Rowerem po lubelskiem - dzień II

Dzień II

W poprzednim poście dojechaliśmy do Połańca (tak, to miasteczko ma coś wspólnego z Uniwersałem Połanieckim). Aby nie jechać główną trasą krajową udałem się dalej prosto na południe aby przekroczyć Wisłę. Nie ma tam mostu, za to kursuje prom (koszt za mnie i rower = 2zł) co jest strasznie fajną atrakcją : ). Pomknąłem więc ku nowej przygodzie, co prawda bez Pana Kleksa, ale na promie.


Po przeprawieniu się przez Wisłę ruszyłem w stronę Baranowa Sandomierskiego przez lokalne, ale utrzymane w dobrym stanie drogi między małymi nadwiślańskimi wioskami. Cudo! Zieleń, równy asfalt i piękna pogoda. Od czasu do czasu jaki bocian przeleci jeno, tu i tam jaka rzeczka zaszumi.
 
W Baranowie znów cichutki, małomiasteczkowy rynek, jakiś zamek w parku nawet. Skład takiego rynku zwykle wygląda podobnie: Poczta, Bank Spółdzielczy, sklep, lodziarnia, kilka ławek. Przesympatyczne miejsce.  Z Baranowa ruszyłem już bardziej ruchliwą drogą prosto na Tarnobrzeg. Droga ruchliwa, ale i wielopasmowa, dzięki czemu nie byłem jakoś specjalnie molestowany przez samochody. Po jakimś czasie dobiłem do byłego wojewódzkiego miasta. Jest to miasto o tyle szczególne, że nie ma tam drogowskazów. No nie ma. Ani jednego. A przynajmniej ja nie widziałem. Gród dość duży,  kiedyś - jak już wspomniałem - nawet wojewódzki, a jechać trzeba na przysłowiowy azymut. Azymut mnie szczęśliwie nie zawiódł i wyjechałem na szosę w kierunku Sandomierza. A dokładniej: na drogę rowerową wzdłuż tej szosy. Gdzieś na wysokości Trześni droga zniknęła, dalej ruszyłem już krajówką, na szczęście tylko kilka kilometrów. W Gorzycach skręciłem w lewo aby kolejną przeprawą promową dostać się na drugi brzeg Sanu.


Na prom przyszło mi chwilę poczekać. Mimo że droga była tam chyba nawet powiatowa, to ruch był dość mizerny. Pan promowy przebywając ze swym promem po drugiej strony rzeki długo nie kwapił się, żeby płynąć tylko po mnie i po moje 2zł. W końcu jednak złamał się i mogłem jechać dalej. Stamtąd do celu mojej podróży dnia drugiego, tj. do Dąbrowy koło Zaklikowa było całkiem niedaleko. Kiedyś tam już byłem - jakieś 15 lat wcześniej. Mieszka tam moja rodzina od strony mamy, konkretnie wujek, a jeszcze konkretniej: brat babci mej.
Jadąc przypominałem sobie mniej lub bardziej mijane okolice, a gdy zobaczyłem widziany wiele lat wcześniej dom - wątpliwości nie miałem, że to tu (bo ogólnie to bałem się, że nie trafię). Zostałem przez wujostwo wspaniale ugoszczony i wykarmiony (za co również z tego miejsca dziękuję), po czym poszedłem przespacerować się po okolicy przez lasy i zarośla z drzewami brodzącymi po kostki w wodzie. Wszystko takie zielone, spokojne, dzikie i nizinne. I to wszystko też jak się okazało jako tako po tych 15 latach pamiętałem (tu: zdjęć kilka).




Po tym spacerze szybko poszedłem spać. Mimo że tego dnia zrobiłem chyba najkrótszą trasę to spanie było pierwszą rzeczą na jaką miałem ochotę. Byłbym zapomniał: zanim poszedłem spać, a nawet zanim pojechałem na Dąbrowę zwiedziłem pobieżnie sam Zaklików. Jest to jedno z tych małych miasteczek, które w rynku mają lodziarnię, ławki i te wszystkie rzeczy, które mają na swoich rynkach małe miasteczka. Ale jest tam klika elementów godnych dodatkowej uwagi. Po pierwsze: w kościele o 12stej rozdają karkówkę. Po drugie: mają cmentarz żydowski przed którym ostrzegają czerwoną tablicą jak przed najgorszym złem. Po trzecie: mają też zwykły cmentarz (a na nim całkiem ciekawe grobowce) i dziwny zwyczaj przybijania tabliczek nagrobnych do drewnianej (zabytkowej, ale odnowionej) kaplicy cmentarnej (por. zdjęcia poniżej). A kolejne dni już wkrótce!




Komentarze

Popularne posty