El Chaltén, Argentyna: goniąc zajączka

A oto i zajączek

W wakacje po liceum pracowałem na budowie. Miałem zatrudnić się w biurze, ale —tak pomyślałem— oznaczałoby to ponowne, wielogodzinne wpatrywanie się w papiery albo w komputer. Jednego i drugiego miałem dość po długich przygotowaniach do matury, w związku z czym zmieniłem zdanie. 

Jedną z przydatnych rzeczy, jakich nauczyłem się na budowie, to rozdział prac na zadania widoczne dla szefa i zadania czasochłonne dla pracowników. Czasochłonne było na przykład odmierzanie i instalowanie profili do płyt gipsowych albo poziomowanie pokrzywionej, starej podłogi. Mijał dzień, dwa, mijał tydzień, 10 godzin roboty dziennie, a wyników ani śladu. Człowiek wchodził rano do pracy, a budynek wyglądał na pierwszy rzut oka dokładnie tak jak dzień lub tydzień wcześniej. I pół biedy jeśli wchodził człowiek-pracownik. Bo gdy wchodził człowiek-zleceniodawca i nie widział postępów, to patrzył na nas krzywo.

Aby zapobiec tej drugiej sytuacji, wykonywało się zadania widoczne dla szefa. Szef przychodził w soboty, więc w piątek po południu majster proponował na przykład, że podwiesimy sufit. Wkrętarka w rękę, drabina w ruch, trzy godzinki i sufit jak malowany. A jakie wrażenie robił: wielki, biały sufit. Szef bywał zachwycony.


Prace, których nie widać

Uczę się właśnie, że realizacja filmów dokumentalnych składa się przede wszystkim z prac, których nie widać. Tak bardzo ich nie widać, że czasem sam mam problem z zakwalifikowaniem ich jako prace. Zdaję sobie sprawę z ich przepracowania dopiero w momencie, gdy po dłuższym czasie okazuje się, że jestem zmęczony. Zmęczył się, znaczy pracował. Tak się przynajmniej wydaje.

Mówię tu przede wszystkim o poszukiwaniu i przekonywaniu ludzi do wzięcia udziału w nagraniach, do udzielenia wywiadu. 

Praca nad projektem dokumentalnym dotyczącym dostępu do ziemi w Patagonii ma zupełnie inną dynamikę, niż w przypadku filmu Jestem Paragwajczykiem. Tam znaczna część wywiadów "dawała się" sama: rozmawiałem z ludźmi spotykanymi po drodze, bez przesadnej selekcji, w sposób naturalny, przyjacielski i spokojny. Bardzo mi się to podobało. Wydaje mi się, że tak właśnie powinno być, tak właśnie należy pracować (swego czasu nawet spisałem -tak je nazwijmy- reguły tej pracy w tekście "Dokumentalista to ktoś, kto nie wie").

W Argentynie, jak może jeszcze pamiętacie, realizowałem -i realizuję- projekt dokumentalny dotyczący tożsamości i podróży. Ten projekt na dłuższy czas został sparaliżowany pandemią, którą spędziłem w Junin de los Andes. W Junin natomiast spotkałem się z dość absurdalnym problemem dostępu do ziemi w Patagonii, regionie, w którym jedyne, czego nie brakuje, to przestrzeń i wiatr. Ale powiedziałem sam sobie -bardzo odpowiedzialnie!- Wojtku, zostaw to, nie bierz się za kolejny projekt, gdy jeszcze nie skończyłeś jednego (tego o tożsamości). I rzeczywiście, nie zabrałem się. Przyszedł grudzień i ruszyłem w dalszą podróż.

Ale od problemu zawłaszczania ziemi przez jednych i jej braku dla drugich w Patagonii nie uciekniesz. I tak kilkaset kilometrów dalej w miasteczku El Bolson zatrzymałem się na "ocupa", czyli miejscu, gdzie ludzie zajmują teoretycznie cudzą ziemię i ją zamieszkują. Tam poznałem Virginię.

Virgi

Słuchajcie, nie zgubiliście się jeszcze? No to jedziemy dalej.

Potem dojeżdżam na koniec świata i jakieś 40 km przed Ushuaią skręcam w lewo. Jest taka droga gruntowa w lewo, która wpada w szeroką dolinę rzeki płynącą w kierunku Kanału Beagla. I co? I trafiam na czwartą największą de facto miejscowość Ziemi Ognistej: po Rio Grande, Ushuai i Tolhuin byłaby to "ocupa" przy drodze oznaczonej literą J. I to jeszcze nie koniec, bo sam koniec świata, czyli rybacka wioska Puerto Almanza jest w całości nielegalna, jest "ocupą". Na skrawku ziemi wciśniętym między zimne morze i skalisty brzeg stoi jeden obok drugiego trzydzieści domów. Zaraz obok rozciąga się gospodarstwo rozległe na 20 000 hektarów (takie dwie przeciętnej wielkości polskie gminy), przeważnie nieużytków. Ale dla ludzi miejsca nie ma. 


Norma

W Puerto Almanza poznałem Normę, która jest jedyną kobietą-rybaczką w Ziemi Ognistej, i która na starość chce się przeprowadzić do Chile, bo tam -takie chodzą słuchy- jest szansa na własny kawałek ziemi.

I potem co, potem wróciłem na stały ląd, zatrzymałem się dla odpoczynku w El Chalten i z czym się spotkałem? Z brakiem dostępu do ziemi, z ludźmi zimującymi w przyczepach i stawiający domy na chodniku. Czytelnik rozumie: przychodzi po prostu taki moment, w którym -jak to mówią Argentyńczycy- nie możesz dalej "hacerte el boludo", czyli udawać Greka. Jest problem i trzeba go sfilmować, cóż zrobić. Może to był błąd zaczynać kolejny projekt bez dokończenia poprzedniego. Ale tak czułem, tak mi się wydawało: filmować to było to, co należało zrobić. 

I zaczęło się gonienie zajączka.

(Aha, a po drodze do El Chalten zatrzymałem się u Sebastiana w Rio Bote, który pilnuje samotnie cudzego majątku, nie mając swojego kawałka ziemi)

Ten po lewej to dom właścicielki terenu. Ten po prawej to dom ruchomy, "casa movil", konstrukcja zaplanowana w ten sposób, by można ją było przewieźć w inne miejsce, gdy pojawi się możliwość posiadania własnego terenu. Anku czeka na to od siedemnastu lat.

Anku

Goniąc zajączka

Na początku pomyślałem: okej, zrobimy sobie taki mały projekcik poboczny: mamy historię Virginii (tej z El Bolson) i Normy (rybaczki z Puerto Almanza). Do tego dorzucimy wywiad z Mercedes Antileo z Junin de los Andes, która opowiada historię grabieży dokonanej przez państwo argentyńskie na ziemiach Mapuczów (a w wolnych chwila przędzie wełnę). Do tego ze dwa świadectwa z El Chalten i gotowe, nie?

I… nie.

Jeśli rozmawiamy z tymi, którzy nie mają ziemi, porozmawiajmy i z tymi, którzy ją mają, z właścicielami majątków. Kontakty do najbliższych gospodarstw: Patricia, kuzynka norweskiej królowej (ja tam nie wiem, ona tak twierdzi), Ivo, syn katalońskiego działacza niepodległościowego, niezłe towarzystwo. Kiedy mogą? Dziś nie, jutro też nie, bo wyjeżdża, bo nie może, bo nie odpowiada. Mijają dni, czasem tygodnie, w końcu się udaje, chociaż mogło się równie dobrze nie udać (i bywa, że pracujesz nad jakimś kontaktem długie tygodnie, i koniec końców się nie udaje). 

Jeśli rozmawiamy z ludźmi, którzy nie dysponują własnym domem, porozmawiajmy z różnymi: z tymi, którzy wynajmują; z tymi, którzy mieszkają w przyczepie; z tymi, którzy zbudowali przenośny dom na pożyczonym terenie. Kiedy? Dziś nie może, jutro też nie. Najdłużej czekałem na Cristinę, która pracuje na dwie zmiany i do końca września nie miała dni wolnych. Spotkaliśmy się dopiero na początku października.

Cristina i jej mąż, rodzice dwójki dzieci, również spróbowali szczęścia budując własny dom przenośny. Koniec końców musieli go rozebrać, bo nie było fizycznie gdzie go postawić. Nie ma miejsca w Patagonii (a chodzi o klitkę 3 na 4 metry).

Brak miejsca

Klitki

Cristina

(Człowiek czekał, a w międzyczasie sprzedawczyni ze sklepiku na rogu przeprowadziła się do Calafate, bo nie miała gdzie mieszkać. W restauracji panicznie szukają kucharza, i nie znajdują: ludzie przyjeżdżają, przepracują tydzień, pośpią w namiocie, zmarzną, wyjadą. Restauratorzy skarżą się: nie ma rąk do pracy. Ci sami restauratorzy każde możliwe miejsce na swoich terenach zamienią w domki letniskowe dla turystów. Cena za dobę jak pół miesięcznej pensji kucharza. Któregoś dnia o poranku ktoś przesuwał dom ciężarówką.)

Jeśli rozmawiamy z ludźmi, którzy nie mają, porozmawiajmy z tymi, którzy mają. Jak Diego Miguens, członek szóstej najbogatszej rodziny w Argentynie, właściciel m.in. kopalni złota w okolicach Bajo Caracoles, który problemu z dostępem do ziemi nie ma. Kupił sobie kawałek Parku Narodowego. Teoretycznie to nielegalne, ale kto bogatemu zabroni. Miguens wysyła prezydentów Argentyny do Stanów Zjednoczonych, żeby mu pozwolenie na eksport załatwili. Kto mu będzie warunki stawiał? Park Narodowy? Koń by się uśmiał.

Oczywiście nie udało mi się porozmawiać z panem Diego. Przede wszystkim dlatego, że nigdy go tu nie było. Diego do El Chalten przyjeżdża w pełni lata na tydzień lub dwa. Zimą siedzi na hiszpańskiej riwierze, co tu będzie marzł w Patagonii. To zresztą reguła ogólna: tych, którzy mają ziemię w Patagonii, nie ma w Patagonii. Ci, którzy są w Patagonii, nie mają ziemi.

Udało mi się natomiast porozmawiać przed kamerą o prywatnej dzielnicy w prywatnym rezerwacie. Pan Federico zwodził mnie dość długo, przeciągał w nieskończoność, urywał kontakt, i gdy w końcu doszło do spotkania, to on zadał pierwsze pytanie: "ze wszystkim jesteś taki uparty?", powiedział mi.

(Praca nad tym filmem ma gorzki posmak właśnie dlatego, że trzeba być upartym. A ja nie lubię być upartym, zamęczać ludzi ponagleniami. Film o dostępie do ziemi nabrał charakteru poszukiwania informacji. Pff, informacja, rzecz dla encyklopedystów. I to informacji, których ludzie nie lubią ujawniać. Gawędzenie z paragwajskimi rolnikami było znacznie przyjemniejsze. I nie tylko przyjemniejsze, ale i może bardziej pouczające. No bo okej, powiedzmy, że zdobędziemy wszystkie ściśle tajne informacje, że dowiemy się który polityk sprzedał się któremu miliarderowi, który minister wziął do kieszeni i kto zbudował prywatną dzielnicę na jedynych w swoim rodzaju mokradłach, i? I co z tego? Czego się dowiemy? Że ludzie się korumpują? To już było wiadomo od początku. Dlatego jakoś tak w środku w Wojtku czuję, że na przyszłość wolałbym dalej robić antropologiczne nagrania o rolnikach, a nie prześladować biznesmenów i urzędników. Tym się mogą zająć prawdziwi dziennikarze i potem napisać na ten temat bardzo ważne artykuły w bardzo ważnych mediach.)

Prywatna dzielnica

W prywatny lesie

Z prywatnym jeziorem

I prywatną górą

Osiedle w lewo, jezioro w prawo

Jeśli rozmawiamy z ludźmi, którzy walczą, to sprawdźmy, jak się organizują. Zaczynasz chodzić na zebrania, analizować dokumenty, chodzić na protesty, a przede wszystkim: zaczynasz się przejmować. Zaczynasz tym żyć. Od rana do nocy o tym myślisz. Wstajesz rano, patrzysz na to miasteczko z domkami naciupcianymi jeden na drugim i szlag się trafia. I chcesz zrobić jeszcze to, i tamto, i nagrać wszystko i wszystkich. I doprowadza cię do szaleństwa, do chorobliwego rozglądania się na wszystkie strony, na wszystkich ludzi, na wszystkie wątki tej coraz to bardziej i bardziej poszerzającej się kwestii.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Bo nie chodzi tylko i wyłącznie o manię nagrywania, tylko o proces myślowy, o rozgrzebywanie tematu, o poszukiwanie pierwszej praprzyczyny całego problemu dostępu do ziemi, by wreszcie dojść do być może dość oczywistego wniosku, że niechcący zabrałeś się nie za jakiś tam temacik, żaden projekcik poboczny czy egzotyczną ciekawostkę z końca świata, tylko za podstawową kwestię koegzystencji społecznej, którą możemy wyrazić za pomocą pytania: do kogo należy świat.

No właśnie, do kogo?

Tak, to ta pani ma klucze do świata.
A ci państwo z widea na dole - nie.


Zebrania. Na zebraniach rozmawiamy, jak zablokować most i co zrobić, żeby lokalni politycy nie śmiali nam się w nos (bo się śmieją: pan burmistrz nie ma czasu na spotkanie się z manifestującymi, bo jego firma budowlana ugniata drogi gruntowe w prywatnej dzielnicy z prywatnym rezerwatem)

Deszcz i hotel

Ciało wie lepiej

Pancho śmieje się, że stałem się kapitalistą filmowym: zacząłem gromadzić wywiady ponad miarę. Może coś w tym jest. A przecież człowiek jest bogaty nie wtedy, kiedy posiada dużo, ale wówczas, gdy wie, że to, co ma, wystarcza. Tak też zbierając materiały w pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie dość. 

Umysł nigdy by do tego nie doszedł. Umysł dalej kombinował, główkował (główkuje!), co by tu jeszcze, jakby to jeszcze. Ale ciało wiedziało lepiej i ciało poinformowało mnie, że starczy. W pewnym momencie poczułem, że już. I już. Prawda jest taka, że akurat ten temat, gdyby go drążyć, nie ma końca. Pozostaje zdecydować się na jeden konkretny aspekt, a nie silić się na ogólną teorię i prawdę ostateczną. Uogólnienia, zboczenie fizyków!

ALE! Skoro "już", to już można by wreszcie z El Chalten wyjechać. Tymczasem, między jednym zajęciem a drugim, między ciemną zimą i dziwną chorobą, która zapewniła mi kilka wycieczek do szpitala w Calafate (niech żyje publiczna i darmowa służba zdrowia!) minęło 6 miesięcy. W "Płynnym lęku" Bauman pisał, że doświadczenie najbliższe śmierci, którego możemy zaznać za życia, to rozstanie. Śmierć to koniec osobistego świata, rozstanie - koniec świata zbudowanego między dwojgiem. Do rozstania może dojść, gdy dana osoba umiera lub odchodzi, znika z życia drugiej osoby. Można by to uogólnić (zboczenie fizyków!) lub rozszerzyć na relacje, jakie mogą wiązać człowieka nie tylko z drugim, ale z grupą, ze sprawą, z miejscem. Chcąc nie chcąc El Chalten z jego zimą, z jego problemami, radościami i smutkami stał się dla mnie powodem silnych emocji. Zaangażowałem się w jego, miasteczka, sprawy, poznałem do głębi historię i niektórych sąsiadów. Przetrwałem zimę, ha, a to coś, czym nie mogą pochwalić się niektórzy starzy mieszkańcy miejscowości (za starych uznają się już tacy, co w El Chalten mieszkają od 10 lat; sam El Chalten ma 36 lat). I co, i znów przyjdzie odejść? Zły ze mnie podróżnik: zamiast podróżować, zostaję. I tak jak już kiedyś napisałem: zdecydowanie najtrudniejsze w podróży są pożegnania. Zostaje po nich ból podobny do śmierci bliskiej osoby. 

W zeszłym tygodniu na wybrzeżu Atlantyku huraganowe wiatry dochodziły do 200 kilometrów na godzinę. Silne podmuchy zatopiły dwa kutry rybackie, zamknięto port w Caleta Cordova. Marcelo, obwoźny sprzedawca ryb w miasteczkach południa Patagonii, musiał wstrzymać swoją działalność na przeszło tydzień. W piątek napisał mi, że wyjeżdża w kierunku Rio Gallegos. W poniedziałek, to jest: dzisiaj, miał być w Calafate. Miał mnie zabrać na północ, do Puerto Madryn. Powiedziałem, że jednak nie, że może następnym razem.

Zostawiając na chwilę na boku Baumana, płynną śmierć, smutki i problemy, to trzeba przyznać, że jak o szóstej trzydzieści rano masz taki widok z okna, to nie tak łatwo potem zmienić miejsce zamieszkania

Koncert kaczek

Przyszła wiosna. Rzodkiewki kiełkują jak szalone, ziemniaki wypuszczają pierwsze listki, a ja zrobiłem już pierwsze ciasto drożdżowe z rabarbarem. 

(A propos rzodkiewek: ciekawe jest obserwować jak działa myślenie kolonialne. Kolonialne w sensie: oto ja kolonizuję z centrum cywilizacji, której zasady i zwyczaje są jedyne i słuszne. Jednym z tych zwyczajów jest hodowla krów. Jeśli więc na skolonizowanej ziemi krowy chowają się licho i ich hodowla sprawia trudności, mówię: ta ziemia jest beznadziejna, nie nadaje się do niczego. Ha. Nie nadaje się do hodowli krów. Natomiast guanako pasą się bez najmniejszego problemu. A rzodkiewki rosną jak malowane!)

Malowane rzodkiewki. Południowa Patagonia światowym potentatem w produkcji rzodkiewek, czujecie to? A rzodkiewek, to i kapusty, a jeśli kapusta i mięso z guanako, to to mi już pachnie bigosem…

Ale wracając do wiosny: przyszła wiosna i życie rodzi się na nowo. Po przedłużającej się zimie -bo jeszcze 2 tygodnie temu padał śnieg, a mamy listopad, czyli tak jakbyśmy mieli w Polsce maj- wychodzi słońce i pojawia się nadzieja, że zimowe śmieci na ogniskach wiosny spłoną. Znoszę więc drewno z lasu i palę ogniska w każdą ciepłą noc.

Udało się wydać książkę paragwajską. Na razie w wersji hiszpańskojęzycznej. Jest wspaniała. Opowiada o tym, jak działa świat. Ależ mnie to kosztowało, ależ to trwało, ależ mi to ciążyło. Ale teraz przyszła wiosna i zimowe śmieci i ogniska, i ogień co wszystko oczyszcza i życie, które się budzi. Wszystko na raz. Jest nadzieja, że się wreszcie wygrzebię z nawarstwionych i nieskończonych projektów.


W niedzielę poszedłem nad staw. Na górze skalnego urwiska, które otacza miasteczko od północy jest kilka takich stawów. Nie było wiatru. Może pierwszy raz od pół roku nie było wiatru. Na pewno pierwszy raz od pół roku temperatura doszła do blisko dwudziestu stopni. Na niebie nie pojawiła się żadna chmura. Widok był doskonały. Wszechświat milczał ciszą kosmosu. Poczułem pełnię. Na raz wydało mi się, że warto było przeczekać zimę, zużyć sześć miesięcy życia tylko po to, by być teraz tutaj, dziś, przy wieczorze. Po to jedynie, by zobaczyć, jak słońce chowa się za Cerro Solo, bieży przez kilka minut za czarną sylwetką góry, potem pojawia się jeszcze na chwilę zostawiając na twarzy ostatnie pocałunki ciepła i znika na dobre. Południowe stoki ośnieżonych szczytów, jakby pamiętając jasne chwile dnia, pobłyskują odcieniami pomarańczy.

Nie plany, nie projekty, nie filmy ani książki, tylko to jedno doświadczenie, jedna chwila ciszy. Dla czegoś takiego warto żyć, poczułem. Mówię: nie pomyślałem, tylko właśnie poczułem. Następnie grupa pięciu czy sześciu dzikich kaczek świszcze mi skrzydłami nad głową i ląduje na samym środku stawu. Zaczyna się koncert albo dyskusja w nieznanym mi języku. Z położonych w oddali lodowców spadają lawiny lodu rozgrzanego całodziennym słońcem. W dalszym ciągu nie ma wiatru i ich huk słychać bardzo wyraźnie. Oblicza gór odbijają się precyzyjnie w lustrzanej tafli wody. I ta cisza, niesamowita cisza. Cisza, która koi. Pozwala odpocząć. Dalej: świeży chłód nocy wdrapuje się po grzbiecie aż po szyję, niedawne wspomnienie ciepła i ciepławy jeszcze zapach suchych traw, spokojna obecność karłowatych drzew, i cisza, znów cisza. Serce pęka, ale z radości. Ma się wrażenie, że brakuje zmysłów, by to wszystko odebrać. Cisza.

Cerro Solo to ta po lewej

Fitz Roy w odbiciu

Staw nieco wcześniej, koło południa

Kaczki
Powrót: miasteczko przy wieczorze

Koniec końców

Koniec końców cieszę się, że zebrałem materiały, jakie zebrałem. Zła wiadomość jest taka, że to oznacza, że proces ukończenia filmu tożsamościowego się przedłuży. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że zamiast jednego filmu będą dwa. I to dwa filmy o tematach absolutnie fundamentalnych, bo jeden dotyczący tego, kim jesteśmy, a drugi — tego, gdzie żyjemy. Tak uważam. I uważam, że warto. Gdybym tak nie uważał, zająłbym się czymś innym.

No, a teraz wziąłem sobie tydzień wakacji, bo cały tydzień będzie może nie bezwietrzny, ale wreszcie ciepły. Wreszcie kilka ciepłych dni z rzędu, więc po całej zimie wreszcie coś na tym Chaltenie skorzystam. A potem wrócę na chwilę do Junin de los Andes, bo tam też chcę coś nagrać do filmu o ziemi. Ale już nie tak dużo! Ja sobie odpocznę, a Wy możecie nadrobić zaległości z Podcastem Latynoamerykańskim na przykład, bo tam też zrobiłem sobie przerwę.

No i po drodze książkę trzeba wydać po polsku, straszny ból głowy z tą paragwajską książką. Jakbym jeszcze kiedyś chciał jakąś książkę napisać, to powiedzcie mi, proszę, żebym tego nie robił. No ale trzeba już tylko złożyć, przeczytać ze dwa razy dla pewności i już. Takie niby nic, a parę tygodni zejdzie. 

Jeśli ktoś jest tak odważny i pracowity, że doczytał do końca, to proszę dać znać. Pozdrawiam serdecznie!


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Na wiosnę nawet kolczaste chaszcze zakwitły


Komentarze

  1. Doczytałam do końca, jak zreszta inne Twoje teksty. Są bardzo dobre. Nie tylko merytorycznie, ale wlasnie dlatego, ze mają ten element emocjonalny, że uważasz, że warto. Pisać, filmować. A ja uważam, że warto je czytać.
    Pozdrawiam i życzę powodzenia w dalszej drodze i dalszych projektach.
    Krystyna P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję serdecznie, dla takich komentarzy, dla takich Czytelniczek i Czytelników warto pisać : )

      Usuń
  2. Smacznie się czytało. jak ciasto. z rabarbarem!
    pozdrowienia
    Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I kto by się spodziewał rabarbaru na drugim końcu świata... a jednak!

      Usuń
  3. Przeczytałam. I to o 4 nad ranem. Czyli filmy będziesz montował na miejscu? No i gdzie udało Ci się spędzić te zimę w miejscu bez ziemi? Fajnie jest poczuć, nie pomyśleć. Pozdrowienia ze środka jesieni

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdzie zmontuję film, nie wiem. Trudno mi mówić o przyszłości. Może w Polsce? A co do spędzenia zimy, to to już magia podróży i magia dobrych kontaktów ; ).

      Usuń
  4. Odpowiedzi
    1. He. Nie sądzę, żebym miał cokolwiek ratować. Staram się tylko usprawnić komunikację, dołożyć moje ziarnko do tego, byśmy się lepiej rozumieli między sobą na tej planecie. Nie wiem, czy mi się to udaje!

      Usuń
  5. do końca;)
    opowiedz coś o tym gdzie (w czym) udało Ci się przezimować no i dorzuć później trochę zdjęć z wakacji:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przezimować mi się udało dzięki przyjaźni, bez który te wszystkie materiały z Chaltenu na pewno by nie powstały!

      Usuń
  6. Natknąłem się na Twojego bloga i podcasty zupełnym przypadkiem ale wciągnęły mnie bez reszty. Podoba mi się Twoje podejście do świata, ludzi oraz niesłychana empatia i skromność. Gorąco Ci kibicuję w Twojej podróży i projektach. Pozdrawiam, Wojtek z Gdańska

    OdpowiedzUsuń
  7. Daje znać, dobry i ciekawy artykuł :). Pozdrowienia.

    OdpowiedzUsuń
  8. Też doczytałem, inaczej być nie mogło. Obawiam się, że książek od Ciebie wolę więcej niż mniej, tak że nie pomogę ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty