Niezrozumienie

Powiedziała, że ją rozumiem, bo jestem z Europy. Że kiedy przyjechałem, może odpocząć. Że tutaj, za oceanem, nikt jej nie rozumie.

A mieszka w Ameryce Południowej już dekadę. W Ameryce Południowej pracowała i wyszła za mąż. W Ameryce Południowej się rozwiodła.

Mówi mi to, gdy zapada w smutek, który można by było nazwać jesienną deprechą, gdyby tu w ogóle istniała jesień. Ale nie, nie ma. Ten kontynent nie chce zrozumieć nawet na poziomie pogodowym. Jest za to garua, mżawkowe miesiące od lipca do września. Codziennie z nieba spadają miliony kropel, wodna kasza manna. Niebo przygnębia szarością. Plaża, rzut beretem od równika, a czuje się zimno jak w październikowe wieczory na Podgórzu. Niech będzie więc deprecha garuowa.

* * *

W czasie garuy dzieci się nudzą: to ogólnie znana rzecz


Uwielbiamy mówić, że oni nas nie rozumieją, bo są skądinąd. Oni też to uwielbiają: my ich nie rozumiemy, bo jesteśmy z Europy, „to jest inna kultura” - mówią.

Wydaje mi się, że to całe niezrozumienie „międzykulturowe” (no co najmniej jakbyśmy byli z Chin, a oni z Wyspy Wielkanocnej) to problem formy, a nie treści.

Co do treści wszyscy jesteśmy podobni. Chcemy żyć, kochać, być kochanymi, jeść, spać i tak dalej. Różnica pojawia się w formach kultury, w tym wypadku: formach przeżywania, np. cierpienia. Wydaje mi się mianowicie, że w Europie nie udało nam się przeskoczyć romantyzmu, podczas gdy Ameryka Łacińska utkwiła w legendzie o konkwiście. Ale po kolei.

Europa neoromantyczna


W naszym współczesnym europejskim romantyzmie mamy do czynienia z indywidualistycznym bohaterem o niezwykle oryginalnych przekonaniach. Bohater podejmuje (werterowskie) cierpienia, walcząc na przekór całemu światu w dążeniu do realizacji idealistycznych celów i marzeń (np. do „samorealizacji”).

Należałoby zaakcentować dwa elementy. Po pierwsze: zwróćmy uwagę, że chodzi o jednostkę, bardzo często wręcz o sam antagonizm: jednostka-tłum. Po drugie: dlaczego romantyzm, dziewiętnastowieczny prąd w myśli i sztuce, miałby mieć zastosowanie w dwudziestym pierwszym wieku? Z jednej strony: jest łatwy i wygodny, pozwala na szybkie tłumaczenie nieracjonalnych zachowań i usprawiedliwienie słabości (np. zaniedbanie i utrata przyjaciół może być usprawiedliwiona przez idealistyczne dążenie do indywidualnych celów, do samorealizacji, marzeń etc.). Podaje gotową strukturę indywidualnej martyrologii – cierpię sam za ideały których nikt nie pojmuje – pozwalając by każdy mógł zrobić z siebie (i dla siebie) bohatera. Z drugiej strony: mam wrażenie, że kapitalizm w sposób paradoksalny (i inteligentny) wykorzystuje mentalność romantyczną. Ograbił ją, oczywiście, z aspektów moralno-ideologicznych, ale zostawił narrację romantyczną i gra na jej ciemnych stronach, tj. na skrajnym indywidualizmie. Widać to świetnie w reklamach, które zachęcają, by dążyć do realizacji marzeń (konsumpcyjnych, ma się rozumieć), proponują produkty rzekomo zindywidualizowane „dla takiej jak ty”, itd.

Reasumując: zgodnie z neoromanatyczną mentalnością mamy współcześnie do czynienia z bohaterami dążącymi do samorealizacji na drodze kupna dezodorantu, wbrew całemu światu (który kupuje dezodorant innej marki). Stosuję tu oczywiście pewną przesadnię, ale wierzę, że Czytelnik rozumie o co mi chodzi. Oczywiście istnieją również indywidua czysto romantyczne (i cała klasa stadiów pośrednich), dążące do ideałów dobra, prawdy, piękna, no i miłości (romantycznej, rzecz jasna; tego typu ideały, pospołu z narracją indywidualistyczno-romantyczną znajdzie się niezawodnie w tekstach dowolnego współczesnego twórcy muzyki pop, rock, lirycznej, właściwie jakiejkolwiek, pisałem o tym w tekście o plaży, klik). Wydaje mi się natomiast, że kapitalizm i konsumpcjonizm przyczyniły się niejako do masowego upowszechnienia narracji o jednostce przeciwstawionej tłumowi, narracji mającej swoje korzenie w romantyzmie jako takim. Uwaga: narracja ta nie uniemożliwia, by dwie jednostki-bohaterowie znalazły w sobie wzajemnie głębokie zrozumienie. Gdy jednak brakuje tego typu partnera i gdy pojawia się problem  j a k i e g o k o l w i e k  typu, bardzo łatwo popaść w lament z gatunku nikt mnie nie rozumie, jestem samotny, och tak bardzo samotny i beznadziejny, bo w końcu cała reszta to tylko anonimowy tłum nie dzielący z nami wspólnoty ideałów, historii i wartości.


Martyrologia amerykańska


Ameryk Łacińska pozostaje pod bardzo silnym wpływem legendy o konkwiście kontynentu przez Europejczyków. Od razu widać fundamentalną różnicę: chodzi o pewną wspólnotę losów. My – grupa, my – Latynoamerykanie, zostaliśmy podbici, stłamszeni, okradzeni, oszukani, wymordowani itd. Narracja europejska podawała strukturę wiktymizacji (czy martyrologii) indywidualnej. Narracja amerykańska podaje strukturę wiktymizacji (czy martyrologii) kolektywnej.

Dlaczego mówię o legendzie? Nie dlatego, żeby konkwista – razem z masowymi mordami i kradzieżami – nie była prawdą. Chodzi natomiast o to, że w narracji o konkwiście wybiera się i podkreśla specyficzne elementy, które dają opowieści funkcję legendy/mitu. Te elementy bywają tak odarte z kontekstu i przedstawiane w takiej formie, że stają się wręcz fałszywe. O co konkretnie chodzi? Przed wszystkim o polaryzację my – oni. Oni nas okradli, my jesteśmy ofiarami. Oni to Europejczycy, my to Amerykanie. No ale właśnie: Amerykanie, czyli kto? Amerykanie, czyli w przeważającej mierze potomkowie tychże Europejczyków. Często sukcesorzy - w sensie ekonomicznym - łupów kolonizacji, dóbr wypracowanych przez niewolnicze ręce itd. Często ludzie, którzy decyzjami politycznymi pozwolili na rozkradzenie mienia narodowego. Czy można więc dokonać łatwego podziału na my-ofiary i oni-napastnicy? Nie do końca. Ale taki podział jest wygodny. Polaryzacja to narzędzie pozwalające na łatwe rozstrzygnięcie wszystkich problemów i wskazanie winnych z klucza rasowo-historycznego (czy raczej: rasowo-mitologicznego). Mało tego: dostajemy gratis poczucie przynależności, tak ważne dla młodych narodów Ameryki Łacińskiej borykających się z problematyczną kwestią tożsamości. Cóż łatwiejszego niż formowanie zwartej grupy społecznej wokół idei wspólnego wroga z zewnątrz! Tę narracje łatwo odnaleźć w dyskursach politycznych (np. Chavez), treściach hymnów narodowych (np. Ekwadoru, w szkołach codziennie rano przed zajęciami uczeń powtarza słowa o pognębieniu ojczyzny przez Hiszpanów, chociaż gdy istnieli na tych ziemiach Hiszpanie, nie było jeszcze Ekwadoru, natomiast gdy pojawił się Ekwador, większość jego obywateli była... potomkami tychże Hiszpanów, no to kto kogo pognębił?) czy kulturze popularnej (megahit Latinoamerica zespołu Calle 13, pisałem o niej nieco więcej na peronie4, klik).


Niezrozumienie


W chwilach załamania europejski neoromantyzm i amerykańska legenda o konkwiście mogą być odpowiedzialne za formę przeżywania nieszczęścia. Właściwie w obliczu dowolnego problemu można odwołać się do jednej bądź drugiej narracji. Europejczyka i Latynosa może dręczyć dokładnie ta sama bolączka, a jednocześnie obaj odniosą wrażenie, że jeden kompletnie nie rozumie drugiego, i na odwrót.

Podam banalny, ale jak najbardziej realny przykład. Niech będzie to coś związanego z podróżą rowerową: ostatecznie przeglądasz Czytelniku drogi blog podróżniczy! Podróżnikowi rowerowemu pękła dętka i nie ma drugiej na zmianę. Jeśli będzie z Europy, mógłby stwierdzić, że oto realizuje swą wspaniałą przygodę w samotności i w momentach problematycznych nie ma się do kogo zwrócić. Samochody prują i nikt nawet nie zwróci na niego uwagi. Ale tak już jest, gdy ktoś na przekór całemu światu zdecydował się realizować swe marzenia. Jeśli natomiast facet będzie z Ameryki, zupełnie nie zrozumie o co chodzi temu pierwszemu. W jego przypadku kupił w sklepie dętkę podłej jakości, bo cały świat ograbił z surowców kontynent amerykański, a teraz wysyła w eksporcie jakieś odpady produkcyjne, toż to się wszystko rozpada w rękach! A na lepsze nie stać, bo przecież wszyscy w Ameryce są biedni i okradzeni przez historię.

Rzeczywiście, w pierwszych miesiącach podróży też narzekałem, że ci ludzie za oceanem są jacyś dziwni i myślą o zupełnie innych rzeczach niż my. Teraz wydaje mi się, że jeśli uda nam się obejść tę zasłonę dymną, te formy, którymi lubimy upraszczać przeżywanie naszych smutków i radości, okaże się, że nie ma między nami fundamentalnych różnic. Znam w Meridzie, Caracas, Manizales, Pereirze czy Quito dusze, które rozumieją o co mi chodzi, które i ja rozumiem, chociaż są z Ameryki, a ja z Europy.

Komentarze

  1. "pisałem o tym w tekście o plaży, klik" -> zgubił Ci się klik

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawy tekst ...

    Ale chcialbym zapytać ponownie w jaki sposób przetransportowałeś rower do Ameryki Południowej ? Samolotem ? Jeżeli tak , jak to wyglądalo i czy miałeś z transportem roweru poważniejsze problemy ?


    Pozdrawiam,

    Robert

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Samolotem. Bez problemu. Wsadziłem go w pudełko z tych pudełek w ktorych do sklepów rowerowych przychodzą nowe rowery,, zaplaciłem o ile pamiętam 20 euro i już.

      Usuń
    2. Super , dzięki za info. Powodzenia w dalszej podróży ;)

      Usuń
  3. ciekawe przemyślenia...polecam lekturę Wiktora Pielewina ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty