Folkowisko 2013, czyli to, co minęło, a szkoda

Z Gorajca rowerem przez Lasy Sieniawski, Tryńcza, jeszcze trochę i Rzeszów, pociąg, Kraków Płaszów i już. Podróż powrotna z naprawdę innego miejsca.

Bardzo było tam dobrze i błogo. Pewnie dalej jest, bo przecież jeszcze wielu zostało i sprząta. Chciałbym serdecznie wszystkim folkowiczom podziękować za te kilka dni. Wszystkim chłopom, babom i chamom. Za maga Jacka Kleyffa i kapłana Słomę, którzy na dobry początek zaczarowali Gorajec. Że powódź w Sandomierzu, że nie boję się i że źródło. Za zespół R.U.T.A., za Gumę i Robala co to krzyczeli o chłopach galicyjskich sprzed 1848 i za Apostazję Nahajkowiczównę, która w przeciwieństwie do nich - śpiewała. Za zimną wodę w rzece Gnojnik i ostre trawy ją porastające. Za Andrzeja Stasiuka, za jego kirgiskie góry w kształcie nóg słoni i za to, że nikt nie zdradzał żadnych oznak zniecierpiliwienia, gdy Andrzej głowił się nad techniką przełączaniem zdjęć. I za Andrzeja Stasiuka spoglądającego łakomie na stolik pełen ciast pań z Koła Gospodyń Wiejskich. Za Kubę Blokesza, który tak pięknie wyśpiewał jeszcze piękniejsze, plastyczne wiersze Jurija Andrychowycza. Za iskrzące oczy Marty, studentki ze Lwowa, chodzące życie. Za Żmije i lipkę zieloną, oczywiście. Za przypalony deser ze Związku Radosnego od Jurija. Nawet za zespół weselny Salsa z okolicy, który był tak zły, że trzeba było wyjść do lasu, aby go nie słyszeć. Ale mimo wszystko dobrze, że się tam znalazł.

Za wszystkie miłe słowa ludzi, którym podobało się, gdy mówiłem o Białorusi. No serio serio, byli tacy.

Za przyjazne dziewczyny rozdające karkówki, chleby ze smalcem, herbatki i kawki, cebulaki i jadło Gorajeckie, dzięki którym jakoś nie byłem sam, choć sam do Gorajca przyjechałem. A, i także za panie od kursu haftowania, które ze szczerym zdziwieniem obserwowały, że sandały, które sobie zaszyłem hańbiąc igły i nici do haftowania, dalej działają.

I za to, że ten deszcz, co lał równo przez trzy dni, jakoś w ogóle nam nie przeszkadzał.

Folkowisko jest zdecydowanie inne niż wszystkie festiwale. Weźmy np. taki SLOT. Slot jest oczywiście również superfajny, ale na inny sposób. Na Slocie dzieje się milion rzeczy na raz, więc człowiek siedzi tak z tym programem i kalkuluje - gdzie i kiedy iść, żeby jak najwięcej skorzystać. Na Folkowisku - wręcz przeciwnie. Dzieje się akurat tyle, ile trzeba, a kolejne wydarzenia ogłaszane sa przez mikrofon ze sceny, bo wiszący tu i tam program festiwalu dawno już został zmyty przez deszcz. W związku z deszczem również, najczęściej ogłaszanym  wydarzeniem jest jakaś obsuwa, więc czekamy sobie razem, całą tą postchłopską, miejską zbieraniną, aż Maciek czy Marcin da znak do przemieszczenia się z dużej na małą scenę, lub odwrotnie. Idziemy więc wspólnie i w ten oto banalny sposób tworzy się wspólnotowość, którą bardzo szybko zaczyna wyczuwać się w powietrzu (jeśli uda się ten zapach oddzielić od grillowanej karkówki).

A, i za miętę, która rosła wzdłuż rzeki, i że jeszcze mi jej trochę zostało po kieszeniach. To ja idę sobie ją zaparzyć, do zobaczenia za rok, inszallach.

Komentarze

Popularne posty