nie posiadłem sztuki wspinania się na palmę, pozostaje użyć narzędzia. Jakiś czas temu wyciąłem z pobliskiego mokradła kilkumetrowy kij bambusowy i potrząsam nim kokosowe kiście. Zrzucam kilka orzechów, biorę maczetę i obieram. Większość jest zielona lub żółta, jeszcze nie wysuszona, więc mają dużo kokosowej wody w środku. Żeby się do niej dobrać (i nie wylać) trzeba najpierw zedrzeć zbitą, zieloną, włochatą masę oblepiającą grubą warstwą twardą, zdrewniałą skorupę. Następnie ostrożnie upukuję kokos kamieniemi zdejmuję mu niczym czapkę górny fragment czaszy. Spijam wodę, rozbijam skorupę i nożem wydłubuję "carnita", kokosowe mięsko. Z chlebem, tzn. takim słodko-bułkowatym, który tu sprzedają, smakuje dobrze, i nasyca. Do tego lemoniada ze świeżych cytryn, czy tam limonek - tego rośnie tu od cholery - i śniadanie jak malowane.

Jeśli chodzi o kąpiel, to mamy kran z wodą. Tzn. czasami. Tzn. kran mamy zawsze, natomiast z wodą bywa różnie. Zawsze natomiast po drugiej stronie ogrodu płynie rzeka: na bliższym brzegu płytki, górski strumień wyżłobił sobie półtorametrową głębinkę, która służy nam za basen.

Basen, wieża ratownika
A potem? Można coś poczytać, coś popisać. Można wziąć maczetę i przejść się po gąszczu bananowców w górę rzeki w poszukiwaniu kolejnej słusznej kiści. W dół rzeki, bliżej miasteczka, czeka morze, w morzu korale, bliziutko, zaraz przy brzegu, pływają między nimi pasiaste ryby; są stawiki na rzece, a rzek jest wiele; można przejść się do pobliskiego Sapzurro czy pochodzić po kamienistym nabrzeżu, poleżeć na piaszczystej plaży. Albo iść spać.

Handlarz kamieniami
Można kogoś odwiedzić, będąc właściwie pewnym, że będzie miał dla nas czas. Wieś jest mała i po kilku tygodniach już się zna wszystkich personajes, wszystkie miejscowe personaje. Andy na przykład, Anglik, przyjechał do Kolumbii w wieku 22 lat. Bardzo mu się spodobało. Jest już przed pięćdziesiątką i wcale nie chce wracać. Ivone, Kolumbijka z Bogoty, i Victor, Hiszpan z Andaluzji (który mieszkał jakiś czas w Kraju Basków, tu w Capurgana zbudował swoją własną czalapartę, więc czasem gramy razem, bo to taki specyficzny instrument, na którym się gra zespołowo) wypracowali sobie już syna (jak mówi Ivone: w Capurgana trzeba bardzo uważać, bo to bardzo żyzne miejsce, wszystko rodzi się i rośnie się jak szalone). Rosa i Danilo są po pięćdziesiątce, małżeństwo z Medellin, w Capurgana budują sobie letni domek. Seniora Rosa bardzo lubi się z S., natomiast ja bardzo lubię jej obiady. Carlosa nie można odwiedzić, bo on ciągle się porusza. Kiedyś jeden podróżnik rowerowy zostawił mu swój bicykl i od tamtego momentu nikt nigdy nie zastał Carlosa w domu. Carlosa szuka się na mieście. - Widziałeś gdzieś Carlosa? - Tak, przed chwilą przejechał tędy i skręcił w stronę piekarni. A Carlosa szuka się często, bo Carlos wie wszystko i potrafi wszystko załatwić, od garści włókna szklanego po wynajęcie domu.


Zwykle jednak rano zostaję w domu: obiady w turystycznej Capurgana są wyjątkowo drogie i wolę ugotować coś samemu. Do wsi są 2 kilometry, tak iść rano i wracać na gotowanie? Nie... Jeśli natomiast chodzi o kuchnię, to zbudowałem małe palenisko. Przygotowanie obiadu zaczyna się  więc od zbierania drewna i cięcia go maczetą (świetnie palą się też skorupy kokosa). Ta maczeta to zresztą cudowne w swojej uniwersalności narzędzie: po dwóch tygodniach użytkowania w głowie mi się nie mieści wiejskie życie bez maczety: drewno potnie, banany zerwie, kokosy obierze, drogę w lesie utoruje, i wiele innych.

Rozpalam kawałeczkami deski przeżartej przez termity - sucha jak pieprz, płonie lepiej niż papier. Na przygotowany płomień wstawiam gar z ryżem: podsmażam najpierw czosnek i cebulę na oleju, wsypuję ziarno, prażę przez chwilę i w końcu zalewam wodą. Dodają sól i odrobinę kolendry (a dokładnie: kolendry meksykańskiej), która codziennie wypuszcza nowe liście. Następnie banany: smażone (gdy mamy olej), pieczone lub gotowane. Do tego jajka na patelni, albo świnia na ogniu (wiecie że tu w ogóle nie golą świń? skóra zawsze jest włochata). Surówka z marchewki. A czasem buraczki z cebulą, tutaj buraczki jedzą surowe, ja robię gotowane, po naszemy, S. bardzo smakowały.

I znów lemoniada. Zrywam cytryny. Zwisają jak grube, zielone krople z niskich drzew rozrzuconych po ogrodzie. Przecinam je w pół i wyciskam do czarnego od dymu dzbana, który z wnętrza błyska do mnie ostatnimi lśnieniami metalu. Zalewam wodą, wsypuję cukier albo zeskrobuję panelę, nieoczyszczony cukier trzcinowy albo po prostu zdehydratyzowany sok z trzciny.

Mieszam. Próbuję. Świetne.

Stół zbiłem z desek i grubego pniaczka. Mieszkają w nim drobniutkie mróweczki, które pojawiają się zawsze, gdy na blat upadnie ziarnko ryżu. Gdy zabierzesz ziarnko, znikają tak nagle, jak się pojawiły.

A po obiedzie zawsze wraca myśl, by wreszcie kupić hamak.

Problemy? Na przykład to, że strasznie kradną. Zawsze jak wychodzimy z domu, sprawdzamy wszystkie okna, drzwi, znosimy rzeczy na parter, do łazienki, która jest jedynym pewnym punktem: zbudowana z betonu, nie wyposażona w zamykane na liche zasuwki okna, polecana przez byłych lokatorów. A gdy czasem się zapomni i zostawi coś na wierzchu, można się spodziewać, że to zniknie. Tak jak stare i śmierdzące, jak sama przyznaje, buty S., mój ręcznik i... majtki.

Poza tym jestr strasznie wilgotno, ta wilgoś siada na wszystko, na ludzi i przedmioty i to ma swoje specyficzne konsekwencje. Ubrań nie można zostawić na dłużej nie wypranych, poczekać tydzień, że się zbierze więcej, że się wypierze za razem wszystko. No nie, bo po 3-4 dniach na używanej koszulce zaczynają się lęgnąć grzyby, czarne kropeczki, które już tam pozostaną. Kiedy nie było nas przez 10 dni, bo poszliśmy w góry posiedzieć w gospodarstwie La Paloma, zostawiliśmy rzeczy w bezpiecznym domu I. i V. Zdawało się, że suche i czyste, zamknięte w torbach, że tak mianowicie będzie im dobrze. Zaśmierdziało się wszystko, więc o tyle dobrze, że w końcu, chcąc nie chcąc, przyszedł czas na długo odkładane czyszczenie wszystkiego. Wilgoć wślizgnęła się też do laptopa, którego klawiatura zaczęła nieco działać dopiero po dłuższej sesji opalania w słońcu. U aktywnił się jeden rząd klawiszy, potem drugi, potem znowu żaden... Laptop zaczął funkcjonować sprawnie dopiero, gdy wyjechałem z Capurgana, chociaż dalej nie działa kilka przycisków.

W wilgotności również świetnie czują się wszelkiego rodzaju mikroby. Po kąpielach w rzekach i morzu lokalnym hitem sezonu jest zapalenie ucha zewnętrznego, każdy co jakiś przechodzi, ja też. Najpierw dopada gorączka, a jak mnie dopada gorączka w Ameryce Środkowej, to już wiem, że będzie źle. Dwa, trzy dni, pierwszego jest znośnie, drugiego jest tragedia i dochodzi do 40 stopni, trzeciego się uspokaja. Trzeba brać kąpiele, ochładzać się, najlepiej wodą z sokiem z mata ratones (dokładnie: zabija myszy), liści wszechobecnego tutaj drzewa. Mata ratones sprawdza się również dobrze do łagodzenia skutków upału: wkłada się jego gałązki pod sombrero i jest jakoś tak nieco mniej koszmarnie.

Wieczorem wychodzimy z S. grać. To nasz biznes: gramy i śpiewamy po dwie-trzy piosenki w mniej lub bardziej turystycznych restauracjach i zawsze coś nam za to wpadnie. Przy okazji osobiście dowiedziałem się, dlaczego gringo, czyli obywatel Stanów Zjednoczonych, nie cieszy się w Ameryce Łacińskiej dobrą sławą. Nie tylko ze względu na to, że baaardzo rzadko wysila się, by nauczyć się hiszpańskiego, nie tylko ze względu na brutalną politykę swojego kraju i trudną historię stosunków Ameryk: Północnej z Południową. Gringo to przede wszystkim straszna żyła! Turyści paisa, czyli Kolumbijczycy z prowincji Antiochia, wrzucają do kapelusza po 1-2 tysiące pesos (600 pesos to 1zł), natomiast gringo wygrzebuje z portfela najdrobniejsze co ma, monetki po 50 czy 100.

Z graniem nigdy nie wiadomo jak wyjdzie, natomiast wypracowaliśmy dwa pewne biznesy spożywcze. Są to biznesy łikendowe, gdy w Capurgana zjawia się więcej turystów. Wielu z nich idzie na wodospady El Cielo, w związku z czym sił rzeczy mija nasz domek. Gdy wracają po dość długiej drodze, zmęczeni wodą z kąpieli i słońcem z nieba, właściwie zawsze kupują od nas lemoniadę (1000 pesos za kubeczek, cukier jest tani, cytryny rosną na drzewach). To rano )bo chodzą rano), natomiast po południu lepimy trufy: słodkie kule z kokosa, chleba, czekolady, cukru i cynamonu (1000 pesos) lub z dodatkiem rumu (2000 pesos). Inwestycja w 50 kul, 25 z i 25 bez rumu, to mniej niż 10 tysięcy, podczas gdy ze sprzedaży całości (co następuje rzadko, ale bywa) dostajemy 75, czyli zostaje 65 na czysto, nieco ponad 100zł. Podawane na liściach banana i ozdobione wiórkami na górze sprzedają się nieoczekiwanie dobrze, mimo że, co tu dużo mówić, drogie sa jak cholera.

Należy podkreślić przy tym, że taka sprzedaż lemoniady czy czekoladowych kulek jest możliwa. W Polsce zaraz nasłano by na nas kontrolę sanitarną, urząd skarbowy, ZUS, KRUS, PZU, ZHP i AWS. I po biznesie.

Trufy
Bardzo dużo spokoju. Dobrze tak czasem posiedzieć sobie na dupie, nic nie robić, porąbać drewno, pochodzić, popatrzeć. Rano nie szaleć od łazienki do lodówki bo przecież na ósmą trzeba gdzieś być. Nic się nie wydarzyło, ale było mi bardzo dobrze.



Chciałbym, żeby mnie tam odwiedził Stasiuk, a potem na Folkowisku opowiedział tym swoim powolnym, gęstym od zadumy i jasnym od zachwytu głosem. On by to dobrze oddal, tak myślę. Takimi krótkimi zdaniami, zostawiając dużo pauzy po kropkach. Zdaniami, który niby są o niczym, nie, one naprawdę są o niczym, słowa bez treści, cała informacja jest w głosie. To taka dygresja, ale Wam opowiem: on pokazywał zdjęcia z Kirgistanu i mówił "o, i wielbłąd", i myśmy go słuchali jak zaczarowani.


jak poszliśmy do Sapzurro.

jak odwiedził nas kot. odwiedzał nas często: przychodził, krył się, zabierał coś i znikał, nigdy się nie odzywał, nazywaliśmy go gato ingles, kot angielski

jak S. znalazła owoc noni i dziewczynka ze wsi zapytała jej: "ktoś ma urodziny?", a S. na to "nie, a to noni się tutaj zawsze daje na urodziny?", "nie daje się" odpowiada dziewczynka, "rzuca się nim w łeb". bo noni to miękki owoc, i śmierdzi

jak rosły cytryny.

jak już zjedliśmy.

jak chłopcy ze wsi myli w rzece konie.

jak S. huśtała się na huśtawce uwieszonej na mangowcu.

jak ja się huśtałem.

jak rósł liść kokosowej palmy, i tak rósł i rósł i wydawało się, że kiedyś wejdzie przez okno do domu, i że nam coś powie, ale nigdy nie wszedł.

[z Ivone i Victorem] jak trzeba było to wszystko zostawić i pojechać dalej.

Komentarze

Popularne posty