Rio Colorado i ukryte piękno

Trochę nie wypada, ale co tam, znamy się już tyle lat, że chyba mogę sobie pozwolić na rozpoczęcie artykułu od wyrażenia mało literackiego jakim jest dziading.

Dziading jest stylem podróży polegającym na zamierzonym i całkowitym zapomnieniu o własnych wygodach. W ramach dziadingu obieramy za jedyne kryterium koszt przedsięwzięcia, gdzie koszt ten powinien być, rzecz jasna, możliwie niski. Najlepiej: zerowy.

Niektórzy podaliby tu z pewnością inne definicje, używając określeń takich jak "uwłaczać" czy "ludzka godność".

Powyższe zdjęcie NIE ilustruje dziadingu, ponieważ nie mamy do czynienia ani z oszczędzaniem, ani z zamierzonym unikaniem wygód. Okazuje się, że nocleg w hamaku zawieszonym w budce pod niedoszłym masztem antenowym to największy luksus, na jaki można sobie pozwolić w drodze na Choele Choel.

Nie wiem jak bardzo się pomylę, ale jak dla mnie autorką określenia dziading jest A., z którą w ubiegłym dziesięcioleciu —tym, które jawi się niczym ubiegły wiek, chociaż wcale nim nie jest— no więc z którą w ubiegłym dziesięcioleciu jeździliśmy autostopem po Bałkanach i Zakaukaziu. Kiedy to było, któż pamięta! Czekajcie, czekajcie, wygrzebię jakieś zdjęcia! (Będzie trudno znaleźć takie, gdzie wyszlibyśmy razem, bo w poprzednim dziesięcioleci, nie wiem czy pamiętacie, ale nie istniały jeszcze selfie.)

A. podrywa gruzińskich żołnierzy, ja udaję, że nie wiem o co chodzi i robię zdjęcia

Ja, łapiąc stopa do Mostaru, jeszcze w tej uniwersyteckiej koszulce, no łezka się w oku kręci, i jeszcze to zdjęcie w proporcjach 4:3


A. najwyraźniej nie chce patrzeć na Ararat

No i co, nie udało się znaleźć wspólnego zdjęcia. Tutaj ja uprawiając rasowy dziading, rozbiwszy namiot w jakichś krzaczorach przy granicy irańsko-ormiańskiej (to zabrzmi niewiarygodnie, ale to prawda: piszę do Was ubrany w ten samy czarny polarek, sam się sobie dziwię: sobie i polarkowi)

Takie czasy! Byliśmy wtedy piękni i młodzi, a płaca minimalna w Polsce wynosiła 1100 zł brutto. Dziading był wówczas o tyle usprawiedliwiony, że stanowił jedyną dostępną formę podróży: nam, ubogim studentom pierwszych lat studiów, których kierunki, pożal się Boże, nie miały dodatkowo nic wspólnego z zarabianiem pieniędzy. Uprawialiśmy więc dziading na całego! Potrafiliśmy nie jeść przez cały dzień tylko dlatego, że w danej miejscowości wydawało nam się zbyt drogo. A co tam, najemy się po powrocie!

Zastanawiam się, czy teraz, gdy płace podskoczyły —oprócz wierszówek dla dziennikarzy, one dumnie stoją na straży nędzy— czy teraz, przy minimalnej rzędu 2600 zł, dziading przetrwał na szańcach młodzieńczych podróży. Pewnie tak, jestem dobrej myśli. Tak właśnie: dobrej, bo dziading ma w sobie, drogi Czytelniku, droga Czytelniczko, ukryte piękno.

Z czasem jednak człowiek dorośleje, staje się —jak to się mówi— wygodniejszy, a nawet nabiera do siebie samego odrobiny szacunku, który nie pozwala mu dziadować jak za młodu. Ale psychologii nie oszukasz, i jeśli spędziłeś długie wakacyjne miesiące swojego życia uprawiając autostopowy dziading z intensywnością profesjonalisty, przygotuj się na to, że także w późniejszych latach życia, od czasu do czasu, niczym jungowski cień nieświadomości, w najmniej oczekiwanych sytuacjach zamanifestuje się w tobie on, dziading.

Widzicie, że nie tylko ja nie wiem w którą stronę trzeba patrzeć, gdy robi się selfie
Zdarzyło się w miejscowości Adela. Adela leży na lewym-, miasteczko Rio Colorado na prawym brzegu rzeki o tej samej nazwie. Hucal, o którym pisałem ostatnio, od Adeli dzieli 140 kilometrów pagórków, cały dzień męczącej huśtawki że w górę, że w dół, miasteczek po drodzy nie ma, wody nie ma, obóz drogowców reklamował się dostępem do internetu, ale nie było ani internetu, ani drogowców. Wody udzielił mi argentyński Janosik Gauchito Gil w jednej ze swoich kapliczek.

Inna kapliczka Gauchita Gila, w tym wypadku: przy drodze krajowej numer 150
Zmierzcha, gdy docieram do Adeli. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Przejeżdżam przez punkt kontroli sanitarnej i po długim, przyjemnym zjeździe ląduję w miasteczku. Jest małe, jest już ciemno. Po prawej trafiam na otwarty warzywniak.

Opuściłem właśnie region mięsny. Stąd na południe cena wołowiny podskoczy o połowę. Ale wjechałem w region owocowy i brzoskwinie wychodzą za pół darmo. Arbuzy. Jabłka. Śliwki. Usiadłem przed warzywniakiem i wysuszony palącym słońcem na stu czterdziestu kilometrach drogi z Hucal wchłonąłem ze dwa kilo owoców różnych.

Marcelo i Quimey, u których zatrzymałem się w Santa Rosa, mieli znajomego w Rio Colorado, czyli po drugiej stronie rzeki. Zadzwoniłem. Dowiedziałem się, że nie tak całkiem w Rio Colorado, tylko siedem kilometrów dalej, nie wiadomo którędy i po nocy. O, to ja dziękuję, ja naprawdę już nie mam siły ni chęci.

Marcelo y Quimey

To znów jeszcze nie jest zachowanie wpisujące się w dziading, bo prawdziwy praktykant dziadingu nie zważałby na upiorne zmęczenie i przejechał się te siedem kilometrów. Ja tego nie zrobiłem. Ale czekajcie.

Odwiedziłem supermarket na przeciwko. Kupiłem, nie wiem, chyba chleb, ser, coś takiego. Wyszedłem. Wyszedł za mną sprzedawca, pytał o podróż. Gdy potem jechałem na drugą stronę rzeki, dogonił mnie swoim rowerem i wręczył kilo mięsa zawiniętego w foliówkę. Była ciepła noc 14 lutego, Walentynki, miałem ze sobą kilo surowego mięsa i nie miałem gdzie spać. Moja pierwsza noc w Patagonii: to tu tak naprawdę się zaczyna.

Dowiedziałem się, że istnieje kemping nad rzeką, kemping gminny. Teraz tak, od rzeki Colorado na południe nie tylko zaczyna się Patagonia, ale i ta inna Argentyna. "Ta inna" polega m.in. na tym, że jest drożej i że kempingi gminne są płatne. I to słono. Wróciłem na poprzednią stronę rzeki, czyli do Adeli, bo tam też istnieje kemping, ale jako, że leży dokładnie na przeciwko tego pierwszego kempingu, niejako drogą dyfuzji za pośrednictwem wód rzeki, kemping w Adeli przejął ideę płatności i również wprowadził niezerową stawkę za użytek. Nie wprowadził natomiast nic więcej, to znaczy: nie, że płacisz i masz ciepły prysznic, gniazdka i muzykę na żywo, tylko: płacisz i tyle. Zobaczyłem to, wstrząsnęło mną oburzenie i obudził się dziading.

Zapytałem innych użytkowników o sytuację na kempingu. Powiedziano mi, że pani, która zbiera opłaty, nazwijmy ją panią Marią, poszła już do domu. To pierwszy odruch bezwarunkowy praktykanta dziadingu: jeśli trafisz na coś, za co zwykle się płaci, ale tymczasowo możesz mieć to za darmo, wykorzystaj okazję. I wykorzystałem ją: podłączyłem telefon do jedynego gniazdka elektrycznego położonego w bardzo dziwnym miejscu i skorzystałem z tego, co chyba miało być prysznicem, ale nigdy nie zostało zrealizowane: taka rurka pryskająca zimną wodą.

Na szczęście noc mamy ciepłą, od temperatury i od miłości. Przypominam, to Walentynki.

Ochlapawszy się wodą i naładowawszy telefon, pozostały mi do rozwiązania dwie kwestie: gdzie spać i co zrobić z kilogramem surowego mięsa. Z miejsca uznałem, że tym drugim zajmę się następnego dnia. Co do pierwszego, to z miejsca stwierdziłem, że pani Maria na pewno nie zjawia się na kempingu jakoś wybitnie wcześnie rano. Ale jeśli rozbiję namiot nad rzeką, o świcie będzie mokry od rosy, od parowania, od wszystkiego, i będę musiał go suszyć do południa. Namiot odpada. Postawiłem na hamak, na budziku wystukałem szóstą rano i, zgodnie z planem, świtkiem rankiem i w najlepszym, dziadingowym stylu, opuściłem kemping nie płacąc ani jednego peso argentino, a chcieli ich chyba trzysta pięćdziesiąt.

Między Adelą a Rio Colorado przebiega granica między prowincjami La Pampa i Rio Negro. Linia administracyjna wsparta w geografii błękitną strugą rzeki sprawia wrażenie granicy państwowej, coś jakby Adela była Czeskim Cieszynem, a Rio Colorado — Cieszynem po prostu. Miejscowości połączone są dwoma mostami, z których jeden jest kamienny, historyczny, i obecnie funkcjonuje jedynie jako kładka pieszo-rowerowa. Nie wiem do końca jak to opisać: istnieje ta cała atmosfera granicznej tymczasowości, że ktoś jest z Rio Colorado ale pracuje w Adela, bo określony podatek jest tam wyższy albo niższy, bo określone produkty można łatwiej lub trudniej załatwić po jednej lub drugiej stronie rzeki.

Ale poza wszystkim Adela jest mała, spokojna, i gdy rankiem 15 lutego grzeję sobie wodę na yerba mate przy historycznym moście, na ulicy nie widać żywej duszy. Zdaję sobie sprawę, że wszystko, co wydarzyło się poprzedniej nocy, mogło mieć miejsce jedynie dzięki intuicji, albo raczej: instynktowi. Teraz stoję przy rowerze spokojny, czysty, w miarę porządnie ubrany, no po prostu: taki dobry obywatel, i próbuję wyjaśnić sobie jak to się stało, że kilka godzin wcześniej opanował mnie nieokrzesany dziading.

Wtem —słowo "wtem" pojawia się już chyba tylko w opowiadaniach dla dzieci z XX wieku, w tym znaczeniu, że tak opowiadania, jak i dzieci, muszą być z XX wieku, aby nastąpiła płynna wymiana informacji; właśnie w takim charakterze użyję teraz określenia "wtem"— a więc: wtem zjawia się nieznajomy rowerzysta. Ten nie ma przy sobie kilograma surowego mięsa. Rozmawiamy, że skąd to a dokąd, że ładna pogoda. Rześki poranek? Rześki. Miguel pracował już wszędzie: w restauracjach na wybrzeżu, w magazynach w stolicy, w sklepach na prowincji. A teraz ma dość, więc siedzi w domu u rodziców i czasem jeździ na rowerze. Pojechaliśmy do rodziców —to z nimi sfotografowaliśmy się tak, że nikt nie wiedział w którą stronę należy patrzeć— zostałem na dzień, zostałem na noc, upiekliśmy mój kilogram surowego mięsa razem z innymi kilogramami, które rodzice Miguela mieli w zamrażalniku. Pojechaliśmy kraść śliwki. I na tym polega to ukryte piękno dziadingu: nigdy nie wiesz, co może ci się przydarzyć.

Na pożegnanie przydałby się jakiś krajobraz z okolicy. O proszę, taki krajobraz.


Komentarze

Popularne posty