Boliwia na zimno: toast wigilijny

Lekarka z dyżuru siedziała na krześle obok. Co chwilę wstawała, wychodziła na moment z poczekalni, krążyła po korytarzu nerwowym krokiem i wracała: na krzesło, albo na sofę przy wejściu. Wspierała głowę na rękach i patrzyła, nie widząc.

---
Boliwia na zimno: kopalnie Potosí
Boliwia na zimno: Uyuni i śmierć
Boliwia na zimno: toast wigilijny
Dwudziesty czwarty grudnia, Wigilia. Dojechałem do Salinas de Garci Mendoza jeszcze przed południem. Małe miasteczko przykurzonych uliczek. Na rynku: drzewa, dwie przecinające się aleje placyku i stragany ustawione dookoła: słodycze, warzywa, zabawki. Bistra jeszcze zamknięte, czekałem. Zagaił starczy mężczyzna w kapeluszu, przyjechał na ślub, na wesele, nie był stąd, krzątał się i też nie wiedział co ze sobą zrobić.

Pomyślałem, że hotel to nie najgorszy pomysł. W końcu Wigilia, warto spędzić ją w cywilizowanych warunkach. Najpierw poszedłem do tego na placu, nie było miejsca dla Ciebie, ale wszystko zajęte, bo goście weselni, w Betlejem w żadnej gospodzie. Dowiedziałem się, że są jeszcze dwa, więc urodziłeś się Jezu, ale jeden był nieczynny a drugi zamknięty, wychodzi na jedno, w stajni w ubóstwie i głodzie. Minęło popołudnie – dzieci: skąd jesteś?, Kolonia?, Polonia, potem przychodzą następne: skąd jesteś?, Kolonia?, dzieci które przyszły pierwsze: idiota, żadna Kolonia, tylko Polonia! - minęło popołudnie, a wieczorem poszukałem miejsca na namiot, na nocleg. Szpital był otwarty, wszedłem. Pielęgniarka zgodziła się bez zastanowienia. Usiadłem i zacząłem czytać plakaty o zaletach karmieniu piersią i szkodliwości preparatów odżywczych dla dzieci. Potem przyszła lekarka i ta nie była już wcale pewna.

Droga na Salinas

Trochę dalej

Lamopodobne vicunie na horyzoncie

Od czasu do czasu zadawała jakieś pytanie – skąd jest, co tu robi, etc. - ale bardziej dla zabicia czasu, niż z ciekawości. Bardziej by przez chwilę nie myśleć, że nie jest wcale pewna, by nie gryźć paznokci. Dyrektor ogólnie zabrania. Ale pani doktor, jest Wigilia (szantaż emocjonalny zawsze w cenie). A nie jest pan na coś chory? No, bo wtedy byłoby łatwiej, wpisałoby się delikwenta jako chorego na noc na obserwację i sprawa załatwiona. Ostatecznie położono mnie w izolatce.

Okolica: surowość, pustka, wiatr. Wody – brak. Krótkie, podobne raczej mchom trawy tu i tam przysłania biaława łata soli. Osady rozrzucone są daleko, zresztą, ile ich jest na stu pięćdziesięciu kilometrach z Challapaty do Salinas: trzy, może pięć. Na przykład takie Tambo Tambillo: dziesięć domów, szkoła i boisko. I jedna rodzina, nie było nikogo więcej. Dzieci: jesteś stąd, pytam. Nie. Gdzie żyjesz, pytam. Na polu, tam, wskazuje gdzieś za siebie. Przyjeżdżają do wsi do szkoły: przez pięć dni mieszkają w czymś w rodzaju internatu, w dni wolne wracają do siebie, na pole, gdzie rodzice uprawiają quinuę i pasą lamy. W dni wolne wioski są puste.

(Jednego z pierwszych dni w Boliwii spałem w internacie „produktywnego uniwersytetu ludów pierwotnych”, który jak połowa instytucji w kraju nosi imię kontrowersyjnego działacza niepodległościowego Tupaca Catari. Uniwersytet, jak głosi nazwa, produktywny: studenci konfekcji, inżynierii żywności czy rolnictwa wytwarzają ubrania i sery, uprawiają ziemniaki. Uczelnia przymierza się do wprowadzenia towarów na rynek: na murach wiszą obwieszczenia o konkursie na logotyp marki. Spytałem czy mogę rozbić namiot na boisku, a koniec końców wylądowałem z czterdziestką studentów w długim jak tramwaj pokoju. Łóżka były piętrowe, ustawione w dwóch długich rzędach parami, tj. z przejściem co dwa łóżka, tj. ciasno jak w autobusie krakowskiej linii 169 o ósmej rano. Mało tego: uniwersytet znajduje się na kompletnym odludziu, w środku osolonej pustki boliwijskiego altiplano. Jak tam nie zwariujecie przez pięć lat studiów, pytałem, gdy jedliśmy kolację w hangarze stołówki. Odpowiadali, ci dobrzy studenci, ma się rozumieć, że zajmują się edukacją własną więc się nie nudzą. Wstęp na uczelnie: według pochodzenia - ze wsi i z narodów pierwotnych - i według aktywności w społeczności lokalnej.)

Obudzono mnie. Dyrektor szpitala wołał mnie na kolację wigilijną. Miał ciemną karnację, rozentuzjazmowaną twarz, przynieść ci czy siadasz z nami, jasne, że siadam. Przeszliśmy na tyły budynku, do kuchni z niewielkim salonikiem. Przy stole siedzieli już wszyscy pracownicy na dyżurze, niektórzy z partnerami, w sumie może dziesięć osób; rosół i szampan. W rosole pływało chunio: czarne ziemniaki, zmrożone i wysuszone w słońcu, przypominające w smaku sczerniałe placki ziemniaczane na kilka godzin po wystygnięciu. Pytania: skąd, dokąd, jak długo, dlaczego, no i:

-Jak podobają ci się nasze dziewczyny? - rzucił elegancko ubrany mężczyzna siedzący obok lekarki.
-W La Paz od czasu do czasu jest na co popatrzeć – odpowiedziałem ostrożnie. Mężczyzna roześmiał się.
-Widzisz, podobają mu się te z La Paz – szturchnął lekarkę łokciem – ona też z La Paz – wyjaśnił. Biała, poważna do tej pory twarz trzydziestokilkuletniej kobiety rozchmurzyła się lekkim uśmiechem. Mąż przyjechał do szpitala na wigilię, by spędzić ją razem z małżonką. - Z La Paz do Salinas w ile dni?
-Mmm... Coś koło pięciu. - J. mówi, że te moje odpowiedzi są nieuprzejme, że ucinają rozmowę. Nie wiem, ktoś pyta, odpowiadam mu to, co chce wiedzieć, co więcej?
-I gdzie spałeś po drodze?

Przy budynku szkoły kręcił się starszy mężczyzna. Ciemną twarz wysmagał wiatr: wydawało się, że koło ust, wokół oczu czy na czole zaznaczyły się wszystkie podmuchy, każdy z osobna. Na głowie miał wsuniętą ciasną czarną czapkę, tułów opinał mu wełniany sweter. Był szczupły, średniego wzrostu. Zostawiłem rower wsparty na jednym z filarów zadaszonego boiska i podszedłem do niego.

-Dzień dobry, podróżuję rowerem, jadę na południe, ale zdaje się, że zbiera się na solidny deszcz. Nie byłoby problemu, gdybym rozbił namiot pod dachem boiska?
-I nie jest ci zimno spać tak na zewnątrz? - dyrektor szpitala spytał ze zdziwieniem, ale i z uśmiechem wyrażającym coś w rodzaju podziwu i poparcia dla tego rodzaju śmiałych poczynań.
-O której rano rozpoczynają się lekcje?
-Nie ma lekcji – odpowiedział starszy mężczyzna w czarnej czapce – są wakacje, szkoła zamknięta, możesz spokojnie spać w klasie.

La Paz leży w dole. Wygląda to tak, jakby jakaś gigantyczna bomba wyrąbała dziurę w równej przestrzeni altiplano. W dziurę wpłynęła rzeka, a nad rzeką rozwinęło się miasto. Dlatego wyjazd z La Paz zaczyna się od ostrego podjazdu, dopiero potem, za El Alto, znów jest płasko. Była pora deszczowa. Nie padało wiele, ale po niebie krążyły czarne, nabrzmiałe chmury. Na horyzoncie widać było pod nimi słupy wody skoncentrowane nad jednym polem, nad jedną wsią, zawsze bardzo lokalnie. Te chmury krążyły po okolicy. Wydawało się, że posiadały wolną wolę, dowolność przemieszczania. Obserwowałem ich ruchy usiłując wywróżyć czy wpadnę pod jeden z tych gigantycznych pryszniców.

Budynek szkoły znajdował się w budowie. Schody na piętro nie miały jeszcze barierek, tymczasem parter już w użyciu i już wyglądał zapuszczony. W drzwiach do klasy nie działała klamka: wchodziło się pchnięciem ramienia, wychodziło szarpnięciem klamkowego kikuta. Nie było prądu, zresztą chyba w całej wiosce. Wodę nabierało się z pompy na placu, a ludzie orali pola pługiem zaprzęganym w woły. Woły, wiatr i pustka, i ludzie Keczua siedzący w kucki, chłonący łapczywie promienie słońca, które może zaraz zniknie za kolejną czarną chmurą. Patrzący w dal, opatuleni w swetry, co czują? Przegraną? Podbici, zepchnięci w te nieprzyjazne ostępy, zapomniani przez cywilizację, przez literaturę, z wyjątkiem poezji Vallejo. Mariategui pisał, że „Pesymizm Vallejo, tak jak pesymizm ludności rdzennej [Ameryki], nie jest formą, ale uczuciem. Ma w sobie coś ze wschodniego fatalizmu, co przybliża go raczej do pesymizmu chrześcijańskiego i mistycznego ludów słowiańskich”. Tak, woły i wiatr. Tak trudno było uwierzyć, że w tym samym kraju, kilkaset kilometrów na wschód, w Santa Cruz elegancko ubrani ludzie jedli sushi w restauracji schłodzonej klimatyzacją, a niekończące się pola soi i kukurydzy koszono najnowocześniejszymi z kombajnów John Deera. Szkoła nosiła imię Hugo Chaveza.

W dole: La Paz w swej dziurze.

Oruro leżało na północ od jeziora Poopo. Nie, że już nie leży, to Poopo zniknęło. Długie na przeszło osiemdziesiąt kilometrów drugie jezioro kraju (po Titicace), przestało istnieć. Zamieniło się w solnisko: z przeszło trzech tysięcy kilometrów kwadratowych jeziora, obecnie tylko dwanaście pokrywa cienka warstwa wody. Także samo Titicaca w ostatnich latach zmniejszyło się o blisko pięćset kilometrów kwadratowych, ale jako głębsze, raczej nie zniknie tak szybko i tak nagle jak Poopo. Wody rzeki zasilającej oba zbiorniki rozchodzą się do licznych kopalni działających w regionie, te zaś używają jej gigantyczne ilości, a potem wylewają, razem z setkami ton odpadów mineralnych. Te odpady osadzają się w korytach rzek i jeziorach, co dla jeziora tak płytkiego jak Poopo okazało się śmiertelne. Tak mówią jedni, inni wspominają o globalnym ociepleniu i efekcie El Niño, który sezonowo podwyższa temperaturę w Ameryce Południowej. Z tego czy innego powodu, Boliwia ma problem z wodą. W La Paz, zwłaszcza w niektórych dzielnicach, woda pojawia się raz na tydzień lub nawet jedynie raz na dwa tygodnie. Na placach stoją wielkie cysterny przeznaczone dla tych, którzy nie zdążyli napełnić domowych zbiorników. Głównym oskarżonym w tym przypadku jest nowa chińska kopalnia pracująca na zboczach gór nad miastem-siedzibą boliwijskiego rządu (część edukacyjno- i, jakby powiedział Strzeżysz -wikipedyjna: stolicą konstytucyjną Boliwii nie jest La Paz, a Sucre).

-Facet, który był autorem ustawy, studiował na lekarza przez piętnaście lat i nie zdołał uzyskać dyplomu! - mówi Pablo. Pablo mieszka sześć przecznic od głównego placu Oruro. Studiował medycynę i uczestniczył w protestach, gdy rząd usiłował zmieniać ustawę o edukacji, według której wykładowcy medycyny nie mogliby praktykować zawodu lekarza. Do mieszkania wchodzi się przez bramę kamienicy, dalej schodami w lewo, schodami w prawo, cały czas w dół, wreszcie małe drzwi i korytarzyk o niskim stropie. Odrzwia też są niskie i nieraz uderzałem głową w belkę wchodząc do kuchni (Pablo również, jest ode mnie wyższy), to dom dla karłów, mówi. W sypialni piętrzą się stosy szkolnych podręczników: na ziemi i w kartonach. Kuchenka gości wieżę garnków, talerze leżą gdzie im się podoba. Pablo rzadko bywa w mieszkaniu: częściej pracuje (dystrybucja podręczników), organizuje spotkania w domu kultury lub usiłuje założyć sklep odzieżowy ze znajomym ze studiów.

- Tam byli studenci z całego kraju: Sucre, Potosi, La Paz, no i my z Oruro. Zwykle protesty trwały najdłużej godzinę: studenci wychodzą, policja rozpędza całe towarzystwo i za chwilę nie ma śladu po zajściu. Tym razem wytrzymaliśmy pięć godzin i wygraliśmy, policja nie dała nam rady – Pablo opowiada z nieukrywaną satysfakcją.
Uzbroili się w ceramiczne kulki, naprodukowali ładunki rozrzucające ścinki metalu. Policja rzucała bomby z gazem łzawiącym, często bardzo niecelnie: zdarzało się, że dymiące pociski wlatywały przez okna do okolicznych mieszkań.
- Zobaczyłem jednego z naszych na ziemi, obok: bomba z gazem. Podbiegłem i odrzuciłem ją. I zaraz zdałem sobie sprawę, że policja się zbliża. To było dziwne, bo właściwie podczas całej akcji - aż do tamtej pory - stali w miejscu. Tym razem rzucili naraz kilkadziesiąt granatów i zasłonięci ścianą dymu, atakowali. Znajdowałem się między falangą policji i szarą otchłanią gazu łzawiącego. Spróbowałem przedrzeć się przez nią na drugą stronę. Nie udało się: upadłem, zacząłem się dławić, nie mogłem złapać powietrza. Miałem twarz osłoniętą szmatami, ale to nic nie dawało, gazu było po prostu zbyt dużo. Czołgałem się resztkami sił, próbując wydostać się z chmury dymu, mówiłem sobie: to już koniec.

Trasa z Uyuni do Potosi: nagie, skaliste grzbiety w czerwonych odcieniach, wąskie doliny wciąż jeszcze anemicznych rzek z resztkami wody. W miejscach, gdzie dolina rozszerza się, staje kilka domów, a pustynny krajobraz okraszają zielone poletka bobu czy ziemniaków. Gromadami przechadzają się lamy, starzy ludzie człapią do domów z wiązkami chrustu na plecach. Surowe życie i krajobraz surowy, nieprzyjazny, ziemia sucha i szara, do tego zimno. Nieograniczona przestrzeń zwykle zachęca by zostać, by robić namiot i rozpłynąć się w naturze, w życiu, tak jak na Gran Sabanie. Tutaj jest inaczej, tutaj nie ma życia, jest nienaturalnie nago, księżycowo, taki krajobraz z jednej strony zachwyca, ale z drugiej odpycha, może napawa strachem; jest niegościnny. Szorstkie to wszystko i nieludzkie, nie ma wody, nie ma drzew, nie ma zieleni i nie mam najmniejszej ochoty siedzieć tu zbyt długo, po prostu źle się tu czuję.

Lamy

Gdy dolina rozszerza się

Gdy jest nieco wody

Gdy nie ma

Gdy jest księżycowo

Gdy do tego zaczyna padać, robi się zupełnie beznadziejnie. Szarość jest jeszcze bardziej szara, chłód bardziej przejmujący, niepewność większa, bo nie ma tu prawie osad, nie ma się gdzie skryć, a jak długo będzie padać, nie wiadomo. Tamtego dnia padało długo. Można na siebie włożyć pelerynę – włożyłem – ale woda i tak stopniowo przenika. Zachlapie buty, zmoczy skarpetki, wychłodzi nogi; zimny, wilgotny wiatr wedrze się przez kołnierz na gardło, na klatkę piersiową, palce na kierownicy skostnieją, a do tego ta wysokość, cztery tysiące metrów nad poziomem morza, tlenem nie rozpieszcza. I było tak, że jechałem już zachlapany, i tak już dłuższą chwilę, i z rosnącym głodem i coraz bardziej zmarznięty. Na mapie miałem zaznaczoną miejscowość, ale co mijałem kolejny zakręt, moim oczom ukazywała się kolejna pustka, pustka zasnuta deszczem. Do tego złapał mnie kaszel, jakiś bardzo dziwny, bardzo mocny, rwący gardło, dławiący, nie dający złapać oddechu.

- Nagle poczułem, że ktoś unosi mnie za ramiona i odciąga na bok. To byli dwaj studenci z La Paz. Zaraz zapalili papierosy i podawali mi je do ust: dym papierosowy rozszerza drogi oddechowe, przeciwnie do gazu łzawiącego, który je zaciska. Uratowali mi życie, miałem dużo szczęścia. W tamtej chmurze dymu zginął wówczas jeden lekarz.

Po akcji studenci schowali się na wydziale medycyny. Wojsko okrążyło budynek, ale lekarze ze szpitala po przeciwnej stronie ulicy przekazywali protestującym żywność. Ostatecznie ustawę wycofano, ale studenci biorący udział w protestach trafili na czarną listę z zakazem wykonywania zawodu.
- Widziałem tę listę, a tam: moje nazwisko.
- To znaczy, że nie było sensu dalej studiować?
- Może jakbym się zapisał do partii, zresztą: wiele osób tak zrobiło, zapisali się do MAS i dostali swoje dyplomy bez problemu. Ja zdałem sobie sprawę, że lekarz jest tylko narzędziem – kombinerkami, śrubokrętem, młotkiem – w rękach systemu. Ostatecznie to system leczy lub wykańcza ludzi. A system jest taki, że gdy przychodzi do mnie człowiek, który nie ma pieniędzy, ja nie mogę mu pomóc, zabraniają mi!
- To publiczna służba zdrowia też jest płatna?
- Działa na podstawie ubezpieczenia – lekarka wzięła oddech by odpowiedzieć, ale uprzedził ją mąż. - Jeśli masz ubezpieczenie, jest darmowa. Ale jako że firmy zawsze szukają sposobu, by zatrudnić cię bez ubezpieczenia...
- Dla dzieci do pięciu lat, osób starszych, po sześćdziesiątce i kobiet w ciąży jest darmowo – uzupełnił dyrektor szpitala i wrócił do ostatnich mrożonych ziemniaczków w zupie.

Po przygodzie z medycyną Pablo przez dwa lata pracował na wolontariatach, prowadził zajęcia z przywództwa w małych społecznościach altiplano. Potem założył księgarnie, ale ta splajtowała. Kawiarnia, przeciwnie, miała zupełnie niezłe obroty, ale właściciele lokalu wypowiedzieli mu wynajem i założyli własną kawiarnię. Teraz Pablo sprzedaje książki do szkół, ale myśli, marzy o działaniach wpływających na mentalność Boliwijczyków. Organizuje spotkania z dziennikarzami, publicystami i historykami, działa w kolektywie artystycznym. Śpi długo i lubi jeść.

- Widziałeś Tiwanaco? - zapytał dyrektor, znów te oczy pełne pasji, znów uznanie, znów entuzjazm.
- Wjechałem od strony Copacabany, więc było mi nie po drodze – odpowiedziałem. Tiwanaco uznaje się za coś historycznie istotniejszego niż Machu Picchu, nie wiem, nie znam się. Jakoś tak w Wenezueli zajął mnie przede wszystkim latynoamerykański wiek XIX i tak mi już zostało.
- A wysokość, choroba wysokogórska, jak sobie z tym radzisz?
- Na początku mnie męczy, jasne, ale po paru tygodniach oddech się przyzwyczaja. Chociaż nigdy nie dochodzę do tego, by czuć się całkowicie dobrze na wysokościach. Zawsze pozostaje jakaś słabość mięśni, jakiś niepokój żołądka – myślałem, że dyrektor szpitala, jako lekarz, doradzi mi coś w tym aspekcie, ale nie podchwycił żołądkowego tematu.
-I gdy pada, co robisz gdy pada?

Gdy dojechałem do Tica Tica, wciąż padało. Zjechałem z asfaltu głównej drogi i wbiłem się w błoto wioski. Nie było jeszcze czwartej, ale zdecydowałem się zostać: byłem osłabiony wysokością, ledwie podleczony po ciężkim rozwolnieniu w Uyuni, przemoczony, a do tego jeszcze ten dziwnie duszący kaszel, pan nie jest stąd, prawda? Nie. Wie pan kto może mieć klucz do szkoły? Nazywa się D., mieszka... Chodźmy, pokażę panu. Sklepowy wyszedł o dwa kroki przed drzwi, ale zaraz się cofnął i zaczął z grymasem na twarzy patrzeć na deszczowe chmury. Proszę pana, pada! No pada, chyba nie pierwszy raz tutaj pada – pomyślałem, ale nie powiedziałem nic. Sklepowy popatrzył jeszcze przez chwilę, następnie z wielką starannością i pewną odrazą zaczął stąpać po błotnistej uliczce dając wymierzone kroki od kamienia do kamienia, tak jakby nigdy nie wychodził na ulicę po deszczu. Przechodzisz pan plac, potem jeszcze trzy przecznice, potem w lewo i – przerwał – a ty nie wiesz gdzie jest D.? - zwrócił się do przechodzącej kobiety. No jasne, D. siedzi u mnie w domu.

D. okazał się lokalnym boliwijskim dresiarzem. Jego kolorowy, świeżo wyprany dres bardzo odstawał od szarodeszczowej rzeczywistości błota i domów z gliny. Zaprowadził mnie do nowo wybudowanej szkoły z planu rządowego Evo spełnia obietnice, Boliwia rozwija się, albo Boliwia rozwija się, a Evo spełnia obietnice, nie pamiętam co było pierwsze, jajko czy kura. Dostałem suchy pokój przy stołówce, materac, światło, niczego sobie jak na koniec świata, świata – jako się rzekło - z gliny i z deszczu. Rozwiesiłem mokre ubrania na plastikowych krzesłach, narobiłem herbaty, zjadłem chleba ze smalcem, który to smalec w puszcze wręczyli mi samochodowi podróżnicy ze Słupska, zrobiłem jeszcze jeden termos herbaty i poszedłem spać. Byłem absolutnie pewny, że rwący i dziwnie duszący kaszel to zapowiedź pewnej grypy, pewnego zapalenia płuc czy oskrzeli, w każdym razie: czegoś pewnego i negatywnego. W nocy budziło mnie uczucie duszności, odkaszliwałem, czułem niemoc w piersiach, chciwie i z trudem łapałem powietrze, następnie chwytałem za termos z gorącą herbatą i piłem jeden, drugi kubek. O dziwo – intensywne doherbacanie przyniosło skutek: rano wstałem przysłowiowo zdrowy jak przysłowiowy koń. Mogłem jechać dalej.

(Lubię spać w szkołach, na boiskach, na stadionach, nawet w Boliwii, gdzie nocleg w hotelu potrafi kosztować jedynie 10 złotych. Ale w hotelu trzeba się wdrapać (z rowerem) na trzecie piętro, jest ciasno, łóżko jest jakieś takie no że nie wiem kiedy ostatnio je czyszczono. A na zadaszonym boisku mam dla siebie kilkaset metrów kwadratowych suchej przestrzeni, co za wygoda. Zadaszone boiska nabudował wszędzie Evo Morales, więc można go lubić lub nie, ale to dzięki niemu jeżdżenie po Boliwii nie sprawia najmniejszych problemów, przynajmniej w kategorii „noclegi”. Także Evo sprawił, że Boliwia jest znacznie mniej rasistowska w stosunku do swoich własnych obywateli, a to już naprawdę dużo.)

Rejestracja ZSL w środku altiplano, takie rzeczy
Stary w Choquilla siedział gdzieś na patio, gdzieś w głębi domu, gdy podszedłem do jego sklepiku. Choquilla to jedna z tych szkolnych miejscowości: budynki wokół placyku przeznaczone są dla uczniów z okolicznych - „okolicznych” może oznaczać kilkadziesiąt kilometrów - pól, a w wakacje jest pusto. (Przypomina mi się kolumbijska studentka poznana w Manizales: mieszkała w Amazonii. Żeby dojść do miasteczka, gdzie organizowano egzaminy wstępne na państwowe studia, musiała maszerować pięć dni przez dżunglę. Nie tylko doszła, ale i zdała.) Wołam. Pukam w otwarte drzwi. Dzwonię monetą w metalową kratę. Zjawia się stary, twarz poorana zmarszczkami. Czekam cierpliwie, gdy szurając butami po betonowej podłodze, człapie do okna sklepu. Co kupić? Prawie nic nie ma. Na dole, na podłodze, widzę oranżady w szklanych, zakurzonych butelkach i etykietą a'la Polska lata dziewięćdziesiąte (były takie „Konradek”, nie wiem czy to jeszcze gdzieś sprzedają), proszę jedną, potem dwie bułki. Podaje mi je do ręki, bez woreczka, są suche i twarde jak dwa kamienie. Pytam o pomidora. Niedosłyszał, lub udał tego, co to niedosłyszał. Powtórzyłem, a potem już tylko on powtarzał, że nie, nic z owoców, nic z warzyw, i szamotał na boki opuszczoną głową, jakby chciał pokazać, że gardzi wszelkim pożywieniem, które nie jest tłustym mięsem lamy.

- Za Salinas, dokąd? - dyrektor.
- Chcę przejechać przez Salar de Uyuni, potem z powrotem na północ, przez Potosi i Sucre – odpowiadam.
- I gdzie spędzisz Nowy Rok, i z kim, sam, tak na drodze? - mąż lekarki, lekarka od dłuższego czasu nie mówi nic.
- Bo ja wiem, może dojadę do Potosi, może ze strażakami.

Aleksiejewicz: „Czego najbardziej chciałabym się dowiedzieć, np. z życia starożytnych Greków? […] jak i o czym rozmawiają wówczas w domu; jak ludzie szli na wojnę, jakie słowa mówili ostatniej nocy przed rozstaniem do tych, których kochali […]. Nie bohaterów i wodzów, ale zwykłych młodzieńców. Historia poprzez jej nieznaczącego świadka i uczestnika. To mnie interesuje: to chciałabym uczynić literaturą.”

Jakie słowa mówili w toastach bożonarodzeniowych?

-... i żebyśmy w przyszłym roku wszyscy mogli spędzić Wigilię nie na dyżurze, a w domach, z rodzinami.

Szampany w gorę.


Ziemia sucha jak piach

Wioska nad salarem

Pamiątka

PociągArt

On, dzwon

A zaczęło się w Copacabana, nad jeziorem Titicaca

Komentarze

Popularne posty