Znów Tatry zimą i o tym, czego nie należy robić

W ostatni łikend, czyli 12-13 marca, wybrałem się znów w Tatry (Giewont, Czerwone Wierchy). I działy się rzeczy... no... dziwne.

W sobotę, z pewnych przyczyn zewnętrznych, wyjechałem dość późno. W Kuźnicach byłem przez to dopiero jakoś koło 14stej. Cóż było robić: zaplanowałem, że w sobotę odbędę rekreacyjną wycieczkę na Giewont, prześpię się w schronisku na Hali Kondratowej, a w niedzielę pójdę gdzieś dalej. Tak więc ruszyłem niebieskim szlakiem, śniegu było już niewiele, temperatura wysoka, ludzie sporo. Zgodnie z planem wlazłem na Przełęcz Kondracką, tam jakieś małżeństwo robiło jakieś strasznie profesjonalne zdjęcia strasznie dużym aparatem. Wdrapałem się na szczyt Giewontu - śniegu tam już nie było, lodu na kamieniach trochę a to przy zejściu, za to na górze okropnie wiało. Posiedziałem więc tylko chwile, zszedłem na przełęcz i począłem sączyć herbatkę. Już miałem schodzić do schroniska aż tu nagle...


Od Kopy Kondrackiej schodził, ba, prawie zbiegał, fotograf, którego spotkałem wcześniej, wymachując przy tym kijkiem swym trekingowym. Doleciał do czekającej na niego kobiety i zrelacjonował w pełnym wzburzeniu, że jego plecak - łącznie z pieniędzmi, dokumentami, kartami itp. - no jakby to powiedzieć... Znalazł się trochę niżej niż miał... W sensie, że go halny zwiał na dół, gdzieś tam na stronę Małej Łąki. No i cóż, głupi byłem i dałem się wciągnąć w dwuosobową akcję ratunkową. Głupi, po godzina była prawie 17sta, w sensie za niedługo miało być ciemno. No ale co: że ja nie pomogę?!

Ruszyliśmy w stronę Kopy, fotograf wskazał miejsce gdzie plecak został zwiany (a do szczytu to już stamtąd daleko nie było). "Stromo", myślę. No ale cóż, czekan w łapę i schodzimy. Zeszliśmy gdzieś do połowy żlebu - plecaka nie ma. Ale zauważyliśmy w dole coś, co plecak przypominało. Zeszliśmy. Był to kamień. Na szczęście odległy o kolejne ileś tam metrów "kamień" okazał się plecakiem. Na szczęście, bo były w nim czołówki. Bo ciemno się robiło... Chcieliśmy początkowo gramolić się z powrotem w górę - tam jest taka opcja, żeby wchodzić po łagodniejszym stoku - ale tak cholernie wiało, a do tego byliśmy dość zmęczeni - że szybko zmieniliśmy zdanie - schodzimy gdzieś przez las do Małej Łąki - non w końcu na nią trafimy. Nie tak jednak prędko. Już z 50 metrów za miejscem znalezienia plecaka trafiliśmy na kilkumetrową (10m?) ścianę skalną. No to koniec... A myśleliśmy, że już będzie płasko... Ale mieliśmy nieprawdopodobne szczęście i Bożą pomoc, bo po lewej stronie ściany była zamocowana lina! Zjechaliśmy na linie w dół i potem jeszcze przez ... ja wiem... 1.5 godziny błądziliśmy za śladami narciarza skiturowego po chaszczach jakichś okropnych i śniegu po pas aż trafiliśmy na szlak. Emocje były że hoho. W nagrodę za akcję ratunkową dostałem od pana fotografa nocleg i kolację, więc przynajmniej wyspałem się miło i zjadłem coś lepszego niż konserwa.



Następnego dnia trochę mi się nie chciało w sumie iść... Byłem już można powiedzieć syty wrażeń i zmęczony psychofizycznie. I szedłem początkowo trochę bez przekonania - bo cóż mnie może ciekawszego dziś spotkać! Do tego bolały mnie jakieś ścięgna w okolicach biodra i kolano po sobotniej eskapadzie. Do tego wiał strasznie silny wiatr - w rezultacie poruszałem się dość wolno. Wgramoliłem się na Kopę Kondracką, wgramoliłem się na Małołączniak, a że było już późno - bo z powodu noclegu nie w schronisku znów zacząłem marsz późno - i ponieważ byłem dość zmęczony i obolały stwierdziłem że starczy na dziś i schodzę z Małołączniaka niebieskim szlakiem. Początkowo było bardzo sympatycznie, grzbiet był niemal całkiem wywiany od śniegu, dreptałem sobie radośnie po trawie, ugotowałem sobie płatki owsiane w ładnym miejscu widokowym osłoniętym od wiatru i myślałem, że już koniec na ten łikend wrażeń wszelakich. Wszelako jednak w pewnym miejscu szlak zakręca, a ja tego jakoś nie zauważyłem (bo jednak kamienie ze szlakami często były dalej zaśnieżone) i ruszyłem za jakimiś śladami ludzkimi które - jak się okazało - nie szły szlakiem. Podążając za śladem po niedługim czasie okazało się, że ślad skręca w lewo. Popatrzyłem w lewo. Stromo. Jak cholera. O cholera, ale stromo. No ale co, ja nie dam rady?! Żeby nie było że jestem już jakimś totalnym kretynem, to może jednak nie było to tak strasznie stromo (no pionowo nie było), a i śniegu było mało. Rzutem oka oceniłem, że dam rade i z czekanem w ręku, strachem w oczach i duszą na ramieniu począłem schodzić. Powoli, asekuracyjnie. Dałem radę. Ale emocji mi to przysporzyło takich, że gdy spotkałem wreszcie szlak i szedłem po relatywnie płaskiej ścieżce cały czas chciało mi się spać ; ). No i po drodze, w sensie schodząc tym stromym zejściem, spotkałem stadko kozic górskich.



Ale nie róbcie takich rzeczy. Kozice są też w ZOO.

Morał: nie chodzić zimą samemu po górach. No już nie mówiąc o lawinach, ale nawet szlak wtedy trudniej zgubić. No dobra, ale to brzmi prawie jak: nie wychodź z domu, bo potrąci cię samochód. Szczególnie, że Czerwone Wierchy, no nie ma paniki, tam nie jest tak źle (ale oczywiście nie należy lekceważyć zagrożenia, o nie, pamiętajmy że tego samego dnia pod Krzyżnem - w Tatrach Wysokich - zeszła lawina pochłaniając trzy ofiary śmiertelne). W każdym razie dobrze mieć trochę dokładniejsza mapę niż ja. Albo po prostu czuwać (jak harcerz).

Komentarze

Popularne posty