Granice historii. Argentyna od Atlantyku po Andy (3)

Trasą numer 3 kursują wielotonowe, wyładowane po brzegi ciężarówki w długiej drodze na południe. Na północ większość z nich wraca na pusto i to był punkt dla mnie. Jednocześnie miałem ze sobą rower i ciężkie sakwy, co razem z obawami związanymi z pandemią raczej nie zachęcało przejeżdżających kierowców, by się zatrzymać. Sam nie wiedziałem, jak wciągnę gigantyczny bagaż na naczepę. Przy drodze stanąłem koło południa, usytuowałem się przy stacji benzynowej. Czekałem chyba do siedemnastej. Ale —jak wiedzą wszyscy starzy autostopowicze— po długim oczekiwaniu zwykle wpadają najdalsze kursy. Pablo jechał do Trelewu: 900 kilometrów jednym rzutem. 

Zachód: bo jesteśmy na zachodzie Argentyny

Od lat nie jeździłem stopem. Dosłownie. Ostatni raz łapałem auta na kolumbijskim pograniczu, kiedy usiłowałem wrócić do Wenezueli, a pogranicznicy z Cucuty nie bardzo chcieli mi na to pozwolić (anegdota znalazła się na kartach książki Upały, mango i ropa naftowa). Lubiłem autostop. Wejść do kabiny cudzego pojazdu to zarazem jak wejść do cudzego życia, zwłaszcza, gdy mamy przed sobą kilkaset kilometrów kompletnej pustki, a radio nie działa. Tak było i tym razem: do dziś Pablo wysyła mi raz na jakiś czas zdjęcia z drogi. W zeszłym tygodniu miał koronawirusa, ale już wydobrzał i wrócił na argentyńskie szosy.

Na wąskie argentyńskie szosy. Nie miałem ochoty pedałować po drodze numer 3 wcale nie dlatego, że na 1200 kilometrach od Piedrabuena do Las Grutas nie ma nic (to zresztą niesamowite, że na odległości odpowiadającej dystansowi z Wrocławia do Mediolanu pejzaż nie zmienia się zupełnie). Nie chciałem po pierwsze dlatego, że (niby to) skończyłem już podróż. A po drugie, przeczuwam, że musi to być straszna udręka: bo nie dość, że wiatr i monotonia, to jeszcze musi się człowiek nieustannie odwracać i sprawdzać, czy przypadkowo nie chce mu wjechać na plecy 40-tonowa ciężarówka i raz po raz zeskakiwać z asfaltu na pobocze, bo jeśli nadjedzie ktoś z przeciwka, to ta ciężarówka po prostu nie ma jak nas ominąć. Ogromna większość dróg w Argentynie jest wybitnie wąska, tak jakby inżynierowie wymierzyli odległość od lusterka do lusterka przeciętnego TIRa, pomnożyli taką wartość przez dwa, a wynik przyjęli za standard szerokości asfaltu dla całego kraju. I to niezależnie, czy mamy do czynienia z krajową trójką, kręgosłupem transportowym Patagonii, czy z nieuczęszczaną boczną drogą w jakimś zapomnianym zakątku Andów. Wszystkie są tak samo wąskie. 


Jeśli ktoś z Czytelników przejechał trójkę rowerem, to gratuluję zimnej krwi i cierpliwości! Zdecydowanie wolę czterdziestkę.

Pablo był umiarkowanie zadowolony. Niedawno zmienił pracę. Wcześniej jeździł na krótkich dystansach, przeważnie transportując ziarno soi i pszenicy do portów i silosów. Zarabiał mniej, nie był w stanie zaoszczędzić. Po 20 latach takiej pracy pytał sam siebie, po co to robił. Jeśliby nie pracował, właściwie wyszedłby na to samo. Pracować, żeby jeść. Pracować, żeby przeżyć, egzystować. Teraz, w nowej firmie, Pablo jeździ w dalekie trasy —ze mną wracał ze swojej pierwszej podróży do Calafate— i dostaje znacznie wyższe stawki. Niedawno kupił sobie lodówkę pokładową. Odkłada pieniądze, żeby założyć jakiś mały, lokalny biznes w swoim miasteczku na południu prowincji Córdoba. Albo kupić kawałeczek ziemi. Mieć coś swojego, żyć spokojnie. Wszyscy marzymy o tym samym, a koniec końców robimy zupełnie co innego. Qué mundo loco.

Nie wiem zresztą, czy Pablo był umiarkowanie zadowolony, czy raczej niezadowolony mniej niż zwykle. Dla mnie był postacią tragiczną. Wyobrażam sobie sztukę teatralną o Pablu, rozwiedzionym kierowcy ciężarówki z Argentyny. Albo operę. Opery powinny być o takich ludziach. Jasne, że pokazał mi zdjęcia swoich dzieci, których nie widział od półtora tygodnia, jasne że wytłumaczył, że owszem, faceci różnie postępują, ale on, Pablo, odpowiedzialny człowiek, płaci alimenty. A nawet więcej, tak, gdy jest potrzeba, wysyła dodatkowe środki. Bardzo mi przypominał głównego bohatera Insilios, krótkiego metrażu Luisa Camargo.

Zmierzch zastał nas w Caleta Olivia, na północnych krańcach prowincji Chubut. Pablo zaparkował na stacji benzynowej na obrzeżach miasta, pięćdziesiąt metrów od morza. Noc była ciepła i położyłem się w pustej, odkrytej naczepie. Do dziś pamiętam karmazynowy poranek dnia następnego. Dawno nie widziałem morza.

Gdy dojechaliśmy do Trelewu, zaczynał się długi weekend. Był piątek i firma, w której Pablo miał ładować kaolin, zamknęła godzinę wcześniej. Dotarliśmy może kwadrans za późno. Ja pojechałem dalej, a Pablo został na stacji benzynowej, bo Pablo jest postacią tragiczną. Na załadunek musiał czekać do środy. Kolejny weekend bez synów, i to jeszcze na przedmieściach przemysłowego Trelewu, szlag by to trafił.

Po drodze minęliśmy dwa stare autobusy wymalowane w radosne barwy, ze słowami w języku guaraní wypisanymi na tylnej szybie. To obdartusi z Corrientes wracali ze strzyżenia ostatnich owiec Patagonii zanim region całkowicie zamieni się w pustynię.

Zobacz także -> film dokumentalny "Człowiek potrzebuje przestrzeni" w produkcji!

Następnego stopa złapałem w zaledwie chwilę, ale i kurs był chwilowy: posunąłem się o 60 kilometrów na północ, do zjazdu na Puerto Madryn. Po raz kolejny zrzuciłem najpierw dwie ciężkie sakwy, potem rower z całą resztą lżejszych, ale chaotycznie przymocowanych bagaży. Po raz kolejny przytwierdziłem sakwy z powrotem, przekładając je pod zapasową oponą. Podniosłem rower i ustawiłem się naprzeciwko stacji benzynowej. Znów nie czekałem długo. Ciężarówka z chłodnią, która zatrzymała się po kwadransie oczekiwania miała na tylnych drzwiach dość niezdarnie wymalowaną figurę Chrystusa. Kierowca pochodził z Rurrenabaque w północnej Boliwii. Pół kontynentu na północ. 

I to nie był żaden imigrant. Facet woził owoce i warzywa między La Paz, Cochabambą, Trelewem i Mar del Plata: to są przeszło 4 tysiące kilometrów w jedną stronę. I tak: opowiadanie o boliwijskim kierowcy ciężarówki jak najbardziej pomaga w zrozumieniu Patagonii.

Poranek widziany z naczepy

Naczepa widziana z naczepy

Droga widziana z kabiny

Eduardo woził do Trelewu banany z Chapare (a jednak: w Chapare uprawia się coś więcej, niż liście koki). Mówił: chciałbym, by ludzie w Argentynie poznali nasze owoce. Oni nie mają pojęcia, zapewniał. Eduardo jest w moim wieku i wyraża się z wielkim entuzjazmem (ale mówi cicho i nie przerywa interlokutorowi, właśnie dlatego, że jest z Boliwii, a nie z Argentyny). Argentyńscy hurtownicy banany przywożą niemal wyłącznie z Ekwadoru. Boliwii nie kojarzą z tego typu produktami. Tymczasem banany z Chapare, mówi Eduardo, są wspaniałe, są wielkie, są słodkie. I są nasze. Nasza jest również chirimoya, nasze achachairu. Papaję w Argentynie mają, ale maleńką, nasza papaja jest ogromna! Eduardo chciałby to wszystko do Argentyny przywozić. Pokazać, co dobrego ma Boliwia. Chciałby także dobrze zarobić, nie ma wątpliwości. 

W jednym z rozdziałów książki "El Impacto Historico de la Globalizacion en Argentina y Chile" Javier Vidal Olivares przedstawia historię hiszpańskich inwestycji na południu Ameryk. Pisze najpierw o kupcach, którzy zjeżdżali do Buenos Aires w drugiej połowie XIX wieku, w ślad za masową emigracją z Półwyspu Iberyjskiego za ocean. Zaczynali od handlu hiszpańskimi produktami wśród Hiszpanów, którzy w Argentynie nie mogli żyć bez ulubionego wina i ulubionej oliwy. Z czasem hiszpańskie dobra konsumpcyjne przyjęły się wśród szerszej rzeszy Argentyńczyków, zakres importu z europejskiego kraju poszerzał się. Sto lat później hiszpański Repsol kupił argentyński koncern naftowy YPF, a Telefonica — lokalną telefonię komórkową. Ale zaczęło się od sprzedawania tego, co nasze, co nam najbliższe, od oliwy i wina. To taki moment, w którym tożsamość narodowa nie jest już tylko teoretyczną ciekawostką dla socjologów, a istotną drogą dla rozwoju gospodarczego.

Właściciele ziemscy z południa Argentyny chcieli hodować owce, bo owce dobrze sprzedają się zagranicą. Przywieźli owce z różnych stron (na przykład z Falklandów, taka ciekawostka). I chcieli również hodować krowy, ale krowy nie chciały być hodowane. Krowy chudły. Z czasem owce również zaczęły chudnąć i same były sobie winne: owca, gdy gryzie trawę, wyrywa ją z korzeniami. Skupiane na patagońskich hodowlach w przesadnej liczbie, przez kilka dekad owce wygryzły patagońskie trawy do samej ziemi. Doszło do pustynnienia i tak już suchego regionu (wpływ bydła na powstawanie pustyń analizował m.in. David Wright, a ja pisałem o tym w książce Sprzedani. Reportaże z peryferii). Co robili właściciele ziemscy? Szukali innych ziem, gdzie mimo wszystko mogliby dalej tuczyć swoje owce. 

Na domiar złego owce miały konkurenta w dostępie do trawy: gwanako, kuzyna andyjskiej lamy. Gwanako to również duży, czworonożny ssak, i podobnie jak owca: bardzo smaczny. Gwanako różni się jednak od owcy dwoma bardzo istotnymi cechami: nie wyrywa trawy z korzeniami, gdy ją spożywa, a na nogach ma swego rodzaju poduszeczki, które nie niszczą lichych patagońskich traw tak, jak robią to owcze kopyta. Wadą gwanako jest natomiast fakt, że nie jest notowany na giełdzie towarowej w Chicago. A właściciele ziemscy z Patagonii chcieli eksportować. Koniecznie. Oni nie chcieli, by ludzie z innych krajów poznali, co ma do zaoferowania Patagonia. Oni chcieli robić dokładnie to, co robili ludzie w innych częściach świata. Chcieli hodować owce. Chcieli kopiować i sprzedawać skopiowane. I oni najczęściej sami nie wiedzieli, co Patagonia ma do zaoferowania. W niektórych przypadkach nigdy jej na oczy nie widzieli: hodowlę nadzorował rządca i wysyłał zyski do pana z Londynu czy Buenos Aires. A dla tych, którzy owszem, sami prowadzili gospodarstwa, gwanako był szkodnikiem i wcieleniem dzikości. Dzikiej przeszłości regionu, którą chciano wymazać z historycznych kart i pamięci mieszkańców. Gwanako nie niósł rozwoju. Gwanako był pożywieniem dla "Indian", nie dla cywilizowanych obywateli.

(Jasne, że "cywilizowani obywatele" również jedli gwanako, ale to tylko gdy nie mieli już czego do ust włożyć. I na pewno nie w obecności gości. Jeszcze sobie gość pomyśli, że jem jak "Indianin", że zdziczałem!)

Intruz gwanako, który chciał przeskoczyć ogrodzenie z drutu kolczastego i tym razem mu się to nie udało. Martwe gwanako uwieszone ogrodzeń to stały element patagońskiego pejzażu.

Estancia Chacay to jeden z niewielu wyjątków od reguły: gospodarstwo położone niedaleko Sierra Colorada zajmuje się hodowlą gwanako. Podobne przypadki zaczynają się pojawiać na wschodzie prowincji Santa Cruz i w niektórych rzeźniach miasta Rio Gallegos można kupić mięso z gwanako. Ale musiało minąć 150 lat. (Uwaga: nie mówię, że hodowla gwanako to przyszłość dla świata. To tylko taki przykład dla potrzeb analizy socjologicznej, bardziej niż wynik rozważań środowiskowych czy dotyczących kwestii żywienia.)

Javier Vidal Olivares zapewnia, że to dzięki hiszpańskim inwestycjom w Argentynie -wyjątkowo licznym ze względu na wyjątkowo liczną imigrację- przeciętny Argentyńczyk jest znacznie lepiej zaznajomiony z techniką, mechaniką czy procesami produkcyjnymi, niż inni mieszkańcy Ameryki Południowej. Być może rzeczywiście tak jest. Ale -myślę sobie- co im z tego, jeśli nie mają -wydaje im się, że nie mają!- nic "swojego" do zaoferowania? Nawet w przypadku literatury. Jak zauważył Jose Abelardo Ramos komentując poczynania Borgesa: najwyższą ambicją argentyńskiego pisarza, to żeby być uznawanym za pisarza europejskiego. Kopiować. 

Zobacz także -> film dokumentalny "Dlatego wyjeżdżam", migracje i tożsamość, w produkcji!

Argentyna ma wiele "swojego" do zaoferowania, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Do tego stopnia, że to, co swoje, co własne, jest dyskryminowane, jak gwanako na patagońskich stepach. I to między innymi dlatego określenie własnej tożsamości jest tak istotne. Argentyna jeszcze nie przerobiła tej lekcji. A Boliwijczycy, owszem, już załatwili sobie pozwolenie na eksport bananów z Chapare. Następna będzie chirimoya. 

Na dziś, płaca minimalna w Boliwii jest dwa razy wyższa niż w Argentynie (w przeliczeniu na dolary po kursie blue).


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Komentarze

Popularne posty