Coś w okolicach deportacji, ale z happy endem

Żadne prośby, błagania, pytania ani nalegania nie pomogły. Żebym mógł chociaż do Meridy, na dzień czy dwa, panie władzo, rzeczy zabrać, rower i sakwy. Nie, nie i koniec. No ale dlaczego? Bo tak mówi prawo. No ale jakie prawo? Takie... nowe takie prawo... jest takie, poszukaj sobie w internecie.

Szef wenezuelskiego biura migracyjnego w San Antonio del Tachira był nieugięty. Potężna sylwetka służbisty obciągnięta zielonym mundurem, przekrwione oczy i kompletny brak zainteresowania pośpiesznie wypowiadanymi zdaniami petenta. Upór i gnojenie przeciwnika poprzez ignorowanie, pokazowe odwracanie głowy na dźwięk pytań etc. Akurat dzień wcześniej czytałem swoistą psychoanalizę jaką Alex Capriles M. sprawił swoim rodakom: w książce "La picardía del venezolano o el triunfo de Tío Conejo" [Chytrość Wenezuelczyka albo triunF Wuja Królika] szkicuje historyczne i kulturowe procesy, które wyprodukowały społeczeństwo bipolarne.  Z jednej strony mamy stale do czynienia z odrzuceniem wszelkich norm, jak np. zwroty grzecznościowe; bardzo swobodne traktowania prawa (jeżdżenie pod prąd to raczej norma niż wyjątek), skrajną korupcję uznaną jako jedyny sposób załatwiania pewnych spraw. Z drugiej zaś strony: kiedy przychodzi załatwić coś legalnie, urzędowe kłody rzucane pod nogi są po prostu nie do przejścia. O tym pierwszym wiedziałem od dawna, o drugim miałem się dopiero przekonać.

Była taka książka: Rok 1984. Orwell pisał o Wielkim Bracie patrzącym zewsząd na obywateli, o Ministerstwach Pokoju, Informacji, Szczęścia i tak dalej. I to wszystko zrealizowało się w Wenezueli. Serio.


Po raz pierwszy wjechałem do Wenezueli w październiku 2014 roku. Strona internetowa ichniejszego MSZ, podobnie jak Prawo o Migracji i Cudzoziemcach z 2004 roku przewiduje, że obcokrajowiec może przebywać na terytorium Wenezueli - jeśli oczywiście nie zrobi sobie jakiejś szczególnej wizy, pozwolenia na pobyt stały etc. - maksymalnie 90 dni od wjazdu do wyjazdu. W styczniu grzecznie wyjechałem więc do Brazylii i po kilku dniach wróciłem. Bardzo szybko zleciały mi kolejne trzy miesiące: w marcu dotarłem do Meridy, gdzie wynająłem pokój, by odpocząć i liznąć nieco stabilności, której mimo wszystko brakuje czasem w tym szwędaniu się na rowerze. Na początku kwietnia znów kończyło się moje dziewięćdziesiąt dni: wrzuciłem do niewielkiego plecaka kilka najpotrzebniejszych rzeczy, szczoteczke do zębów i tak dalej, poszedłem na dworzec autobusowy i przebyłem te trzysta kilometrów po górach, które dzielą Meride od granicy. Spędziłem jedną noc w Cucucie, przygranicznym mieście kolumbijskim, następnego dnia nabyłem dolarów, proszku do prania, maszynek do golenia i papier toaletowy (czyli rzeczy, o które w Wenezueli nie jest tak łatwo), zanotowałem w zeszycie te gigantyczne różnice między sąsiednimi krajami, które tak jaskrawie wychodzą na wierzch, gdy człowiek tak nagle przejedzie z jednego do drugiego; nastepnie przespałem się kolejną noc i rano wróciłem na granicę. Okazało się, że wrócić do Wenezueli nie mogę. Ja w Kolumbii, rower i wszystkie rzeczy za granicą, której nie mogę przekroczyć: sytuacja jakby już częściowo znana, z Panamy.

Szef biura migracyjnego, jak już pisałem, zamknął się w sobie z cała swoją stanowczością. Stwierdził, że istnieje nowe prawo migracyjne które ogranicza pozwolenie na pobyt do 90 dni rocznie, ale nie był łaskaw mi go zademonstrować. Pograniczni specjaliści od wszystkiego tajemniczo twierdzili, że w mojej sytuacji to nawet łapówka nie pomoże, a Kolumbijczyk, który wybierał się właśnie za granicę nielegalnie proponował mi wspólną podróż. Szczęśliwie nie zgodziłem się. Potem słyszałem historię pewnego Włocha, który wrócił do Wenezueli mimo, że i jemu odmówiono stempla paszportowego. Odróżnić Kolumbijczyka od Wenezuelczyka nie zawsze jest łatwo, ale Włoch już rzuca się w oczy. Przetrzymali go cztery miesiące w areszcie, a potem dostał bilet w jedną stronę do słonecznej Italii.

Pan szef poradził mi wycieczkę do konsulatu, znaczy się Konsulatu Generalnego Boliwariańskiej Republiki Wenezueli w Cucucie. Tam nie dowiedziałem się niczego. To znaczy znów usłyszałem, że się nie da, chociaż tym razem opinia pracownika dyplomacji stwierdzała, że nowe prawo migracyjne nie istnieje, że istnieje tylko to z 2004, i właśnie ono ogranicza wjazd do kraju na 90 dni rocznie, chociaż wcale nie jest to prawdą. Z typowo Wenezuelskim uporem - tym samym, który sprawia, że współziomkowie konsularnego sekretarzyka wmawiają mi, że Polska ma na pewno granicę z Francją, albo że Polska to była Jugosławia i walczyła ramię w ramię z Hitlerem w II wojnie światowej itd. - powtarzał mi, że prawo mówi to, czego nie mówi. Aha, no i że właściwie to lepiej bym poszedł w tej sprawie do biura migracyjnego.

Wpadłem na genialny pomysł wyrobienia sobie jakiejś mocnej wizy, ale jak zobaczyłem listę potrzebnych dokumentów to szybko zrezygnowałem. Chyba o wizę do USA jest już łatwiej. Do raju Chaveza, na wizę dajmy na to najbardziej standardową, czyli turystyczną, trzeba m.in.: oświadczenie o niekaralności, potwierdzenie posiadania jakiejś tam kwoty w banku z pisemnym potwierdzeniem dyrektora placówki (!), historia operacji bankowych ostatnich sześciu miesięcy potwierdzona przez osobę autoryzowaną przez konsulat (!), potwierdzenie zatrudnienia znowu z kilkoma podpisami i pieczątkami Bardzo Odpowiednich Osób, i tak dalej. Wyjątkowo nie trzeba badania krwi, bo na inne wizy już owszem. Także jeśli chodzi o tę opcję - szybko dałem sobie spokój.

Skontaktowałem się z polską ambsadą w Caracas. Wysłałem meila w niedzielę po południu i w tę samą niedzielę po południu - oniemiałem - dostałem odpowiedź. Że w poniedziałek zobaczymy, co się da zrobić.

Ambasada zadzwoniła do wenezuelskiego MSZetu, gdzie została poinformowana, że jak najbardziej mam prawo powrócić do Wenezueli, tak oczywiście i bez żadnych problemów. Aha, no i co z tego, jak o tym przekonamy tego pana o przekrwionych oczach, który jako cerber strzeże granicy i pieczątek? Ambasada posłała więc kartę oficjalną do wenezuelskiego konsulatu generalnego przy granicy, konsulat nie reagował. Ruszyliśmy dwoma frontami: ja zaniosłem dokument do jaśnieoświeconej instytucji osobiście, a nasz pan z ambasady próbował dodzwonić się do ichniejszego konsula. Mi powiedziano, że to nie ich sprawa, i że nie znają innego prawa niż to z 2004 i że właściwie to nie wiedzą wiele na temat migracji zdaje się. Pan konsul generalny powiedział przez telefon to samo, a nawet mniej: że to nie jego sprawa. Konsulat przy granicy nie interesuje się takimi rzeczami, nie zajmuje się informowaniem o prawie migracyjnym, w ogóle się nie zajmuje i nie czuje się w obowiązku do niczego. Aha, no to doskonale. Istnieje jeszcze jedna instytucja w całej tej opowieści i nazywa się SAIME: system administracji identyfikacją, migracją i obcokrajowcami, tak to sobie przetłumaczymy. Słynie z tego, że ma jakiś bezlik kanałów kontaktu: facebook, e-mail, infolinia, twitter i tak dalej, formularz kontaktowy na kolorowej stronie internetowej, ale na żaden z tych kontaktów nie odpowiada. Mi też nie odpowiedział i długo nie odpowiadał naszej ambasadzie, która jednak wreszcie dodzwoniła się do dyrekcji i usłyszała, że prawo z 2004 roku ostatnio po prostu zaczęto inaczej interpretować. Ktoś wpadł na genialny pomysł, że frazę "90 dni" można interpretować jako "90 dni rocznie". To tak jakby martwą naturę z tulipanami zinterpretować jako Bitwa pod Grunwaldem. Tak sobie zinterpretowali, bo taką mieli ochotę, no. Ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby tę ochotę ubrać w formę prawa, lub chociaż opublikować w formie informacji.

Cały ten proces prawie tydzień. Każdy z wyliczonych powyżej ruchów ambasady był oddzielony dystansem czasowym co najmniej jednego dnia. I tak każdego dnia od rana miałem nadzieję, że coś się zmieni, koło południa następowała wymiana meili z ambasadą, okazywało się, że znowu się nie udało, ale może można by spróbować jeszcze czegoś...

W internecie znalazłem artykuły z 2013 roku, które analizują problemy Kolumbijczyków i sygnalizują, że wprowadzono dla nich właśnie (a nie dla wszystkich obcokrajowców) ograniczenie wjazdu na 90 dni rocznie. Ale stwierdzenia takiego faktu w formie prawa a nie artykułu prasowego też nie udało mi się znaleźć. Jeśli chodzi zaś o innych cudzoziemców to nawet osobiście znam takich, którzy wyjeżdżali i wjeżdżali do Wenezueli bez problemów, spędzając w kraju w sumie znacznie więcej niż 90 dni rocznie.

Nie wiedziałem co robić. Siedziałem w domu albo w pracy u Carlosa i zajmowałem się wyszukiwaniem jakichś rozwiązań, które nie pojawiały się na horyzoncie wyszukiwatek, w kontaktach znajomych  ani w wiadomościach z ambasady. Bolała mnie głowa, z nerwów. Na początku byłem zwyczajnie wkurwiony, ale z czasem czułem już tylko smutek, poczucie przegranej. Bo to ogólnie też nie był jakiś najlepszy moment na tego typu kaprysy losu. Zanim dojechałem do Meridy, miałem już siedemnaście miesięcy, prawie półtora roku w drodze. I sześć miesięcy od czasu, gdy po dwóch miesiącach spędzonych z S. w Capurgana ruszyliśmy znowu w drogę. Co oznacza pół roku niepewności, bezdomności, zmienności, nietrwałości, czegoś co na początku nazywa się "przygoda", ale na dłuższą metę na swój sposób męczy. Potem znowu wzywa, wyrywa z domu, jasne, ale odpoczynek jest konieczny.

Chciałem odpocząć. Merida jest doskonałym miejscem, bo 1600m n.p.m. łagodzi upał, a wenezuelski kryzys sprawia, że jednoosobowy pokój blisko centrum udało mi się wynająć za dziesięć dolarów. Miesięcznie. Poza ukojeniem rozpodróżowanego ducha w tej namiastce stałości - wiedząć gdzie śpię kolejnej nocy, pewny, że na dole w kuchni czeka na mnie kawa, a w piekarni świeży chleb - chciałem, mówiąc prosto z mostu, znaleźć przyjaciół. Spędzić z ludźmi trochę więcej niż kilka dni, niż dwa tygodnie, zbudować relację, podpatrzeć ich nawyki, chodzić na kawy i do kina. Robić mnóstwo tych drobnych rzeczy, na które właściwie nie starczało mi nigdy czasu na studiach. No ale nie zapędzajmy się w te retrospekcję: rzecz w tym, że jakoś mi to nie szło. Wszędzie w Wenezueli, gdzie tylko się nie zjawiłem na kilka dni albo chociażby jedną noc, w magiczny sposób zaraz znałem mnóstwo ludzi na około. Tak jak w Maracaibo - które ze swoją urodą mogłoby połakomić się o miano wenezuelskiego Radomia - gdzie chociaż nie działo się nic, to było mi zupełnie dobrze spędzać czas jeżdżąc po mieście z tamtejszymi rowerzystami i spędzać godziny w domu D. gotując obiadki dla jej dzieci. W Meridzie to wszystko się jednak nie wydarzyło. W jakiś sposób nie udawało mi się spotykać ludzi, a jak już ich spotykałem, to byli z zupełnie innej planety, i zwykle nie widywałem ich już więcej. Tak więc po miesiącu spędzonym w wenezuelskich Andach plan socjalizacyjny nie ruszył za bardzo z miejsca. Może dlatego, że takich rzeczy nie należy planować. Po prostu jak się spotka odpowiednie osoby, to trzeba zostać dłużej, chociażby to było upalne, upiorne i zaśmiecone Maracaibo (ale i tak byłem wytrwały, wytrzymałem dwa tygodnie, zazwyczaj ludzie widząc Maracaibo uciekają pierwszym autobusem!).

Na początku kwietnia coś się ruszyło. Poznałem grupę muzyków, których słuchałem na małych koncertach w osiedlowych salkach i z którymi jedliśmy pizzę dyskutując do upadłego o przysłowiowej wyższości świąt Bożego Nardzenia nad świętami Wielkiej Nocy. To było zaraz przed moim wyjazdem do Cucuty, po którym mieliśmy się zacząć nawzajem uczyć muzyki wenezuelskiej i polskiej. Poza tym miałem wykorzystać jeden z tych niewiarygodnie tanich lotów, którymi krajowe linie wożą ludzi po kraju za dwanaście do dwudziestu złotych, i odwiedzić N. w Caracas. Mieliśmy jechać na plażę, do Choroni albo Chuao. To piękne miejsca, chociaż nigdy właściwie nie nacieszyłem się nimi jak należy: w górach samemu się chodzi dobrze, na rowerze jeździ samemu też zupełnie odpowiednio, natomiast na plaży bez towarzystwa można się zanudzić na śmierć, więc nie siedzi się tam długo. To miało się zmienić. Poza tym - jeśli ktoś mnie zna, to wie, że nie mógłbym tak po prostu zatrzymać się w drodze i jawnie się opieprzać przez miesiąć albo dłużej, bo od bezczynności po dziesięciu minutach dostaję drgawek - mój Tajny Projekt, o którym napiszę w swoim czasie, zaczął nabierać rumieńców. I w tym momencie, w którym wszystko zaczynało kwitnąć, zmieniać się na lepsze, jaśnieć nadzieją i tak dalej, całość za przeproszeniem pierdolnęła z hukiem, bo okazało się, że jestem w Kolumbii, do Wenezueli wrócić nie mogę, i nie mam ze sobą nawet roweru. Siedziałem rozdarty, zmęczony i przegrany.

Po kilku dniach, gdy rozwiewały się kolejne nadzieje i możliwości, zdawałem sobie już na poważnie sprawę, że nie wrócę, że trzeba będzie jakoś zorganizować transport - czym zajął się Kamil, Polak którego poznałem w Meridzie, wielkie podziękowania z tego miejsca! - a potem pedałować dalej po Kolumbii, i to w najgorszy sposób: z niechęcią. Bo nie chciałem wcale jechać dalej. Chciałem odpoczywać, uskuteczniać Tajny Projekt, czytać, budować relacje, jeździć na plażę i uczyć sie muzyki. I nie mogłem uwierzyć w to, co się działo.

Spacerowałem po Cucucie. Codziennie zachodziłem do katedry, po dwa, trzy razy. Wychodziłem, przecinałem plac i zataczałem jakiś krąg po kwadratowej siatce ulic. Któregoś razu, gdy czekałem na przejściu, z naprzeciwka wyjechał autobus z napisem "hospital". Ucieszyłem się na ułamek sekundy: chciałem wsiąść, bo w Meridzie te do szpitala woziły mnie z centrum do mieszkania. Ale zaraz doszło do mnie, że nie ma już ani Meridy, ani pokoju na poddaszu.

A było tak dobrze. Smażyliśmy sobie z Kamilem jajecznicę na szczypiorku i szynce - a to nie tak powszechna potrawa na trasie! - i narzekaliśmy, że babcia zawsze musi włazić do kuchni dokładnie wtedy, kiedy zaczynaliśmy gotować. Mamy teorię, że specjalnie zastawia ciałem kuchenkę i zlewozmywak, kto ją tam wie. Podobno jak pojechałem do Cucuty coś jej się przestawiło, i gdy Kamil schodził na dół chowała się w swoim pokoju. Gdy raz w tygodniu przechodził sprzedawca zielonych bananów - "llego el platanero!" - zbiegaliśmy na dół, by kupić cztery czy pięć kilo za 100 boliwarów, czyli jakieś złoty pięćdziesiąt. No, ale musze znowu z tym, że te banany to wcale nie są banany, tylko takie większe owoce, które się gotuje albo smaży. Nazywają się platanos, więc właściwie można by je ochrzcić platanami jakby nie to, że imię to zarezerwowano już dla tych potężnych, łaciatych drzew, z których kilka rośnie w parku rozciągającym się między pałacykiem urzędu miasta a szkołą w mieście JL, w Polsce znaczy, która to obecnie szkoła stała się filią szkoły wiejskiej. Jest to - jeśli dobrze rozumiem - pewna wyższa forma udawania i hipokryzji: państwo udaje samo przed sobą, że jego własna, tj. państwowa szkoła w mieście, tak naprawdę jest wiejska, a wszystko zdaje się po to, żeby to samo państwo przyznało owej instytucji państwowej jakieś dodatki czy dotacje. Czyli doszliśmy do tego z tą naszą cywilizacją kochaną, że nie można dać temu, co potrzebuje, ale można już temu, który nazywa się tak, jakby potrzebował, i to bez znaczenia czy rzeczywiście potrzebuje, czy nie. To chyba dość żałosne i właściwie nic nowego. I potem powstają te kwiatki typu Uniwersytet Rolniczy na podobnych zasadach udawanej logiki udawania.

Poza rozmyślaniami o szkole w JL, czytaniu Hugo - niezrównana jest ta literatura dziewiętnastowieczna - i Sabato, rozpoznałem w sobie jeszcze pewne zadomowienie. Jeśli domem nazywamy bowiem to miejsce, w którym czujemy się swobodnie, które kochamy, to chyba Wenezuela zaczęła w jakimś stopniu nim być. Nie że jedynym, tylko kolejnym, rzecz jasna. W każdym razie po tych sześciu miesiącach nie chodziłem już po niej po omacku, jak po nieznanym: poruszałem się pewnie i swobodnie w kodzie kulturowym, w sposobie traktowania ludzi, w komunikacji miejskiej czy piekarni, barach i warzywniakach, zresztą - jak twierdzi A. - zacząłem już mówić bardziej po wenezuelsku niż po hiszpańsku. I chociaż nie pasowało mi wiele z tego spartańskiego otoczenia socjalizmu, z tego bezguścia organizacji miejskiej czy ten absolutny brak powagi, to jakoś zdołałem się już z tym zgrać, zestroić. Na tyle, że w pozornie podobnej do Wenezueli Kolumbii poczułem się jakbym pierwszy raz od dłuższego czasu wyjechał za granicę. I co chwila coś mi przypominało, że nie jestem u siebie, jak ta długa lista numerów telefonów do wenezuelskich znajomych z Meridy, Caracas, maracaibo, Puerto La Cruz, z którymi pisałem, do których dzwoniłem, a teraz nagle nie mogę bo pieprzony movilnet chyba jako jedyna linia nie ma roamingu. No, w końcu firma państwowa.

Została jeszcze jedna możliwość: wybrać się na inne przejście graniczne i liczyć na szczęście. Do Paraguachon z Cucuty miałem siedemset kilometrów drogi, która najpierw wspina się na prawie 2500m n.p.m., a potem spada w upalną dolinę. Po tygodniu nerwów i oczekiwania zabrałem plecak, wyjechałem za miasto i zacząłem łapać stopa. Cała trasa zajęła mi dwa dni: łapanie okazji w Kolumbii, szczególnie w jej dość słabo zaludnionej części wschodniej przy granicy z Wenezuelą nie jest sprawą banalną. Ale jak już cię ktoś wpuści do samochodu, to prawdopodobnie też nakarmi, napoi i zostawi numer telefonu "w razie czego dzwoń". Przez pierwszy dzień, w tych górach, zrobiłem ledwie nieco ponad 200km. Padało, samochodów jak na lekarstwo i co chwilę musiałem wyłazić z miasteczek. Drugiego dnia szło tylko nieco lepiej, tym razem jednak w upale, i to w tych trekingowych butach a nie w klapkach, bo w skarpetkach ukrywałem trzysta dolarów, które miałem przygotowane na spędzenie dłuższego czasu w Wenezueli. Pierwszą noc spędziłem u strażaków w Aguachica. Na drugą ledwie zdążyłem do Maicao. Nie miałem ze sobą namiotu ani śpiworu, nie byłem przygotowany na tego typu przygody, ale wiedziałem, że przy granicy czeka na mnie centrum pomocy migrantom. Czeka zazwyczaj, ale tamtego dnia - jak wytłumaczył mi strażnik - mieli pod opieką jakąś grupę dzieci i zabraniali wejścia jakiemukolwiek dorosłemu. Na jednym z parkingów wynajmowano hamaki do spania, po przemaszerowaniu Maicao trzy razy wzdłuż i wszech w poszukiwaniu czegoś odrobinę bardziej higienicznego ale jeszcze nie bardzo drogiego, wróciłem i spędziłem noc z kierowcami w trasach i nielegalnymi kolumbijskimi emigrantami. Byłem styrany tym upałem, tą drogą, oczekiwaniem i nerwami, skołowany i pogodzony, że z pewnością nie wpuszczą mnie do Wenezueli, w niedzielny poranek wymaszerowałem na granicę.

Wpuścili. Zresztą po cichu się tego domyślałem, od kiedy w piątek Opatrzność zaczęła zsyłać do mnie aniołów stróżów. Karmili mnie, opowiadali o Ewangelii - ten od protestantów był najgorszy, bo oni są zazwyczaj strasznie uparci jacyś tacy, patetyczni i z góry patrzący, no ale niech sobie już gada, anioł to w końcu twór ekumeniczny - o sensie życia i tak dalej. W sobotę nawet dostałem w prezencie od losu pełnowymiarowego księdza katolickiego skrzyżowanego z komikiem, miał ze sobą książkę Jana Pawła II, której nie omieszkał mi pokazać, a w rozmowie telefonicznej naśladował Chaveza jak sam Emilio Lovera [doskonały wenezuelski kabareciarz]. Natomiast ostatniego dnia, gdy zapadała już noc, a do Maicao zostało jeszcze trochę kilometrów, ostatniego stopa złapali mi wojskowi, gęsto rozsiani na granicy z Wenezuelą, z której przychodzą skrywające się tam oddziały FARC, kompletnie już zdemoralizowanej partyzantki kolumbijskiej. Anioły i Dobrzy Samarytanie w mojej podróży to zasadniczo nic nowego, nawiedzały mnie już w Belize, Kolumbii czy samej Wenezueli. Tym razem wyjątkowo wszystkie były czyste, zadbane i w stanie nie wskazującym na spożycie. Ostatni w anielskim łańcuchu - bo bywa, że występują jeden po drugim - był urzędnik biura migracyjnego po kolumbijskiej stronie. To było coś w rodzaju sceny z holywoodzkiego filmu: gość o niepasujących do swej urzędniczej profesji długich włosach rzucił jakimś żartem do kolegów, spojrzał mi w oczy z tym delikatnym uśmiechem porozumienia, i wbił pieczątkę na pierwszej stronie paszportu: dokładnie tam, gdzie jest napisane, żeby nie wbijać pieczątek, bo to miejsce przeznaczone na wpisy urzędowe.

Zaniosłem ten paszport do budki wenezuelskiej. Tam oczywiście kolejka, bo w Wenezueli nic nie może się bez niej obyć, czekamy. Dziewczynie w okienku podałem paszport otwarty na tej pierwsze stronie. Spytała tylko gdzie jadę - do Meridy - wbiła stempel, dziękuję, następny.

Możliwe, że nie znała tego prawa, którego nikt nie widział, a o którym niektórzy słyszeli, przynajmniej tam, w San Antonio, że 90 dni rocznie. Ale równie prawdopodobne jest to, że mając pieczątkę wyjazdową wbitą na pierwszej stronie po prostu nie wertowała dalej i nie mogła sobie w związku z tym zdać sprawy, że mam już jakieś 180 dni spędzone w kraju.

To była radość, ale taka że naprawdę, że oczy błyszczą, zmęczenie ustępuje i jeszcze nie czuje się głodu przez kilka godzin, do momentu, kiedy zaczyna się wierzyć w to, co się stało. Potem przychodzi i głód i obawy, że może jednak ktoś mnie przyłapie na tym półlegalnym pobycie w Wenezueli. Albo całkowicie legalnym, albo całkowicie nielegalnym, właściwie to niewiadomo. MSZ, SAIME, konsulat, granica jedna, granica druga, prawo - wszyscy mają inne zdanie na ten temat. W Wenezueli, państwie wojskowo-policyjnym, na drogach co rusz stawiane są punkty kontrolne. W autobusie z granicy do Maracaibo po drodze sprawdzano mi paszport, ale nikt nie wertował poza pierwszą stronę. Ale gdy któregoś razu komuś się przyśni przewertować? I przypadkowo będzie tego samego zdania co SAIME, to znaczy, że nie można więcej niż 90 dni rocznie? Nie wiem. Trochę strach, bo wtedy to pewnie deportacja. W państwie, gdzie nie szanuje się ani ludności, ani konstytucji, raczej nie sądzę że ktoś da mi prawo skontaktowania się z ambasadą chociażby. Nie wiem.

W Maracaibo odwiedziłem D. i spędziłem z nią cały dzień gotując obiad dla jej dzieci. Po południu przyszedł I. - ten sam, który naprawiał mi pół roku wcześniej rower - by naprawić tym razem drukarkę D. Siedziałem, patrzyłem, śmiałem się z nimi i było mi dobrze. Potem nocny autobus do Meridy - 450km za sześć złotych, znowu kontrola paszportu i znowu wszystko w porządku, i jeszcze do tego stos przemyśleń i obserwacji, ale ten wpis i tak już jest stanowczo za długi. Najważniejsze z rzeczy, które na koniec przyszło mi do głowy, to chyba ta, że cała ta historia pozwoliła mi odczuć na własnej skórze jeden z może najistotniejszych problemów, który dotyka każdego w Wenezueli. Niepewność. Niepewność w państwie bezprawia. Dla mnie - niepewność legalnego pobytu. Dla kierowców na przykład - niepewność przejazdu przez kolejny punkt kontrolny, gdzie palanci z gwardii narodowej będą na wszystkie sposoby szukać jakby wycyganić z pięćset boliwarów. Albo po prostu bez szukania defektów w aucie czy papierach zażyczą sobie sto czy dwieście chociaż, "pa refresco", taki... napiwek. Niepewność chodzenia po ulicach, rozglądanie się za potencjalnym bandytą, którego w przypadku ewentualnej kradzieży nikt nawet nie spróbuje ścigać. Zresztą może się zdarzyć, że sami policjanci pobiją i okradną, to się już nie raz zdarzało. Albo strzelą w tył głowy studentowi podczas demonstracji. Niepewność czy będzie woda albo prąd, albo mleko w sklepie (no, to to raczej na pewno nie). Niepewność jako skutek nie stosowania prawa, interpretowania go wedle życzenia, czy w ogóle zawieszania na rzecz - choć to oklepany frazes - prawa dżungli.

Ale czasem sobie myślę - bo przecież podobnie jest w Iranie i na Białorusi, moich ulubionych krajach - że gdy prawo nie chroni, a z drugiej strony: gdy prawo nie wyznacza utartych wzorców zachowań, ścieżek postępowania, gdy ludzie muszą bardziej zdać się na improwizacje, stają się właśnie bardziej... ludzcy. Przynajmniej ci, którzy mają takie tendencje, bo ci nieludzcu, też dochodzą do swoich skrajności. I w ten oto sposób wrzucamy niezgrabnie na koniec coś na kształt przypomnienia stwierdzeń ze wstępu, osiągając niewyraźnie zaznaczoną budowę klamrową, że mianowicie tak, że strasznie bipolarna ta Wenezuela.

Komentarze

  1. Ostatnio był u mnie znajomy, który wrócił niedawno z Brazylii i Wenezueli, co zasiało we mnie chęć do odwiedzenia Ameryki Południowej. Bardzo podobają mi się Twoje wpisy, dopiero niedawno weszłam na Twojego bloga więc mam spore zaległości żeby przeczytać wszystko, ale zrobię to:) Byłeś także w Karabachu! Kiedy byłam na Wielkanoc w Armenii, ludzie bardzo polecali mi to miejsce.
    Mam także pytanie - ponieważ dopiero w tym roku chciałabym zacząć jeździć rowerem na kilkudniowe trasy, mógłbyś polecić jakich sakw używasz? Zapraszam Cię też na mojego bloga. Jest tam co prawda dopiero kilka postów, ale mam nadzieję Ci się spodoba:)
    http://wolnym-krokiem.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Mam te najprostsze sakwy Crosso, nazywają się chyba dry i te półtora roku temu kosztowały 230zl za parę. A tu masz więcej o sprzęcie: http://fizyk-w-podrozy.blogspot.com/2013/12/sprzet-dwa-koka-namiot-i-caa-reszta.html

      pozdrawiam, W

      Usuń
  2. Wojtku, nawet sobie nie wyobrazasz jak bardzo dotkneles moich bolaczek wenezuelskich, opisujesz sytuacje z wielkim talentem...ile pracy, przebieglosci, czasu potrzeba,zeby zalatwic cokolwiek w tym kraju, wiem o tym az za bardzo dobrze, moje opowiesci potrafilabym snuc bez konca...szkoda, ze nie ma mnie w la Mucuy, gdzie mam dom, bede tam gdzies pod koniec roku, z checia bym Cie tam przyjela...
    Czytam Twoje relacje i martwie sie, jak sobie dajesz rade z wielka przestepczoscia w Wenezueli, jest to kraj naprawde niebezpieczny! Uwazaj na siebie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aha i jeszcze jestem fizykiem, ktora pracowala w Caracas na Uniwesytecie Centralnym przez 26 lat ...

      Usuń
    2. Aha i jeszcze jestem fizykiem, ktora pracowala w Caracas na Uniwesytecie Centralnym przez 26 lat ...

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty