Tien Szan - preludium

-No ja djelaju awtostop, u mienia niet djeniek!
-Dobrze, dobrze, nie trzeba, przecież razem będzie nam się weselej jechało!

Tien Szan - prawdopodobnie najlepszy papier na świecie, jego faktura i gramatura nie mają sobie równych, w skuteczności powala każdą zewę softis czy nie softis czy co tam sobie chcecie
No wreszcie jakiś ideowiec, nie trzeba się będzie przez całą drogą co jakiś czas tłumaczyć, że nie, nie, na pewno nie mam nawet 200 somów. A kto cię finansuje, państwo? Nie. Uczelnia? Nie. Rodzice? Nie. Mam stypendium. Ale małe. Więc nie mam nawet 200 somów dla pana. A ile w Polsce się zarabia? Srjednij, srjednij zaplat. 600 euro? To nie dużo! Ja w Moskwie...

Bo w Kirgistanie każdy pracował w Moskwie. Dojazd do Karakol z Czołpon-Aty był więcej niż łatwy. Ale akurat skończył się ramadan, więc akurat wszystko było zamknięte. A akurat była sobota, a po sobocie akurat jest niedziela, więc akurat wszystko będzie zamknięte także jutro. Wyszurałem butami wszystkie uliczki opustoszałego karakolskiego bazaru i koniec końców zakupiłem zapasy na najbliższe 5 dni w jakimś drogim sklepie. Makaron, chleb, snikersy (bo ruska czekolada droga i niedobra, a snickersy wszędzie na świecie smakują i kosztują mniej więcej tak samo), orzechy i rodzynki, kiełbasa, ser, chleb.

Gdy wyłaziłem z miasteczka przyśniło mi się jeszcze dokupić makaronu. Na półce stało coś jakby sos pomidorowy - dobrze mieć jakieś warzywo, choć w słoiku. Na nakrętce chińskie znaczki.
-To ostry?
-Nie, łagodny, ale mam ostry, chcesz pan?
-Nie, nie, wezmę ten.
Ta, jasne. Nie chcę wiedzieć jak ostry jest ostry, ale pół łyżki łagodnego na gar makaronu to i tak dość. Zostawiłem potem jeszcze pół słoika u Davida w Biszkeku. Bo w sumie dobry był, to i wyrzucać żal.

Lubię sobie chodzić. Chodzę tak sobie po miasteczku, wpadnę do sklepu, kupię jakiś ogień w słoiku, potem pospaceruję drogą, pojem gruszek, a jak mi się po godzinie zachce, jak już przemyśle wszystkie te myśli, które myślały, że są ważne i trzeba je przemyśleć, a wcale tak nie było, to sobie złapię stopa.

Złapałem, minąłem stada krów wracających na zasłużony nocleg po dniu wytężonego mielenia trawy i znalazłem kawałek płaskiej ziemi na rozbicie namiotu. Po drodze nie omieszkałem obżerać się śliwkami, od czego nawet wyjątkowo nic mi nie było. Następnego dnia ochoczo zacznę marsz.

Tym oto skromnym bezładem rozpoczynam cykl kilku wpisów o całych 5 dniach w Tien Szanie. Wrzuciłem nawet zdjęcia - są tu (klik).

Krowy z Ak-Suu

Komentarze

Popularne posty