Gawęda o tożsamości latynoamerykańskiej

Gawęda, bo nie będę usiłował nadać temu tekstowi żadnej szczególnej formy. Nie mogę tego zrobić, bo podejmowana kwestia – tożsamość latynoamerykańska – pozostaje dla mnie nierozwiązana. Mimo to chciałbym podzielić się kilkoma obserwacjami gatunków rozmaitych.

Rzucę kilka haseł, żeby później nie zapomnieć: historia, młodość, rewizjonizm, antyglobalizm, nacjonalizm, narody otwarte i zamknięte, antagonizm Ameryka-Europa.

Gwatemalka
Kolumbijka

Kolumbijczyk
No i Polska, rzecz jasna: wszystko to „a sprawa polska”. Po co pytać o tożsamość? O co się pyta w ogóle, to jest: co w ogóle nas interesuje? Tak jak czujemy podświadomą przyjemność gdy ktoś nas pyta o nas samych, tak interesują nas problemy które i nas samych dotyczą. Tak musi być także w przypadku tożsamości. Przeczuwałem to na poziomie osobistym, a w Wenezueli zdałem sobie z tego sprawę na poziomie państwowym. Otóż w Wenezueli bardzo chętnie akcentuje się historię, a jeszcze chętnie podkreśla wenezuelskość wszystkiego: to nasze wenezuelskie danie narodowe (jedzone na połowie kontynentu, przypis mój), to typowe dla Wenezueli, wenezuelska muzyka, typowe wenezuelskie zwroty, wenezuelska gościnność, nasza wenezuelska ziemia etc. Wenezuelska duma i Simon Boliwar dla ozdoby na każdym placu miejskim. Czyli? Czyli zupełnie tak jak u nas: uwielbiamy podkreślać jacy to jesteśmy historyczni, z dziada pradziada, dobre bo polskie, polskie bo dobre, polska gościnność, krew, ziemia, praprzodkowie i marszałek Piłsudski.

Kiedy jestem na kogoś obrażony, powtarzam do znudzenia „nie, nie jestem na ciebie obrażony!”. Kiedy nie wiemy do końca kim jesteśmy, mówimy „jesteśmy superPolakami, sto procent polskiej krwi!”. Ta, jasne.

W osiemnastym wieku mniej niż połowa obywateli Rzeczypospolitej mówiła po polsku. Przed pierwszą wojną światową było to sześćdziesiąt kilka procent. Teraz jest nas 99% i 99% z tych 99% krzyczy, że zawsze tak było bo psychicznie nie zniosłoby innej wersji. Dlaczego? Bo by oszaleli z niepewności.

Jeśli dopuścić wersję, że dawniej w Polsce żyli także nie-Polacy, trzeba by było zadać sobie po prostu zbyt dużo pytań: o żydowskie, niemieckie, rosyjskie, litewskie, ukraińskie, białoruskie, tatarskie, wołoskie, ormiańskie czy łemkowskie pochodzenie. Zresztą nie chodzi nawet o to jakie to pochodzenie miało być. Problemem samym w sobie jest – wydaje mi się – samo pytanie, sama niepewność tego, kim jesteśmy. Dlatego zamiast pytać, woli się krzyczeć: jesteśmy Polakami, jesteśmy Wenezuelczykami, wychodzi na to samo.

W 1808 roku w Wenezueli żyło: 200 tysięcy białych (różnych narodowości), 207 tysięcy członków dziesiątków różnych narodów rdzennych, 433 tysiące Pardów, czyli Metysów, Mulatów i Zambo, i 60 tysięcy czarnych niewolników (różnych plemion afrykańskich). Do tego – nie licząc drobniejszych fal imigracyjnych – po II wojnie światowej do mającej wówczas pięć milionów obywateli Wenezueli dojechało między milion a półtora miliona Europejczyków (znów: różnych narodowości, 300 tysięcy Włochów, 200 tysięcy Hiszpanów i tyluż Portugalczyków i tak dalej, a w ogonie: kilka tysięcy Polaków). No, i to też jest tożsamościowy heavy metal. „Też”, bo w Rzeczypospolitej Obojga Narodów narodów również było znacznie więcej niż dwa, o czym śpiewa Jaromir Nohavica w Cieszyńskiej. Kontekst rasowy również zaznaczył się w obu przypadkach. W Wenezueli, w ogóle w całej Ameryce Łacińskiej, a zwłaszcza w tak rasistowskich krajach jak Urugwaj czy Argentyna, pozostaje żywe uprzedzenie do dołów piramidy społeczeństwa kolonialnego: narodów prekolumbijskich i afrykańskich. W Polsce nie jest inaczej, o czym przypomnieli nam nie tak dawno kibice Legii Warszawy na wyjazdowym meczu na Litwie, jeśli dobrze pamiętam, gdzie krzyczano by litewski chłop drżał przed polskim panem.


Ten sam pogardliwy stosunek zarysowuje się w stosunku do Białorusinów, Ukraińców czy w ogóle wszystkich mieszkańców wsi. Wydaje się to paradoksem: w końcu jest mniej więcej wiadome, że polska szlachta – po pierwsze – jak każda szlachta była nieliczna w stosunku do całego społeczeństwa i – po drugie – w znacznej mierze została wymordowana lub wyemigrowała. Ergo: wszyscy z grubsza jesteśmy potomkami chłopów i jako ci potomkowie chłopów patrzymy na chłopów z pogardą. Wracamy za ocean, bo dokładnie to samo dzieje się w Ameryce Łacińskiej. Z grubsza wszyscy mieszkańcy kontynentu pochodzą z rasowej mieszanki: są potomkami jednocześnie białych, czarnych i żółtych. A jednak z pogardą patrzą na czarnych i żółtych, na mieszanych (samych siebie!), i z podziwem na białych. W reklamach telewizyjnych aktorzy niemal zawsze są biali, bo jeśli biały coś poleca, no to to musi być rzeczywiście coś warte. Czarna matka nie chce żeby czarna córka miała czarnego chłopaka. Lepiej żeby miała białego lub chociaż śniadego, żeby - jak mówią - „polepszyć rasę”.

Nie mówię rzecz jasna że oba te przypadki – polski i wenezuelski – są identyczne. Istnieją pewne istotne różnice jeśli chodzi o formę traktowanej kwestii. Ale treść jest ta sama: mamy widoczny problem z tożsamością.

Dwa przykłady. Pierwszy: kolega Yoel. Babka czarna, dziadek biały; babka żółta, guaricha (z narodów rdzennych wenezuelskich równin), dziadek metys. Widać to świetnie na jego twarzy: wydatny, szeroki nos, ale wąskie wargi; skośne oczy i śniada skóra. Urodzony na równinie, mieszkał w górach. Drugi przykład: autor tekstu. Babka spod Lublina, dziadek spod Poznania; babka spod Stryja (dzisiaj: Ukraina), dziadek spod Kielc. Wszyscy z pola.

Skąd jestem? Urodziłem się w Jelczu-Laskowicach pod Wrocławiem. Tzw. Ziemie Odzyskane: miejsce, na które po wojnie przyjeżdżali ludzie zewsząd. A samo Jelcz-Laskowice to miasteczko utworzone z połączenia dwóch wiosek, które zakwitło gigantycznym blokowiskiem uformowanym wokół fabryki samochodów (zbudowanej na poniemieckiej fabryce zbrojeniowej, tak na marginesie). Kryzys tożsamościowy do kwadratu: ci, którzy po wojnie przyjechali na Dolny Śląsk i musieli układać swoje życie na nowo, wyjechali z tego nowego życia do jeszcze innego, żeby pracować przy montowaniu autobusów Jelcz, bardzo często przeprowadzając się ze wsi do czegoś w rodzaju miasta. I ten mój przykład nie jest jakiś wielce odosobniony: Polska jest pełna potomków ludzi, którzy po wojnie szukali nowego miejsca dla siebie i kończyli żyjąc w otoczeniu kompletnie nie przystającym do przedwojennych wspomnień. To chyba dość dobre wytłumaczenie tego charakterystycznego swędzenia w tyłku które sprawia, że autostopowe szlaki od Lizbony do Władywostoku pełne są włóczących się Polaków, którzy nie mogą usiedzieć spokojnie w domu, bo nie bardzo wiedzą co tym domem jest. Jak śpiewa kolega Apolinary: "Woła mnie Słońce dalekim krzykiem wron: <<wracaj do domu>>, nie wiem gdzie jest mój dom".


* * *

No to zrobiliśmy sobie obfity ustęp o „a sprawa polska”, to teraz - z tym naszopolskim tłem w pamięci - przejdziemy do Ameryki.

Z jednej strony: dalsze podobieństwa. Nie jestem znawcą w dziedzinie, ale podejrzewam, że wszystkie narody świata w jakimś stopniu fundowane są na opozycji w stosunku do sąsiada czy w ogóle „innego”. Dzieje się to za pomocą narzuconego dyskursu politycznego, który potem propaguje się w społeczeństwie w formie „od dawna znanej prawdy”, patrz antysemicka polityka władz PRL i podświadomy antysemityzm Polaków, „nie bądź Żyd” - mówimy. Czasem przybiera to wręcz formę farsy. Boliwijczycy nienawidzą się z Peruwiańczykami, chociaż etnicznie, geograficznie i kulturalnie niemal się nie różnią, przez stulecia znajdowali się w tej samej jednostce administracyjnej kolonii (dopiero pod koniec Alto Peru - czyli dzisiejsza Boliwia - weszła w skład La Platy rządzonej z Buenos Aires) a sama Boliwia jako kraj została utworzona na życzenie właścicieli kopalni cyny, którzy woleli wysyłać towar przez Ocean Spokojny. Urugwaj to w formie czystej pomysł brytyjskiej dyplomacji na łatwą manipulację portem Montevideo jako alternatywnej opcji w stosunku do Buenos Aires (portem w Buenos Aires ma się rozumieć również manipulowali Brytyjczycy, ale z przezorności woleli mieć pod kontrolą oba, poróżnić je ze sobą i oboma rządzić niepodzielnie). Urugwajczycy z Argentyńczykami, rzecz jasna, nie znoszą się na zabój, bo przecież nie dość, że są sąsiadami, mają tę samą historią i mówią tym samym językiem, to nawet ich akcenty są identyczne.

Z drugiej strony istnieją pewne specyficzne rysy tożsamości ogólnie latynoamerykańskiej, czytelnie związane ze wspólną historią subkontynentu. Ameryka Łacińska jako całość przeszła z grubsza ten sam proces historyczny ostatnich pięciuset lat: brutalny podbój, kolonizacja, narzucenie z zewnątrz praw i form kultury, mieszanka rasowa, deklaratywna niepodległość polityczna, ścisła zależność gospodarcza od potęg zewnętrznych: dawnych metropolii kolonialnych i Stanów Zjednoczonych, zbrojne ruchy partyzanckie o charakterze lewicowym walczące o dostęp chłopów do ziemi i ochronę praw ludności rdzennej. W konsekwencji istnieje zarówno w powszechnej świadomości jak i twórczości artystycznej przekonanie o wspólnocie historyczno-kulturowej całej Ameryki Łacińskiej. Stąd tak często spotkamy się z akcentowaniem antagonizmu Ameryka-Europa, szukaniem – czasem na siłę – różnic kulturowych mających zaznaczyć z jednej strony: jedność, a z drugiej: odrębność Ameryki od reszty świata, a przede wszystkim od Europy (zwłaszcza, że ta pierwsza odziedziczyła formy kulturalne po tej ostatniej). W swoich piosenkach Ali Primera najczęściej rozszerza kontekst problemów społecznych na cały kontynent. Los Torogozes de Morazan śpiewają jednym tchem o Gwatemali, Salwadorze, Nikaragui i... Wietnamie, rozszerzając tym razem wspólnotę losów na całe „Południe” świata. Wszystkim znana jest martyrologiczna piosenka „Latinoamerica” portorykańskiego Calle 13, którą komentowałem jakiś czas temu na Peronie4. W literaturze społecznej i politycznej powraca idea Simona Boliwara o jedności narodowej i administracyjnej kontynentu, która nie pozwoliłaby na manipulację słabymi krajami – monoeksporterami surowców – przez potęgi przemysłowe i umożliwiłoby rzeczywisty rozwój gospodarek lokalnych. Istnieje szeroki front rewizjonizmu historycznego poddającego w wątpliwość główny nurt anglosaskiej historiografii przedstawiającej sprawy Ameryki Łacińskiej czasem w sposób jeśli nie zwyczajnie kłamliwy, to przynajmniej ignorancki. Obserwuje się szeroko rozpowszechnione idee antyglobalizmu i antyimperializmu (w paradoksalnym kontraście do miłości do hamburgerów i coca-coli).

Ali Primera - La Guerra del Petroleo, z płyty La Patria Es El Hombre, czyli ni mniej ni więcej co: Ojczyzną jest człowiek.

Innym, wydaje mi się że wyjątkowo wdzięcznym elementem dziedzictwa historii kolonialnej, jest otwartość narodu na obcych. Nie chodzi mi o codzienną gościnność, a o gotowość przyjęcia kogoś z zewnątrz w poczet narodu wenezuelskiego, kolumbijskiego czy jakiegokolwiek innego (chociaż podejrzewam, że w Peru i Boliwii może być inaczej, opowiem jak poznam). Świadomość intensywnej mieszanki rasowej istniejącej na subkontynencie niejako nie pozwala powiedzieć komuś, że hola hola, ty nie możesz być jednym z nas. Wręcz przeciwnie: często słyszy się w codziennych rozmowach te radosne zaproszenia, żeby zostać, żenić się i wyrobić miejscowy paszport. W Polsce i, podejrzewam, w ogóle w Europie, nie obserwuje się tego typu myślenia. Zostanę przy Polsce, ale wydaje mi się, że to przykład dotyczący wszystkich „starych” krajów: dla nas narodowość to ojcowie, dziadowie, sztandary, husaria, święty język i Matka Boska Częstochowska, więc nie można tak po prostu do nas przyjechać i zostać Polakiem. Wenezuela, Kolumbia czy Ekwador to – jak powtarzają sami obywatele - „młode kraje”, które zrodziły się z różnorodności, z przyjezdnych, a których wspólną charakterystyką jest przede wszystkim to, że mieszkają razem w jednym miejscu – tak po prostu – więc nie ma problemu, jeśli ktoś się do tej wesołej czeredy dołączy. To pewnie dlatego drugie pokolenie polskich emigrantów we Francji zazwyczaj świetnie mówi po polsku, a w Ameryce Łacińskiej - ledwo co. We Francji nie do końca chcą ich jako Francuzów: mogą ich ewentualnie przyjąć, ale jako Polaków, jako kogoś z zewnątrz, jako gościa. Natomiast od momentu wejścia na ziemię amerykańską każdy może – jeśli zechce – zostać „tutejszym”. Odbija się to np. w prawodawstwie: w Ameryce zazwyczaj obowiązuje prawo krwi jednocześnie z prawem ziemi (i systemem prezydenckim do kompletu). Bobkowski opisywał prześmiewczo, że jego łatwo nabyte gwatemalskie obywatelstwo to coś w rodzaju karty członkostwa klubu golfowego. To poczucie bezproblemowego przyjęcia i otwartości daje taką swobodę, że ostatecznie przyjezdny łatwo się tym „tutejszym” staje. I chociaż - na przykład - Wenezuelczycy lubią poopowiadać, że mają dziadka Włocha czy babkę Francuzkę – w ramach wyrażania opisywanego podziwu dla białych i wykazania związku z tymi ostatnimi - to jednak sami siebie bezwzględnie określają jako Wenezuelczyków, koniec i kropka, a nie żadnych tam „potomków Europejczyków”.

(Tak na marginesie: dlatego jeśli już Stany Zjednoczone i Rosja muszą w dalszym ciągu koniecznie bogacić się na wojnie w Syrii sprzedając broń obu stronom konfliktu i wyganiać ludność cywilną, to ja bym tych wszystkich uchodźców zawiózł od razu za ocean, do Ameryki Południowej, tam ich przyjmą z otwartymi rękami, a nie będą patrzeć jak na podludzi, jak to robi „stara” Europa.)

(Tak na drugim marginesie: to traktowanie o „młodych” i „starych” krajach jest oczywiście kwestią czysto teoretyczną, a dokładniej: kwestią teorii politycznej. Jeśli bowiem chodzi o społeczeństwo, to właśnie społeczeństwo - na przykład - polskie, w takim kształcie, jaki obserwujemy współcześnie – kształcie narodowościowym, językowym, klasowym czy religijnym – jest dużo młodsze od wielu społeczeństw latynoamerykańskich. Być może tym można tłumaczyć fakt, że zatraciliśmy z grubsza całość muzyki ludowej, a za oceanem – wręcz przeciwnie.)

* * *

Wspomniany antagonizm Ameryka-Europa w gruncie rzeczy to również dziecko dyskursów politycznych i historycznych, który można odpowiednim przemówieniem do narodu zdławić lub rozniecić na nowo, zupełnie tak jak w przypadku antagonizmu sąsiedzkiego. To właśnie przypadek Ameryki Łacińskiej unaocznił mi fakt, że narodowość to kwestia czysto polityczna (czy wręcz ekonomiczna), dlatego nie należy brać jej sobie aż tak bardzo do serca. Nie mówię, że wobec tego – na przykład – opór Polski wobec niemieckiego najeźdźcy podczas II wojny światowej nie miał sensu. Miał, ale wolałbym go widzieć na płaszczyźnie bardziej ludzkiej: że broniło się nie tyle „polskości” jako ideału samego w sobie, ale ludzi: żon, dzieci, matek, kolegów, którzy znaleźli się w zagrożeniu. Razem. I mogli być Polakami, ale i mogli mówić po białorusku czy gromadzić się w tatarskich meczetach. Rzecz w tym, że byli to nasi znajomi, znajomi naszych znajomych, kuzyni naszych krewnych. I dalej: nie sprzeciwiam się także bronienia interesów narodowych – gospodarczych, politycznych, kulturowych – ale zawsze pamiętając, że chodzi o interesy ludzi, a nie jakiegoś wyimaginowanego ideału zbudowanego na opozycji do sąsiadów, do „innego”, do nie naszego, niewiernego etc. Koniec końców patriotyzm to wspomnienia z dzieciństwa, z konieczności: lokalne. Cała reszta to polityka. (Tak, przyznaję się, mam podświadome uprzedzenie do Niemców, jestem dzieckiem swojej ziemi i nic z tym nie zrobię.)

Mercedes Sosa śpiewała: „Boli mnie gdy zostaję, ale umieram gdy wyjeżdżam”, i dalej: „Bo język dzieciństwa jest sekretem między nami dwoma, // Bo dałaś mi [ojczyzno] lekarstwo na brak zakorzenienia mego serca”. Wspomnienia, poczucie przynależności i dylemat. Podobnie Jacek Kleyff komentował, jeśli dobrze pamiętam, swój stosunek do ojczyzny jako „trudną miłość”, a w „Źródle” deklarował „Nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w miejscach tych przyjaźń”. Różnica w świadomości narodowej między Polską a Ameryką Południową leży w tym, że Mercedes Sosa znana jest jako „Głos Ameryki”, a Jacek Kleyff pozostaje idolem wąskiej niszy dobrych wariatów.




Komentarze

  1. Ależ Ci się drogi Wojciechu zdarza czasami mądrze napisać!

    OdpowiedzUsuń
  2. W Rzeczpospolitej istniała wszechobecna wielokuturowość. Do 1914 w moim podłódzkim miasteczku mieszkało 40% Polakówi po ok.30% Żydów i Niemców okraszonych garstką Rosjan. We wrześniu 1939r. wielokulturowość się skończyła i nie ma w tym naszej winy. Okazało się że w chwili dla nas Polaków najbardziej tragicznej wielu członków naszej społeczności nie uważa się za Polaków.
    Co więcej Polsce i Polakom życzy jak najgorzej.Tłumy wiwatujące na cześć wkraczającego do Łodzi Wehrmachtu, w pobliskich Pabianicach nawet Żydzi zbudowali dla Niemców bramę tryumfalna.Na wschodzie tłumy całujące czerwone gwiazdy na pancerzach sowieckich czołgów i obściskujące wyzwolicieli.
    Mniejszości zapragnęły większości , dlatego aktywiści chodzili od domu do domu i wskazywano polaczków najbardziej godnych aresztowania.Niemiecka zapobiegliwość na zachodzie działała metodycznie.Wkraczający Niemcy mieli gotową listę 80tys. nazwisk Polaków do natychmiastowego wymordowania.
    Tak wyglądał koniec wilokuturowości w Polsce !
    Ci wszyscy którzy chcą nam nową wielokuturowość zafundować niech nie zapominają co nam ta poprzednia przyniosła !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A może weźmy pod uwagę DLACZEGO multikulturowość zawiodła? A może dlatego, że II Rzeczypospolita była z natury państwem opresyjnym w którym strzelało się do robotników? Wszyscy wiemy o tragedii wołyńskiej a mało kto z nas wie, iż na Kresach istniała silna, agresywna polonizacja. Ukraina między Piłsudskim i Leninem była rozebrana, analogicznie co nasza ojczyzna między Austrię, Prusy oraz Rosję.

      Dlatego zanim wskaże się w kogoś palcem. Warto samemu uderzyć się w pierś. W 1920 roku Józef Piłsudski zbrojnie najechał na Wilno, argumentując większością Polaków mieszkających tą miasto. Czyli naruszył terytorialność Litwy na podobnej zasadzie, jak Putin w stosunku do Krymu...

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty