Wenezuela: raport z kolejki po mleko


Freddy – właściciel domu, w którym wynajmuję pokój - zadzwonił do mnie koło drugiej po południu: w Bicentenario, czyli państwowym supermarkecie, rzucili mleko, ale zdaje się, że niewiele więcej, bo kolejka jakaś krótka. Zajął mi miejsce, a ja powiedziałem, że już idę i zacząłem się zbierać. W Meridzie mleko w proszku mimo wszystko nie jest wielkim wydarzeniem: produkuje się je w okolicy i chociaż trzeba się po nie wystać parę godzin, to jednak zazwyczaj gdzieś się je dostanie. Co innego, kiedy na półkach pojawi się szampon czy mydło, to już inna sprawa. Wrzuciłem do plecaka paszport z dowodem osobistym, wskoczyłem na rower i w parę minut byłem już pod Bicentenario przy placu Glorias Patrias. Socjalistyczny samoobsługowy mieści się na parterze niewielkiego centrum handlowego. Nie widać go z ulicy, a skarlały, wyblakły szyld nie rzuca się specjalnie w oczy. O lokalizacji sklepu znacznie skuteczniej informuje pozwijana kolejka, które ciągnie się na zewnątrz, wzdłuż uliczki między parkingiem świątyni handlu a sąsiednim bankiem. Przypinam rower do solidnej obręczy, odnajduję Freddiego no i... czekamy.

Kolejka, mąka i ja, fot. Freddy

Urodziłem się w osiemdziesiątym ósmym: kolejki peerelowskie zupełnie mnie ominęły i teraz po raz pierwszy biorę udział w tym rzadkim już w Polsce wydarzeniu. Dla bardziej doświadczonych ode mnie czytelników to raczej nuda, ale ja, początkujący, czułem pewien rodzaju ekscytacji, uczestniczyłem w końcu w czymś, o czym wszyscy w Wenezueli mówią, o czym opowiadali rodzice i dziadkowie, a poza tym: niedługo miałem się stać właścicielem mojego własnego kilogramowego worka mleka w proszku, które będę mógł bez żadnych ograniczeń przerobić na czekoladę (to znaczy: jeśli zdobędę jeszcze cukier i kakao). Rozglądałem się więc na boki, wierciłem i oczekiwałem, nie wiem, że coś się może wydarzy, ale bardzo szybko zrozumiałem tę banalna prawdę, że kolejka polega na tym, że właśnie nie dzieje się nic. W sklepie mięsnym na trójkątnym Rynku Podgórskim w Krakowie, gdzie zawsze robiłem zakupy w sobotnie poranki, spędzając długie minuty w kilkunastoosobowym wężyku, można było przynajmniej kontemplować przepastną zawartość lodówki, dumać nad wyższością wiejskiej podsuszanej nad podwawelską i rozważać zakup lśniącego tłuszczem boczku pod smażone jajka, a tutaj: nic, betonowa pustynia i słońce, które biło po głowach niemiłosiernie, a i tak całe szczęście, że tamtego dnia nie padało.


Kolejka właściwie stoi w miejscu, nie trzeba nawet wykonywać tych mikroskopijnych półkroczków, które zazwyczaj towarzyszą tego typu wydarzeniom, i można spokojnie oddać się słuchaniu opowieści stojącej za nami kobiety o tym jak załatwiła sobie zwolnienie z pracy, by spędzić popołudnie przed Bicentenario. Raz na jakiś czas przychodzi potężnie zbudowany pracownik sklepu w szarej koszuli i granatowych spodniach na kant, i wpisuje część oczekujących na listę. Trafiają na nią w postaci numeru dowodu osobistego: to właśnie jego ostatnia cyfra decyduje którego dnia można w ogóle stać w kolejce. W poniedziałek przychodzą zera i jedynki, we wtorek dwójki i trójki i tak dalej, aż do piątku, osiem i dziewięć. W soboty i niedziele numery się zmieniały, taka - powiedzmy sobie - atrakcja. A wszystko po to, żeby i tak już ogromne kolejki nie były jeszcze większe. Z ostatnią cyfrą „cztery” moja kolej wypada w środę: nie sądzę jednak, że ktoś zrozumie polski napis na plastikowej karcie, dlatego wpadłem zaraz na genialny pomysł, by na zakupy w inne dni zabierać prawo jazdy czy inną kartę biblioteczną, ale one też kończą mi się na cztery lub pięć, więc cały spryt i szachrajstwa na nic. Ale trzeba zaznaczyć, że godnym uznania przejawem internacjonalizmu jest fakt, że obcokrajowcy w ogóle mogą korzystać z dobrodziejstw państwowych supermarketów. Wystarczy mieć ze sobą paszport z legalną pieczątką wjazdową, no i ten dowód osobisty z odpowiednią dla danego dnia cyferką na końcu. 
 
W końcu i mnie pan w szarej koszuli wpisał na listę i dostąpiłem kolejkowego awansu: ze zalanej słońcem ulicy przeszedłem z kilkunastoma innymi szczęśliwcami pod dach centrum handlowego, do kolejki przed samym upragnionym wejściem do supermarketu. Tu idzie już szybko: mój numer dowodu na liście zostaje odznaczony międzynarodowym znakiem zwanym ptaszkiem, następnie pani w swetrze obliguje mnie do pozostawienia plecaka w przechowalni, a dwa kroki dalej znów kontrola, tym razem numer dowodu wędruje już nie na archaiczną, papierową listę, a do komputera (a jak coś wędruje do komputera, to znaczy - myślę sobie - że sprawa błahą nie jest). I już, już klient może rozwinąć skrzydła konsumizmu, porwać w zakupowy szał wózek na kółkach i ładować co zechce. Mleko w proszku - cztery regały, olej - dwa regały, jeszcze regał mąki kukurydzianej, dwa wózki makaronu, parę skrzynek z warzywami no i to by było na tyle. Mleka przysługuje worek, oleju dwie butelki, mąki właściwie nie wiem, bo nie kupowałem, ale nie spodziewam się, że dużo. Warzywa bez ograniczeń, ale nikt nie kupuje, bo w zasadzie nie są ani zbyt tanie ani zbyt piękne. Za to reszta produktów owszem: oleje za pięćdziesiąt (sojowy) i za 6 (mieszanka, pan pod blokiem sprzedaje za sto dwadzieścia), mleko w proszku w puszcze za 90, w worku za 70 (w Barinas na czarnym rynku nawet za 600). Na pierwszym regale po prawej stronie stoją alkohole i pepsi w jakichś absurdalnie niskich cenach, ale to nie na sprzedaż. Nie wiem na co w takim razie, może do zdjęć. Skompletowanie kilku dozwolonych produktów zajęło mi nie więcej niż chwilę, po której oczekiwał mnie już koniuszek kolejnej kolejki, tym razem do kas. Trzy pracowniczki przekładające przez laserowy czytnik za każdym razem niemal identyczny zestaw produktów nie spieszą się zanadto, a panowie pakujący zakupy do plastikowych siatek zachęcają z uśmiechem – to chyba zresztą jedyne radosne osoby w całej tej akcji zakupu mąki z olejem - do finansowego wsparcia którejś z rządowych misji. Pokornie staję w kolejnym sznureczku, który krok za kroczkiem postępuje do przodu, i znów rozglądam się dookoła. Nad alejkami sklepu kołyszą się napisy: mydło, papier toaletowy, cukier, produkty w puszkach, dżemy, szampony i inne produkty fantazji kierownika, bo to co spotykamy w rzeczywistości, to kolejka, kolejka, kolejka, która jak wąż oplata połowę regałów. 
 
Cała operacja zajęła mi mniej więcej dwie godziny, czyli fraszka i w ogóle nie warto wspomnienia głupstwo w porównaniu z całonocnymi wyczynami dotyczącymi zakupu pieluszek, proszku do prania czy tego samego mleka w proszku, ale w innych regionach kraju. Zdradzę, że miałem jeszcze trochę kakao, i to od razu z cukrem: przywiozła mi je N. do San Fernando i od tamtego momentu czekałem na moment unii ciemnego, słodkiego proszku z mlekiem. Gdy wróciłem do domu, zasypałem pół szklanki nowo nabytym mlekiem w proszku, do tego nieco kakao z cukrem i odrobina wrzątku. Zamieszałem: na dnie pojawił się gorący, czekoladowy glut. Był absolutnie doskonały.

Komentarze

  1. zawszę lubię stać w kolejce po lody na ul starowiślnej w krakowie. to już "legendarne lody". czasami i godzinę, rzadko dłużej, ludzie gadają, przyjemnie jest, a dzieci planują kolorystyczne wariacje z pięciu gałek.
    pozdr. nixie z piesmorris.eu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. oho, jaki ładny pies. a na tę kolejkę do lodów na starowiślnej to przez sześć lat mieszkania w Krakowie nigdy się nie zmobilizowałem. i rzeczywiście sa takie dobra jak długa ta kolejka :D?

      Usuń
  2. a efekt gorącej czekolady występuje w tej mieszance :D?

    OdpowiedzUsuń
  3. no nie, widzisz, bo to takie gęste było. stukałeś kiedyś łyżeczką w gluta? nie wydaje dźwięków o zmiennym tonie ; )

    OdpowiedzUsuń
  4. Fizyku!!! dziekuje ze te wpisy o Wenezueli, ja Wenezuelka i Polka zarazem!!!co wiecej mieszkajaca w La Mucuy kolo Meridy...juz rok jestem poza krajem , w tej chwili w Kanadzie, wiec przyblizasz mi sytuacje, ktora w ciagu roku sie zmienila i to na gorsze...bylo zle ale teraz ? wroce do Wenezueli gdzies na jesieni, Jestem fizykiem ...pozdrawiam , w starszych wpisach mego bloga znajdziesz Wenezuele...pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hoho, Mucuy, ale świetnie : ). Chętnie bym się wprosił do Ciebie na kawę, ale do jesieni to już chyba zdążę stąd wyjechać. Sytuacja z pewnością nie jest kolorowa, ale to jest Wenezuela, tu nikt nie lamentuje tylko sigue echando vaina, alleluja i do przodu ; )

      Usuń
    2. Szkoda, bo mieszkam w pieknym miejscu, La Mucuy chyba znasz...moja jest Mucuy Baja. Juz kiedys przez zupelny przypadek goscilam mloda fizyczke z Gdanska, ktora przywiezli nam chlopcy mucuyanscy bo samotnie chciala sie wspiac na pico Bolivar...chlopcy owi nie mogli jej wyperswadowac samotnego chodzenia po Wenezueli..mieszkala u nas przez 10 dni...

      Usuń
  5. Hm. Wenezuela i fizyka mają jakiś tajemny romans chyba? To chyba trudna miłość...

    OdpowiedzUsuń
  6. Właśnie wróciłem ze sklepu, było mleko. Z Nikaragui. Może tylko przypomnę, że znajduję się w najmleczniejszym z regionow Wenezueli.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty