Wenezuela - pierwsze wrażenia

Trzeba przyznać, że pierwsze wra-żenie to było przera-żenie. Jeśli narzekałem, że La Guajira w Kolumbii śmierdzi benzyną, to ja to odwołuję. Guajira pachnie jak kwiatki na łące. W Wenezueli można się swobodnie udusić.

Ja wiem, że Czytelniku myślisz sobie, że przesadzam. Ale tak jest: smród jest dosłownie nie do zniesienia. To sobie trudno wyobrazić, ale przy powietrzu na drodze z Maicao do Maracaibo krakowski smog to jest po prostu morska bryza, a Katowice można by przemianować na Katowice Zdrój. Powietrze, który gryzie drogi oddechowe, żywcem.

auto, za autem auto, za autem auto
W Wenezueli można zatankować za 15 groszy. Litr? Nie, bak. Bak paliwa za 15 groszy [poniżej 0.1 boliwara za litr, czyli 5 boliwarów za 50-litrowy bak, przy obecnym kursie dolara 1zł to jakieś 30 boliwarów]. Może ja to napiszę jeszcze raz, bo to dość niewiarygodne: tak, ty płacisz za litr 6zł, a oni 15 groszy za litrów 50, czyli oni płacą dwa tysiące razy taniej (!). W Kolumbii beznyna nie jest dużo tańsza niż u nas: to wystarczający dobry powód, by na całej swojej studwudziesto kilometrowej długości droga Maracaibo-Paraguachon (granica) była zapełniona często zderzak w zderzak samochodami przemycającymi żółtawy płyn. Problem w tym, że te auta mają zwykle po 70 lat, w serwisie były ostatnio pewnie podobną liczbę lat temu i smrodzą dużo gorzej niż autobusy Ikarus na wrocławskich ulicach (pytanie do Czytelników: jeszcze jeżdżą?). Gdy akurat nie wieje, na drodze robi się ciemnawo. Serio. Do tego szosa nie należy do najszerszych. Chcecie więcej? Pobocza, szczególnie przez pierwsze 50km, jest zawalone śmieciami dokumentnie. Jest dokładnie tak, jakby przeprowadzono szosę przez śmietnisko. Ale dosłownie-dosłownie. A najgorsze jest to, że z tych hałd śmieci wyglądają domy. Ludzie żyją otoczeni strasznym syfem. Ładne, solidne, murowane domy, ale na śmietniku. Przy tym odcinku drogi tak zaśmiecone kraje jak Panama czy Salwador to przykłady czystości. Jest ohydnie. Serio. I jeżdżenie rowerem przestaje być zabawne. Trasę zdobią zadaszone boiska szkolne o zerwanych (zawsze!) dachach. Czyli właściwie to niezadaszone boiska z zamierzonym zadaszeniem... Zwał jak zwał, ładne to to nie jest.


Byłem przerażony. Myślałem sobie tylko: a jakby tak wrócić do tej Kolumbii? a zza moich pleców żebrak zwinnym ruchem ręki zwinął mi kurzą skórkę z talerza.

No ale... No ale to jest Wenezuela przygraniczna, Wenezuela przemytników benzyny, może dalej powietrze już nie będzie dusić smrodem paliwa starych silników? No ale... No ale może nie cała Wenezuela jest tak skrajnie zaśmiecona, w końcu w tym regionie żyją Wayuu, którzy co prawda są bardzo sympatyczni, ale nawet z La Guajiry w bardzo czystej Kolumbii zrobili śmietnik. No zobaczymy.

W jednym z domów otoczonym stawikami z szeroko rozwiniętą żeglugą śmieciową - doskonałym środowiskiem do rozwoju komarów - zapytałem, czy mogę podwiesić sobie hamak pod palapą, znaczy się takim dodatkowym daszkiem koło domu. Domy tu zdaje się dotuje państwo: wszystkie są prawie identyczne, betonowe i zawsze mają palapę. Ta palapa to świetny pretekst. No bo gospodarzu kochany, ty masz palapę, ja mam hamak, co za doskonałe połączenie!

Nakarmili mnie rybą, dobrzy ludzie. Bo to byli Wayuu, a jak już wspomniałem, chociaż nie grzeszą oni czystością w swoim otoczeniu, to to sympatyczne chłopy. Zagrałem coś na uke, wymieniliśmy parę zdań, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Potem przyszedł sąsiad: poprosił, by zagrać jeszcze. Zeszło się w sumie kilkanaście osób, a ja grałem i śpiewałem po polsku, czesku, białorusku i hiszpańsku. Nagradzano mnie brawami. Bardzo miło.

Następnie nie nastąpiła żadna rozmowa. Przeleciało mi przez myśl, że gadanie, dyskutowanie to chyba bardziej euroazjatycki albo ściślej: wschodni zwyczaj. Na Kaukazie, w Kirgistanie, w Iranie czy na Białorusi i w Polsce, z chłopem czy profesorem - zawsze się jednak gada, i jeden i drugi szuka co by tu jeszcze dodać i na co się jeszcze z drugim nie zgodzić. Albo zgodzić, i za to wypić. Tu chyba nie. Tu się chyba bardziej tańczy. Albo jeździ motorem.

Rano jadę dalej. Prosto do ucha Ksawery Jasieński opowiada mi Historię Polski wg Daviesa. Ciekawe, dobrze napisane, nieco przegadane, jak to Davies. Ale przyjemne. Audioksiążki rozleniwiają...

Nie jadę daleko. Od miesiąca jestem w drodze prawie bez przerwy, czas iść i poleżeć brzuchem w górę. Dowiaduję się gdzie się skręca na plażę i za jakieś 30km kończę pedałowanie i rozkładam się w Caimare Chico. Korzystam tam z uroków państwa socjalistycznego. Leżę sobie w hamaku nad samym morzem, pod palapą opuszczonego ośrodka wczasów pracowników. Wszystkie okna i drzwi, toaletowe muszle, umywalki i miedziane druty już dawno wyrwano, mury przysypały góry piachu. Została tylko cisza, wiatr i... posterunek policji. Bardzo dobrze, a niech mnie pilnują. Pan tu pilnuje? Tak, pilnuje. Pilnujemy! Ja się tu rozbiję na noc w tym ośrodki. Ale pan wie, że tam nie ma wody, nie ma... No widzę, że nic nie ma. Ja tylko na jedną noc. A, to w porządku. Jakby co, to jesteśmy tutaj!

I byli. Noc - bardzo spokojnie. Trochę wiatru. Leżałem w hamaku. Długo. Pisałem, czytałem, patrzyłem, słuchałem. Przepłynąłem się kawałek w płytkiej wodzie. Sam, w ciszy. Na plaży: czarne, kleiste plamy. To ropa. Wenezuela... Wdepnąłem w jedną, chciałem wyczyścić stopę, przykleiło się do ręki. A potem odganiałem się od komarów i na koniec wyglądałem jak dalmatyńczyk.

kafle jak u wezyra
wjazd
z tyłu pies Głos Wybrzeża w pysku niósł
Rano po ośrodku kręcił się staruszek. Szukał jakiejś listewki, która tutaj, prawda, nie jest już przecież potrzebna, a jemu bardzo się przyda do naprawy szafy. Oczywiście okazało się, że pracował tu kiedyś jeden Polak. Żył tu przez prawie 40 lat, umarł 20 lat temu. Nie miał rodziny.

Polak przez lata był też dyrektorem domu kultury w Aracataca, rodzinnym miasteczku Marqueza w Kolumbii. Wszędzie kręcą się jacyś Polacy. Polacy, wszędzie się gdzieś kręcimy.

Następnego dnia. Jest ranek, a ja już jestem zmęczony. Nie chce mi się wstawać, nie chce mi sie jechać. Smród spalin mnie wykańcza, rzeka samochodów agresywnie pędzących po ciasnej drodze przyprawia o ciągłą obawę. Jedziemy przez pole, a hałas jak w centrum miasta. Zatrzymuję się często. Ale w końcu dojeżdżam do kilkumilionowego, paliwowego molocha - Maracaibo.

Spodenki sztywne od soli i brudu. Zszarzała skóra, zmęczone oczy, poluzowana oś w rowerze. Posklejane włosy. Rower oblepiony błotem. Ale dojechałem.

Na murze - mural wyborczy Caprilesa Radonskiego, bliskiego wygranej w ostatnich wyborach prezydenckich. Nazwisko Radonski po matce, Mónice Cristinie Radonski Bochenek. Czyli że Polki, bo my się wszędzie gdzieś kręcimy.


----------

Cywilizacja. Jemy dobre jedzenie. Leżymy. Słuchamy muzyki. Czterech studentów na studiów ukończeniu i jeden brodaty rowerzysta z Polski (widzicie, znowu Polak, my się wszędzie .... ). Z Gleaną rozegraliśmy partię szachów. Mogę się pochwalić? Wygrałem. Gramy na gitarach. Młodzież (bo w Wenezueli starzy studenci są młodsi niż nasi starzy studenci) tłucze rockowe hity. Pękła struna. Piłem kawę. Dwa razy. Umyłem się. W mieszkaniu jest klimatyzacja. Uczą mnie lokalnych zwrotów. Nie myśli się dużo. Odpoczynek Nawet nie silę się na zrobienie czegoś: wyprać, naprawić, sprzątnąć, zakupić. Później. Daję się nieść temu, co mi dają. Właściwie decydują za mnie. Dbają o mnie. Idziemy do meksykańskiej restauracji. Jest bardzo tanio, a żarcie świetne. I chyba właśnie tego potrzebowałem: przez chwilę nie kierować moim życiem (albo raczej: nie próbować usilnie kierować nim). Jem. Leżę. Uśmiecham się do sufitu. Ale mi dobrze. Za dwa dni chłopcy sobie pojechali. Czytaliśmy z Gleaną na głos wiersze Nerudy, słowa piosenek i notatki z psychologii. Nie wiem kiedy ostatni raz i z kim robiłem coś takiego, ale to chyba było dawno temu. Czułem się świetnie.

W sobotę poszliśmy na Calle Carabobo.

W Maracaibo funkcjonuja publiczne samochody. Są to te same wiekowe gruchoty forda, chryslera i buicka, które pomimo dziesiątek lat, rozbitej maski i braku reflektorów zadymiają całą drogę aż po granicę z Kolumbią. W mieście jeżdżą na stałych trasach, jak autobusy, a oprócz kierowcy do środka pakuje się pięciu pasażerów. W godzinacg szczytowych ludzie ustawiają się w sznureczkach na umownym przystanku, a gdy w kolejce jest osoba z małym dzieckiem, kierowca zaprasza ją poza kolejności. W środku wali benzyną jak na opisywanej trasie szmuglerów, a z głośników obowiązkowo nadaje vallenato lub regionalne radio. W przypadku braku głośników śpiewa kierowca. Cena za średniodystansowy kurs to 10 boliwarów, czyli przyjmując czarnorynkowy kurs dolara - jakieś 30 gr. Śmiesznie mało? Ale zarabia się 4000 boliwarów, czyli 120zł. Śmiesznie mało. I mało śmieszne. Przynajmniej w teorii. Zawsze się słyszy: wiesz, no ja to sprzedaję benzynę/naprawiam telefony/maluje kubki/cokolwiek i zarabiam nieźle, ale cała reszta zarabia 4000 bolos. Jeszcze nie spotkałem nikogo z tej reszty, chociaż na pewno istnieją. No ale wracajmy do samochodu publicznego. Czasem ktoś się nagle dosiada, przykłada ci pistolet do głowy i obrabuje, znaczy się nie jest to renomowany środek transportu jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Ale działa.

Ale z tym niebezpieczeństwem to tak jak w tym monologu Emilio Lovery.


Jakby ktoś przypadkowo zaniechał nauki więcej niż jednego języka obcego sądząc, że po angielsku dogada się z całym światem, to po pominięciu mojej niemiłej uwagi, że nie, nie dogada się, powiem tylko, że od 21 minuty Lovera pyta: jak to jest, że pomimo całego niebezpieczeństwa Wenezuelczycy przodują w rankingach szczęśliwości narodów i najpierw wciela się w stereotypowego wenezuelskiego emigranta dajmy na to do Kanady. Z grobową miną i bez entuzjazmu opowiada cuda północnoamerykańskiej demokracji, że są bardzo szczęśliwi, że bezpiecznie, nikt nie kradnie, że edukacja darmowa i szkoły publiczne przypominają prywatne i tak dalej. I że w tym roku ma dwa dni wolnego i liczy, że mu wypadną razem, bo ostatnio jeden mu dali w lutym, a drugi w październiku. Natomiast w 23 minuciey Lovera zmienia się w Wenezuelczyka w kraju. Trzęsąc się ze śmiechu opowiada jak wczoraj obrabowali jego matkę: uderzyli ją w w oko, a rodzina się śmiała że chyba makijaż jej się rozpłynął. A jak poszli złożyć doniesienie na policję, okazało się, że osoba która przyjmowała zgłoszenia to ta sama, która matkę obrabowała.

I coś w tym jest.

Do Calle Club wejść się nie dało - okazuje się mianowicie, że aby obcokrajowiec mógł wejść do wenezuelskiego klubu, musi mieć ze sobą kserokopię paszportu (miejscowi - dowód osobisty). Nie miałem. Poszliśmy do pewnej podłej pizzerii i wypełnieni mączno-serową pulpą dołączyliśmy do siedzących na skwerze Calle Carabobo. Właściwie sami grający: na gitarach i cuatrach. Dojrzali, ciepli ludzie, znający się od lat 40, 50 czy 60-latkowie, stali bywalcy, i młodsi, mniej lub bardziej - jak my - przypadkowi przybysze. Czasem dosiadają się kolejni, a obecni witają dobrym słowem. Jest starszy pan, który co jakiś czas wyskakuję z anegdotą i sprawiedliwym okiem wyłuskuje tych co siedzą, a jeszcze nie grali, i z pełną kurtuazją oświadcza, że z przyjemnościa posłuchałby tego ukulele na ten przykład. Jest charyzmatyczny poeta, śpiewający swoje teksty o mieście, i o samej ulicy Carabobo. W morelowej koszuli tańczy nad gitarą uśmiechnięty muzyk bolera i tradycyjnych, hiszpańskich rytmów, które łamie jazzującymi akordami, śpiewając o krwawiącej brzoskwini. Do gry wkraczają również gitarowi raperzy ze swoim nowym utworem. Potem szybko odchodzą: wygląda to tak, jakby zaprezentowanie się na Carabobo pod okiem stałych bywalców było pierwszym krokiem na drodze do muzycznej kariery w Maracaibo. Zaliczyli i gotowe. Ale reszta siedzi: kto akurat nie gra, akompaniuje innym, lub chociaż puka w pudło, kołysząc się do muzyki, wsłuchując się w poezję. Ktoś grać zaczyna, odzywają się postukiwania, ktoś inny rozgryza harmonię, w końcu wchodzi odważnie z akompaniamentem. Muzycy uśmiechają się, potwierdzając zgodność nut.

Jest z nami także pewien nieśmiały pan koło 50-tki. Wygląda na to, że jest tu nowy. Prosi pana w moreli o zagranie, by pan nowy mógł zaśpiewać. I ruszają: pewny siebie morela, nowy kryjąc się za muzykiem spogląda mu przez ramię z radosnym niedowierzaniem: że to dla niego ktoś gra tak pięknie. Nowy na muzyka nie wygląda: proste jeansy i czerwone polo dają mu wygląd magazyniera z supermarketu. I odnosi się wrażenie, jakby śpiewał pierwszy raz od trzydziestu lat: ze łzami w oczach, niepewny, czy ktoś w ogóle go słucha. Ale słuchają, a on bezbłędnie śledzi melodię, skażony z początku, niedoświadczony głos, oczyszcza się po pierwszych wersach, jak z kruszonych rękami łupin wydobyć lśniący orzech kasztana. Wyrzuca z siebie słowa mocno, a na spalonej słońcem szyi pokazują się nabrzmiałe żyły, przeciążone transportem nut z serca do gardła. Matko, co za wieczór, narażam się na oskarżenia o grafomaństwo.

Zawsze brawa, czasem pytania. I leci następny: niech wstanie! Niech śpiewa na stojąco, niech go zobaczymy. I "Jesień idzie" również się podobało, i Waligórski wykrzyczany na wenezuelskim placu zebrał brawa. I pytania: o czym to było? No i czy ta muzyka to typowe, polskie rytmy? No nie. Taka muzyka uniwersalna. Znów wyszło mi na to, że nie wiem właściwie co to jest ta polska muzyka. I właściwie dlaczego gdzieś nam się zagubiła? Muszę się w tym względzie dokształcić. A Carabobo trwa, gitary się schodzą i rozchodzą, ktoś dosiada się do mnie i prosi, bym zagrał coś jeszcze, akompaniuje mi na gitarze kilka piosenek ze szczerym entuzjazmem na twarzy. Ludzie gadają, grają, nie zamknięci w murach drogich kawiarni - chociaż widać, że wielu z nich spokojnie na to stać - tylko tak, na murku skweru, na kwiacianym klombie. I niech przychodzą kolejni, proszę, dosiadajcie się. Jorge, a pamiętasz tę piosenkę, którą napisałeś na pamiątkę po tym, jak mu było... Czekaj, jak to szło... I przypomina sobie. I leci. I trwa.

Komentarze

  1. Świetny wpis! Umiesz pokazać kraj ze strony najbardziej prozaicznej - bez zbędnych dąsów o turystyce, krajobrazie itd. Z niecierpliwością czekam na kolejne wpisy :) Dodaję do blogów, które obserwuje

    OdpowiedzUsuń
  2. zachwytu jestem pełna po przeczytaniu tej opowieści.
    dziękuję

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty