Relacja konkursowa: Podróżuję, by spotkać przyjaciół (w Maroku)

Relacja konkursowa (zobacz jak zagłosować!) Maliny (gwoli ścisłości: Malina jest kobietą, jak Kopernik albo Skłodowska) z Maroka. Relacja świeżutka, Malina tylko wróciła do domu, rzuciła plecak, zdrapała z siebie trochę brudu i napisała! Jakbyśmy byli w jakichś uczciwych czasach, gdzie pisało się na papierze, to na tej stronie zobaczylibyście ślady paluchów upapranych daktylami, kulfony spowodowane wplątaniem się piasku w atrament, poczulibyście powiew wiatru znad Agadiru i takie takie. Niestety mamy internet, czytajcie takie jakie jest (i głosujcie!).

Podróżuję, by spotkać przyjaciół. Zwłaszcza tych, których jeszcze nie miałam okazji poznać.

Tak było i tym razem, a zaczęło się od snów o Saharze i silnego pragnienia, by znaleźć się tam tej zimy. Tylko jak? Tylko z kim? Szukajcie, a znajdziecie – po krótkim acz intensywnym czasie dumań i westchnień, na jednym z podróżniczych portali złowiłam ogłoszenie takiej mniej więcej treści: „Jedziemy do Maroka – chcemy zjechać ten kraj wzdłuż i wszerz w miesiąc – mamy dwa wolne miejsca w samochodzie – wyjazd z Madrytu 21 stycznia”. Nie zastanawiałam się długo.
I tak oto stałam się częścią prześlicznej kompaniji: Sofie – słoneczne dziewczę z Belgii, jej chłopak, Nahuel – Hiszpan o argentyńskich korzeniach i temperamencie, ich przyjaciel Viento (hiszp. wiatr) – artystyczna brazylijska dusza, Gabe – lekko idący przez życie Kalifornijczyk, który akurat podróżował po Hiszpanii i skusił go pomysł przeprawienia się przez Gibraltar. Oraz pisząca te słowa. Pięcioro nas w pięciu kolorach tęczy i z pięciu świata stron.
Po jakichś dziesięciu dniach podróży, już na dobre zanurzeni w kulturze arabskiej –
  • przyzwyczajeni do pobudki o piątej nad ranem urządzanej nam regularnie przez muezina nawołującego do modlitwy (i zapewniającego, że modły lepsze niż sen, w co, gdy przewracasz się właśnie na drugi bok w ciepłej pieleszy, nie bardzo chce się wierzyć...);

  • po wypiciu hektolitrów (za) słodkiej herbaty z miętą i dużą ilością piany (tzw. berberyjskiej whisky);
  • po radosnym muzykowaniu z dziećmi w labiryncie wąskich uliczek medyny w Meknes;



  • po przeżyciu śnieżnej zamieci…




  • i po dotarciu kilka dni później na upragnioną Saharę – wreszcie – po długim zatapianiu się w wydmach pustyni niczym w wielkich pomarańczowych ciałach…

znaleźliśmy się na południu Maroka, w pustynnej wiosce Tagounite, tuż przy granicy z Algerią. Mieliśmy tu, umówionego przez couchsurfing.org, gospodarza – Younessa, jednak dzień przed naszym przyjazdem okazało się, że jest on jeszcze w Marrakeszu, ale „don’t worry”, wyjdzie po nas jego brat („Inch’Allah!”). I rzeczywiście, imię Allaha nie zostało wezwane nadaremnie – ledwo wydobyliśmy się z samochodu, ledwo przeszliśmy parę kroków, podszedł do nas mniej więcej siedemnastoletni, kędzierzawy chłopak i przedstawił się jako Hamid, brat Younessa. Co do tego, że to my jesteśmy tą pięcioosobową międzynarodową grupą, nie było wątpliwości – wioska wszak mała, spokojna, a turystów tu (chwała Allahowi, dodam już od siebie) niewielu.
Hamid zaprowadził nas do domu, wyróżniającego się wśród innych domów w okolicy, bo murowanego, a nie z gliny, i wprowadził do salonu, w którym zapachniało marokańskim luksusem: podłoga wyłożona fantazyjnymi dywanami, a na całej jej długości – dostojne poduchy w orientalne wzory. Był nawet telewizor, nad którym zawisły sztuczne różowe kwiaty w formie dekoracji. Ledwo zdążyliśmy zrzucić plecaki z ramion, a do salonu wkroczyła berberyjska Mama (autorytet kapłanki domowego ogniska dało się odczuć natychmiastowo!), dzierżąca w dłoniach ogromny tażin. Naczynie zostało z namaszczeniem postawione na niskim okrągłym stole i każdy z nas, z łyżką w ręku i poduszką pod siedzeniem, pochylił się nad wspólnym talerzem kryjącym w sobie (mniam-mniam) kuskus obfitości. Wspaniała doprawdy była to uczta dla strudzonych wędrowców!
Wieczorem Hamid zaproponował nam spacer po okolicy – i tak odkryliśmy tutejszy plac zabaw – uroczą pustynkę – wydmy jawiły nam się jako maleńkie wzniesienia w porównaniu z ponad dwustumetrowymi wydmami okolic Merzougi, które przemierzaliśmy parę dni wcześniej…
Łupy z polowania
Polowanie na daktyle
Kro pierwszy dobiegnie na szczyt?
Po powrocie ze spaceru w domu czekała na nas już wieczerza przy okrągłym stole, a wraz z nią cała rodzina – bliższa i dalsza, a także „wszyscy krewni i znajomi Królika”, którzy, mimo że nie władaliśmy wspólnym językiem (a może właśnie dlatego?) bardzo byli nami zainteresowani. Ale przecież możliwości porozumienia się bez słów są nieskończone: uśmiechy, spojrzenia, gesty, a nade wszystko – muzyka. Nahuel sięgnął po gitarę, Viento po klarnet, Sofie po kastaniety, a ja po mój ulubiony w podróży, bo najlżejszy i najporęczniejszy instrument – własny głos. Nauczyliśmy młodsze siostry Hamida i Younessa prostej piosenki po angielsku, czego efekty załączam (wybaczyć proszę jakość nagrania, nie dysponuję jeszcze profesjonalnym dyktafonem…):
step by step
W ramach muzycznej wymiany dziewczynki nauczyły mnie i Sofie pieśni „Allah Ya Moulana” (Bóg jest naszym Panem), i przyznać trzeba, że sporo czasu zajęło nam przyswojenie nowej harmonii i rytmu, nie wspominając o języku:


allah ya moulana



Gdy następnego dnia przyjechał Youness, cała nasza piątka była już za pan brat z jego berberyjską familią. Padła propozycja, byśmy wieczór i noc spędzili tym razem w kasbie na pustyni kilkanaście kilometrów od domu – tam, gdzie Youness mieszkał parę lat temu ze swoją rodziną, zanim przeprowadzili się do Tagounite, i gdzie wciąż mieszkają jego dziadkowie. Przystaliśmy ochoczo na ten pomysł – kasby, te słynne fortece górujące nad miastami, mijaliśmy już przemierzając marokańskie drogi, jedną z nich też, bardzo starą i opuszczoną, zwiedziliśmy w Zagorze – jednak odwiedziny u mieszkańców kasby na pustyni wydawały się dotąd poza naszym zasięgiem. A tu proszę…
Przekroczyliśmy próg kasby trochę tak, jak przekracza się próg świątyni. W kącie izby, w której za jedyne oświetlenie służył płomień świecy, siedział niewidomy dziadek Younessa, okryty kocami. Każdy z nas po kolei uścisnął mu rękę. Dziadek powtarzał wesoło: „Bonjour”, najwyraźniej ciesząc się, że potrafi przywitać Europejczyków w ich języku. Tymczasem Youness zabrał się za gotowanie wody, by stało się zadość świętemu rytuałowi każdej wizyty – piciu herbaty. Koniecznie bardzo słodkiej i koniecznie z dużą ilością piany. I tak powoli mijał ten wieczór (czas sączony herbatą…), jak i powoli zbierały się w izbie Berberyjki z sąsiedztwa. Gest ich powitania zapadł mi w pamięć – uścisk ręki a następnie pocałunek wierzchu własnej dłoni. Po wychyleniu do dna berberyjskiej whisky, zostawiliśmy starszyznę w izbie i poszliśmy rozpalić ognisko przed kasbą. „Niezwykłe jest to życie w gromadzie” – pomyślałam, widząc jak naraz powiększa się krąg wokół ognia – przysiadają się sąsiedzi, znajomi, rodzina, dzieci… A może to magia ognia nakazuje ludziom gromadzić się? A może to prostota tego życia, w którym tak niewiele trzeba do szczęścia i właśnie ubogość rzeczy materialnych wyzwala potrzebę ludzkiej bliskości? Tak, jak ten ogień – oczyszczającej.
Youness wykonujący tradycyjną pieśń berberyjską
Nazajutrz przed kasbą

Komentarze

Popularne posty