Podróż w czasach zarazy

Miałem pisać o czym innym, ale ostatecznie nie na co dzień podróżuje się w czasach pandemii. Skoro już wszyscy mówią o koronawirusie, to podejrzewam, że ten temat zainteresuje Was najbardziej.

Gdy dojeżdżał do Junin de los Andes jeszcze nie wiedział, że zostanie tam na dłużej (w tle po lewej: wulkan Lanin, 3747 m n.p.m.)
Gdy przejeżdżałem przez Neuquen coś tam się słyszało, że w Chinach, że we Włoszech. Dalej mamy prawie 200 km samotnej drogi przez pustynię do Zapali, po drodze przystanek u pana Rubena co to mieszka w środku niczego, pilnuje świętego Zefiryna i szuka kamiennych ostrzy strzał po górach (to o nim miałem pisać, jeszcze o nim napiszę).


W Zapali już mówiło się, że są przypadki w Buenos Aires, w Cordobie, ale w dalszym ciągu cała afera koronawirusowa wydawała się odległa i nierealna. Z Zapali znowu 200 km półpustynnego przedgórza Andów: trzy dni pedałowania właściwie bez kontaktu z ludźmi bo ludzi po drodze brak. A potem —to jest w poniedziałek 16 marca— opadam malowniczym zjazdem do Junin de los Andes i się dowiaduję: granice chilijskie zamknięte (a ja niedługo miałem wjeżdżać do Chile), granice argentyńskie — też.

Jeździł sobie chłopiec po Neuquenie, oglądał jak się rozpieprza środowisko naturalne frackingiem

...chodził z Rubenem po polu

i robił mu zdjęcia pod słońce.

Z Andreą i Constanzą skontaktowałem się krótko przed wyjazdem z Zapali. Odpowiedzieli, że owszem, że ewentualnie mógłbym u nich zostać noc lub dwie, ale nie więcej, bo właśnie się przeprowadzali, właśnie są w środku wielkiej rewolucji. Rewolucja miała polegać na tym, że Constanza miała się przeprowadzić tymczasowo do matki, a Andrea —Włoch— miał lecieć do Włoch z Santiago de Chile. No i już się domyślacie jak mu z tym poszło przy zamkniętych granicach chilijskiej i włoskiej.

Andrea i Constanza zawiesili rewolucję i zostali w niewielkiej chatce wynajmowanej na obrzeżach Juninu. Na zewnątrz idzie jesień: dni są coraz mniej upalne, noce coraz chłodniejsze. Wzdłuż rzeki Chimehuin długie szpalery drzew skłaniają się ku zmianom w kolorze liści, niezależnie od wirusów i pandemii. Sezon na memy jest zawsze, więc i teraz dochodzą ilustracje w rodzaju: puste ulice Juninu z podpisem "Junin de los Andes podczas kwarantanny". Niżej to samo zdjęcie pustych ulic, tym razem z podpisem "Junin de los Andes na co dzień". Bo to spokojne miasteczko jest.

Wyjeżdżając z Zapali wspólnie z Pancho z Rio Cuarto (dziś wszyscy robimy zdjęcia pod słońce)

Gdy rozbijałem namiot pod czujnym okiem koni,

gdy przyglądałem się samotnemu krucyfiksowi wśród pól,

gdy opierałem rower o słupek znaczący 2298-smy kilometr Ruty 40,

gdy oglądałem z góry pejzaż Rinconady,

gdy rozbijałem namiot nad rzeką Collon Cura (i gdy nie udawało mi się złowić żadnego pstrąga),

gdy piekłem arepy na kolację,

i gdy gotowałem wodę na mate o poranku nie podejrzewałem, że podróż nagle będzie się musiała zatrzymać.

Czytelnicy, którzy nie od dziś śledzą bloga, mogliby pomyśleć, że nagły postój w podróży nie będzie niczym nowym (tak jak nie są żadną nowością dwa tygodnie siedzenia w domu dla nikogo, kto kiedyś przygotowywał się do egzaminu z mechaniki kwantowej IV, pozdrowienia, profe Jurkiewicz). Podczas podróży zatrzymywałem się niejednokrotnie na kilka dni, tygodni, a nawet miesięcy, nigdy nie przywiązując większej uwagi do konieczności czy powinności przejeżdżania kolejnych setek kilometrów. Tym razem jest o tyle inaczej, że znajdujemy się w kraju, w którym istnieje zima (no bo w Kolumbii na przykład nie istnieje; w Paragwaju niby istnieje, ale nie gryzie, jest wręcz przyjemną odmianą dla 40-stopniowych upałów). Otóż w Argentynie, owszem, obserwujemy zjawisko zimy, mamy ujemne temperatury, śnieg, wiatry znad Antarktydy i takie takie. I ja wiem, owszem, można jeździć rowerem po mrozie. Są tacy, którzy to robią, wręcz się w tym lubują, da się to zrobić, tylko po co. Jeżdżenie po Patagonii bez śniegu i z dniem nieco dłuższym niż 6 godzin wydaje mi się jakoś bardziej kuszącą opcją.

W związku z zimą — goniłem. Wyjeżdżałem z miejsc, w których było mi dobrze, zanim się w tej dobrości wystarczająco zasmakowałem (jak w przypadku Santa Rosy, na przykład), i to jest, owszem, dziwne. Ale cóż, jak się nie ma ochoty na śniegi, to się robi takie ustępstwa. No i tak gonię, gonię, nagle znajduję się w Junin de los Andes i spływają z Buenos Aires pierwsze federalne wytyczne antykoronawirusowe: szkoły zamknięte do końca marca, obowiązkowa kwarantanna dla powracających z zagranicy, obowiązkowe dni wolne od pracy dla osób starszych. Oj. Chile zamyka granice. Oj. Argentyna też. Ajajaj...

Zaleca się nie wychodzić z domów, zaleca się zmniejszyć kontakt ze społeczeństwem. Myć ręce, myć ręce i myć ręce. W poniedziałek na rynku grupki dzieciaków grały jeszcze w piłkę. Młodzież leżała na trawniku siorbiąc mate, ludzie starsi obsiadywali ławki. W środę na rynku nie było już nikogo, do sklepów wpuszczano ludzi dwójkami, a ludzie patrzyli na siebie z mieszanką strachu i podejrzliwości.

A Argentynie standardowym pozdrowieniem tak między mężczyznami jak i kobietami jest objęcie się i symboliczny pocałunek w policzek (czy w powietrze w okolicach policzka, powiedzmy). I teraz, co robimy? Gdy do Andrei i Constanzy przychodzili jeszcze znajomi, patrzyliśmy się na siebie przez chwilę i zastanawiali: to jak się pozdrawiamy? Koniec końców padaliśmy sobie w objęcia i piliśmy mate z jednej bombilli, ale poza ściśle koleżeńskimi relacjami takie zachowania też już zanikają.

I to może najbardziej niepokojące, wytrącające z psychicznej równowagi: że nagle drugi człowiek przestał być wsparciem, przyjacielem, bratem. Stał się potencjalnym zagrożeniem.

Junin de los Andes leży mniej więcej tam, gdzie kończy się cienka, czerwona linia

W środę pojawiły się plotki, że San Martin de los Andes, czyli sąsiednia miejscowość, zamknęła dostęp dla nie-mieszkańców. Na głównej drodze ustawiono policyjne patrole zawracające kierowców. To samo w Villa de Angostura. W środę rano myślałem jeszcze, że będę mógł pojechać dalej, co najmniej do Bolson, 350 kilometrów dalej na południe, gdzie mam znajomych. Po południu ukazała się informacja potwierdzająca doniesienia z San Martin, z dodatkiem głoszącym, że to samo dotyczyć będzie wszystkich miejscowości prowincji Neuquen, czyli także Juninu.

Oj.

W międzyczasie w mediach omawiano przypadki nieposłusznych, Argentyńczyków, którzy wracali do kraju z zagranicy, z Włoch na przykład, i usiłowali uniknąć obowiązkowej dla nich kwarantanny. W jednym z przypadków zaaplikowano mandat w wysokości 750.000 pesos, czyli około 10.000 dolarów.

Czwartek również rozpoczął się od plotek: że rząd zatwierdził kwarantannę społeczną, dla wszystkich obywateli bez wyjątku. Oficjalne informacje nie potwierdzały takiej wersji. Jedyne, co było pewne, to że prezydent spotka się z gubernatorami wszystkich prowincji późnym popołudniem, o siedemnastej. Czekaliśmy, ale jakoś się czuło, że plotka jest prawdziwa. Z jednej strony czuło się, że jest prawdziwa, z drugiej: że jest niewiarygodna, bo jak chcesz zatrzymać życie tak wielkiego kraju na dwa tygodnie jednym dekretem?

Decyzja gotowała się półtora tysiąca kilometrów stąd, w Buenos Aires, a tu w Junin, ci, którzy mogli, którzy musieli, starali się załatwić wszystkie najpilniejsze sprawy przed piątkiem. Do Andrei i Constanzy przyjechał sprzedawca wiejskich kurczaków z kurczakiem sztuk jeden. Miał przyjechać w piątek, no ale nie wiadomo, wie pan, nie wiadomo, czy będzie się dało. Andrea i Constanza należą do whatsappowej grupy handlu bezpośredniego, gdzie lokalni producenci kurczaków, jaj czy warzyw ogłaszają jakie produkty mają obecnie do dyspozycji, i te produkty rozchodzą się niemal natychmiast: bez pośrednictwa supermarketów, sieci handlowych ani hurtowni.

Była dziewiętnasta, Alberto Fernandez dyskutował jeszcze z gubernatorami, żółtawy kurczak leżał w zlewozmywaku. Będziemy go porcjować, część na rosół, część na gulasz. Albo do piekarnika? No właśnie, jemy w gulaszu czy pieczonego? A może dzisiaj rosół, a mięso jutro? Wojtek zdecyduj, ja nie wiem. Ja? Ale to wasz kurczak. Jak dla mnie to nie ma znaczenia. A co myślicie o tym gulaszu, to Andrea, nie sądzicie, że na gulasz mamy za mały garnek?

Gdy sobie dziś o tym przypominam, wydaje mi się, że w całej tej dyskusji chodziło przede wszystkim o to, żeby Alberto Fernandez miał czas podjąć swoją decyzję, i nie w sprawie kurczaka. Gdy zdecydowaliśmy się na piekarnik i włączyliśmy komputery, serwisy wideo online podawały końcówkę bardzo krótkiego przemówienia.

(Swoją drogą: to już naprawdę trzeba mieć pecha, żeby objąć rządy po 4 latach idiotycznie wywołanego kryzysu i galopującej inflacji, i na dzień dobry dostać pandemią jak obuchem w łeb.)

Od północy z czwartku na piątek wszyscy obywatele mają zostać w swoich domach lub tam, gdzie ich ta północ zastała. I pozostać w zamknięciu do północy 31 marca.

Szkoły pozostają zamknięte. Na zewnętrznych ścianach szkoły naszego niewielkiego górskiego miasteczka Junin de los Andes, przygotowany przez uczniów mural głosi "Ani Bóg, ani ojczyzna, ani mąż", "My rodzimy, my decydujemy", "Zdejmijcie różańce z naszych jajników" czy "Kochaj mnie żywą, kochaj mnie trans"

Jest kilka całych szczęść. Na przykład: całe szczęście, że pandemia dopadła mnie właśnie w Argentynie, kraju, w którym publiczna służba zdrowia jest rzeczywiście publiczna. Nie tak jak w Polsce, gdzie służba zdrowia dostępna dla wszystkich jest martwym zapisem w konstytucji, bo w rzeczywistości lekarz z publicznego szpitala pracuje dokładnie tak samo, jak lekarz z przychodni prywatnej: przyjmuje tylko tych, którzy opłacili składki. Zmienia się jedynie poborca składek, zasada jest ta sama. I wydaje mi się, że to przeszło niezauważone: w Polsce faktycznie zniesiono publiczną służbę zdrowia i niewielu zdało sobie z tego sprawę, włączając w to Trybunał Konstytucyjny, który powinien był tego zabronić, jeśli już uważamy konstytucję za poważny dokument i chodzimy w marszach broniących ustawy zasadniczej.

No ale dobrze, miało być o Argentynie, na Polsce się nie znam, trzeba przyznać.

W jakimś stopniu w Argentynie spolaryzowanej między zwolenników peronizmu i antyperonistów (mówię antyperonistów a nie macristów, czyli zwolenników byłego prezydenta, bo nie można być zwolennikiem kogoś, kto nie reprezentuje sobą niczego; i rzeczywiście: jeśli zapytasz antyperonistę dlaczego głosował na Macriego, będzie ci opowiadał o wadach peronizmu, nie o zaletach Macriego, no bo... no bo o czym tu opowiadać?) sytuacja pandemii zamknęła usta tym drugim. Nagle ci, którzy głosowali za prywatyzacją państwowych linii lotniczych liczyli, że państwowe samoloty zabiorą ich z Włoch i Hiszpanii do domów (co nastąpiło); nagle ci, którzy krzywili się na rozdawanie laptopów "czarnym" (czyli ubogim) cieszą się z możliwości prowadzenia zajęć szkolnych przez internet; nagle zwolennicy zmniejszenia aparatu państwowego proszą o szersze polityki publiczne w związku z wirusem. Innymi słowy: nagle zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy społeczeństwem, grupą, i w społeczeństwie sprawy, dobra, przestrzenie i instytucje publiczne bywają kluczowe. Wirus uderza w biednych i bogatych, w sytuacji pandemii zdrowia nie zagwarantujesz sobie za pieniądze i tylko dla siebie. Wysiłek musi być społeczny, wspólny; wspólnie dba się o to, żeby koronawirus nie rozprzestrzenił się po całym kraju. Bardzo symbolicznie w czwartek 19 marca argentyńskie dzienniki z prawej i lewej strony sceny politycznej, informacyjne, ekonomiczne, plotkarskie i sportowe, ukazały się z identyczną okładką, głoszącą: "Razem zatrzymamy koronowirusa".

źródło: milenio.com

Wśród zasad kwarantanny pierwsza to: nie wychodzić z domu, nie iść do pracy. I tu pojawiają się pierwsze wyjątki: do pracy, owszem, mogą iść pracownicy związani z łańcuchem produkcji żywności. Dla pozostałych jedynym usprawiedliwieniem wyjścia z domu jest wizyta w sklepie spożywczym lub w aptece. Dla łamiących kwarantannę czekają grzywny a nawet więzienie.

Policja zajmie się zatrzymaniem ruchu na drogach i w miejscach publicznych. Zawieszone zostają wszystkie wydarzenia sportowe, kulturalne, społeczne i religijne. Z drugiej strony, emeryci i renciści pobierający świadczenia minimalne otrzymają dodatkowy bon w wysokości 3.000 pesos (emerytura minimalna to około 19.000 pesos, ok. 20 pesos to złotówka). Podobnie w przypadku rodzin pobierających świadczenia na dziecko: te dostaną dodatkowo 3.100 pesos. Stołówki społeczne w ubogich dzielnicach mają otrzymać dodatkowe kontyngenty żywności. Aby chronić konsumentów przed nagłą podwyżką cen żywności, co zwykle dzieje się w przypadku nagłych kryzysów i katastrof, ustanawia się maksymalne i nieprzekraczalne ceny na produkty pierwszej potrzeby takie jak mąka, ryż czy —a co!— yerba mate.

Wszystkie granice lądowe, powietrzne i morskie pozostaną zamknięte.

Pozostaje oczywiście cały szereg wątpliwości. Ile to potrwa, czy tylko do 31 marca? Jak 10 dni bez pracy przetrzymają ci, którzy żyją z dnia na dzień, dorywczy pracownicy budowlani, pomocnice domowe, i cały sektor szarej strefy? Zatrudnieni legalnie mają —według rozporządzenia— zagwarantowaną wypłatę całości pensji za miesiąc marzec, ale czy firmy —zwłaszcza te najmniejsze— będą miały z czego im zapłacić? Potem: czy to nie przesada, że przy niewielkiej grupce chorych na tę chińską grypę, ogromna większość z nich z Buenos Aires, my tu, pośród gór i 1500 km dalej, mamy siedzieć pozamykani w domach? Zgoda, w przeciągu ostatnich tygodni w związku z koronawirusem zginęło na całym świecie przeszło 10 tysięcy osób. Nie mniej, codziennie ginie z głodu 25.000 osób i nikt nie organizuje kwarantanny, nie paraliżuje ruchu ulicznego, nie zamyka granic. No dobrze, granice się zamyka, żeby głodni z zagranicy nie wyjadali nam jedzenia, to owszem. Właściwie to chyba przede wszystkim dlatego w ogóle istnieją granice. W Argentynie zanotowano obecnie około 130 przypadków zakażenia koronowirusem, w większości wśród osób wracających z wakacji we Włoszech czy Francji. Jednocześnie istnieją ponad 2 miliony (!) Argentyńczyków zakażonych nieuleczalną chorobą Chagasa. Ale oni nie jeżdżą do Włoch, żyją przede wszystkich w suchych, półpustynnych i bardzo ubogich regionach na północy kraju.

Nie ma wątpliwości, że koronawirus zyskał sobie międzynarodową sławę przede wszystkim dlatego, że zabija także bogatych.

Constanza, Andrea, pieczony kurczak i ja

Rozpoczął się nowy, piękny, słoneczny dzień marcowy —tu nie zima, tu koniec lata— i nikt nie wyszedł z domu. Andrea obudził się późno, chwycił za ręcznik i pobiegł pod prysznic, po czym wyleciał po chwili jak oparzony (lub: oparzony), przykręcił nieco płomień na bojlerze i zatrzasnął się z powrotem w łazience. Ja pisałem, Constanza spała. Po kilku minutach Andrea ukazał się z mokrymi włosami, chwycił za stolik i laptopa, i zainstalował się w ogródku. Teraz gada po angielsku z innymi uczniami i z nauczycielką z instytutu pedagogicznego, gdzie studiuje.

Na działce obok murarze nie przyszli na budowę. W oddali zawodzi pies. Wczoraj w nocy, gdy już ogłoszono kwarantannę, siedzieliśmy do późna. Nikt nic nie mówił, bo zdawało się, że wszystko już zostało powiedziane. Czekaliśmy, nie wiem na co. Czekaliśmy, że coś się stanie, że wybuchnie niebo, zawyją syreny, przecież nie co dzień ogłasza się ten swego rodzaju areszt domowy dla całego kraju, coś się musi stać. Constanza przypomina sobie godzinę policyjną z kryzysu w 2001 roku, jej koleżanka z Serbii przypomina sobie bombardowania NATO, ale nikt nie przypomina sobie ogólnonarodowej kwarantanny. Nikt nie ma takiego doświadczenia, więc oprócz niepokoju jest też swego rodzaju podniecenie, oczekiwanie, bo jeśli coś jest nowy, nigdy nie wiadomo co się wydarzy, jak to się potoczy.

I co się stanie później. Gdy wszyscy ci, którzy goniliśmy —ja na rowerze, inni: w pracy— którzy żyli w nieustannym pośpiechu, w absolutnie przekalkulowanym i zaplanowanym czasie, którzy wiedli życie przeliczone na minuty i sekundy, zoptymalizowane według reguły najwyższej wydajności, gdy wszyscy oni, gdy my wszyscy nagle usiądziemy w domu i zdamy sobie sprawę, że bez naszej absurdalnej hiperaktywności życie toczy się dalej, Słońce wschodzi i zachodzi, i nie dzieje się żadna katastrofa, może dojdą, może dojdziemy do wniosku, że inne życie jest możliwe? Że pośpiech ostatecznie nie ma większego sensu?

Przypomina mi się, gdy opowiadam o podróży —tak, cytuj sam siebie, bądź jak Hugo Chavez!— o jej pierwszych miesiącach. Wyjeżdżałem z Polski zarobiony po uczy, że jedna magisterka, że druga, że projekt badawczy z fizyki, że z matematyki, że spało się 4 czy 5 godzin dziennie i zawsze brakowało czasu. Nad biurkiem wisiał mi plan zajęć z dniami zaplanowanymi od świtu do północy aktywnościami i wydawało się, że gdyby z tego misternego planu wyjąć jeden dzień, wyjąć jedną choćby godzinę, moje życie, ba!, cały świat po prostu runie w gruzach. A potem zacząłem jeździć po Ameryce: tydzień, miesiąc, rok, dwa lata, pięć lat, i tak świat jak i moje życie funkcjonowały dalej, bez zbędnych przeszkód i bez dawnego stresu i pośpiechu.

W przypadku kwarantanny dochodzi jeszcze element samotności. Paradoks: masz nagle więcej wolnego czasu, ale nie masz z kim —nie możesz, jest to zabronione— nie masz z kim się tym czasem podzielić.

Może gdy przejdzie wirus i kwarantanna, gdy wyjdziemy znów na ulice miast i miasteczek, zaczniemy stąpać nieco wolniej, szanując własny czas, ceniąc obecność drugiego człowieka, może popatrzymy na świat nowymi oczyma.

Najpewniej znowu zechcą zainstalować nam chip kryzysu,. Będą nam krzyczeć do ucha, z radia, z telewizji i prasy: musimy teraz produkować osiem razy więcej, bo inaczej świat się zawali, więc szybko, szybko, biegnijcie znowu do biur, na budów, do fabryk. Wskaźniki wzrostu spadły, zaufanie inwestorów leci na łeb na szyję, wszyscy zginiemy.

Zginiemy, bo wirus, zginiemy, bo zaufanie inwestorów, bo inflacja. O co tu chodzi.

Nie słuchaj ich. Wyhoduj sobie kilka kurczaków. Zjedz jednego, resztę zamień na ziemniaki i marchew. Żadna inflacja ci ich nie zabierze.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

A jeśli chodzi o mnie, to pewnie będę musiał zmienić plan podróży, jeszcze nie wiem jak. Nie wiadomo kiedy skończy się kwarantanna, czy otworzą granice i jeśli tak, to kiedy. Póki co mam pozwolenie na pobyt do połowy kwietnia, które mogę przedłużyć bez wyjeżdżania z kraju na kolejne 3 miesiące. Poza tym urzędnicy argentyńscy są bardziej ludzcy niż np. boliwijscy i domyślam się, że nikt nie będzie mi robił problemów, jeśli przyjdzie mi zostać w kraju dłużej niż ustawa przewiduje z powodu wirusa: co do kwestii legalnej jestem w tym wypadku spokojny.  Także tego, trzymajcie się ciepło, jedzcie czosnek, myjcie ręce i miejmy nadzieję, że chińska grypka zostawi nas wkrótce w spokoju. Czeka nas ciekawy eksperyment społeczny!

Pozdrowienia z Junin de los Andes!


Komentarze

Popularne posty