O tym, jak Pan Bóg uratował Uzbeków z Taszbulak w Dżalal-abadzie

Z placu, na którym zwykle kupowałem arbuzy - przystanek Gor.Balnica - wychodzą w stronę wzgórza dwie drogi. Broniący się okoliczni Uzbecy zablokowali je barykadami, Kirigzi zniszczyli kilka budynków na samym placu i ruszyli z ofensywą kawałek dalej, do wsi Taszbulak, czyli "źródło z kamienia".

Wylotówka z Dżalal-abadu
Aliszer mówi, że zamieszki w 1990 roku były inspirowane z Rosji, jak niejeden konflikt w Azji. Ale Aliszer sam pamięta ten drugi konflikt, z 2010 roku, kiedy oprócz Osz i Uzgen, starcia objęły również Dżalal-abad.

Kirgizi byli wspierani - niejawnie - przez wojsko. Mieli dostać broń, pojazdy opancerzone, wśród atakujących znajdowali się czasem policjanci. Zamieszki rozpoczęły się w centrum, a Uzbecy w swoich dzielnicach barykadowali domu i ulice, część uciekała. Po dwóch dniach do Taszbulak przychodzi Kirgiz, który solennie zapewniał, że podmiejską wioskę atak z pewnością ominie. 

Nikt oczywiście nie wziął sobie tego specjalnie do serca i rzeczywiście, w południe rozpoczyna się natarcie.  Spokojną dziś uliczką ciągną Kirgizi, ostrzeliwując okoliczne domy. Niektóre z nich do dziś stoją zniszczone, inne odbudowano z pomocą UNHCR, na murach można znaleźć ślady po kulach. W miarę natarcia Kirgizów rośnie strach mieszkańców. Najwyższy czuwa jednak nad uciśnionymi i zsyła nad Taszbulak wielką, granatową chmurę. Nadciąga burza, gradobicie, Kirgizi wycofują się z pozycji, a Uzbecy dziękują niebiosom.

-To Bóg uratował Taszbulak - podkreśla Aliszer.





Wszystko to są fakty znane, ale niespecjalnie lubiane. Np. przez samych Kirgizów. W szczególności Kirgiska policja zdaje się nie bardzo lubić, gdy ktoś robi zdjęcia pogorzeliskom, w związku z czym zaprasza mnie na pogawędkę do samochodu.

I zaczyna się, że co ja, jak ja, że reporter pewnie czy nie-wiadomo-kto i komu ja te informacje przekazuje i zdjęcia i czy w Dżalal-abadzie jest polska ambasada. No tak, oczywiście Polska nie ma na co wydawać pieniędzy tylko stawiać ambasady pośrodku pustyni, jasne że nie ma tu ambasady, właściwie to zdaje się, że nawet w Biszkeku nie ma. Ale ostatecznie nawet nie chciał, żebym te zdjęcia skasował jak ci mniej sympatyczni panowie z Górskiego Karabachu i zakończyliśmy tę rozmową w pokojowych nastrojach. Pan milicjant wpadł jeszcze do sklepiku po kolę i pojechał dalej.

Aliszer i jego koledzy robią też dobry plow. Aliszer przestrzega ramadanu (więc czekamy na zachód słońca) i gdy siedzimy w osobnym pokoju to mi po cichu wskazuje palcem na zadymioną papierosami kuchnię, gdzie dwóch towarzyszy najwyraźniej ramadanu nie przestrzega. A na drzwiach do kuchni wisi kartka - kalendarz jedzeniowy, czyli od kiedy można, a kiedy już nie.

Plow jak najbardziej domowy (tak, tak, te papryczki są nadziewane najczystszym tłuszczem!)

Kalendarz ramadanowy
Aliszer przeszedł nie do końca typową drogę mieszkańca Azji Centralnej, bo oprócz pracy w Moskwie zaliczył też Malezję, do której zdaje się ostatnio nawet powrócił i na pewno macha Wam stamtąd łapką. Bo ostatecznie przede wszytstkim to bardzo miły człowiek: zawozi, przywozi, odwozi tym wielkim samochodem swego taty, kupuje mięcho, robi plow, wzorowy gospodarz.

A, i jeszcze jedno: bo jak robię czasem te slajdowiska np. o Kirgistanie, i trafi mi się jakiś Kirgiz, albo robię slajdowisko o Iranie i trafi mi się Irańczyk, to się dowiaduję, że brzydkie zdjęcia pokazuję, bo zamiast wspaniałych atrakcji turystycznych, fotografuję jakiś prosty lud, jakies zwykłe budynki, co to w ogóle ma być.

No to żeby nie było: w Dżalal-abadzie jest uzdrowisko. Z tego Dżalal-abad słynie. Podobno. Podobno cały Związek Radziecki się leczył na wodzie mineralnej z Dżalal-abadu (piłem, dobra, smakuje jak woda z Dżalal-abadu). Od czasów tegoż Związku Radzieckiego nikt też chyba nie remontował tego uzdrowiska - za wyjątkiem bielenia krawężników, oczywiście. Są pewne tradycje od Odry do Władywostoku, które nie giną.

No i stoją te ludzie z baniakami jak w Lądku Zdroju, i nabierają. Niech im na zdrowie wyjdzie, hej.

Idąc od Aliszera do uzdrowiska na przełaj spotykamy - uwaga - drzewa. O ile oczywiście drzewo można spotkać. Zakładam jednak u modelowego czytelnika zdolności pozwalające na prawdziwe spotkanie z drzewem, na niejako dotknięcia jego immanentnej drzewowości. Oto więc zdjęcie: spotkanie z drzewem!

Oto, panie, Dżalal-abad

A to, panie, chleb w Dżalal-abadzie

Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca - w co nie wierzę - to mogę ujawnić, że z Dżalal-abadem mam jeszcze kilka innych wspomnień, bardzo różnych jeśli chodzi o mój stosunek emocjonalny doń. A są to między innymi: chroniczne rozwolnienie (tu stosunek emocjonalny jest stosunkowo jasny i nie trzeba go dookreślać), fakt, że w przeciwieństwie do Krakowa i Polski w ogólności z łatwością mogłem znaleźć tam toalety (tu duży plus), dżem siostry Aliszera z chlebem i herbatką na śniadanie (nie znajduję tu powiązań z powyższym rozwolnieniem), dobre kebaby na bazarach (tu już można doszukiwać się związków z wymienianą już dolegliwością natury pokarmowo-brzusznej), nade wszystko także niewiedza placówki Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych na temat otwarcia lub nie granicy z Chinami, oraz fakt, że kiedym po raz drugi (bom dwa razy był w Dżala) opuszczał miasto, na skrzyżowaniu wylotówki z główną arterią kraju Biszkek-Osz, spotkałem Mikela, z którym rok wcześniej graliśmy w filmie w Iranie.

Tu należy się czytelnikowi wyjaśnienie, że nie było to tak całkiem niespodziewane, bo widzieliśmy się tego roku wcześniej w Biszkeku, gdzie wspólnie spędziliśmy trochę czasu na trawie jedząc bakalie i wspominając irańskie dzieje. Ale tak czy tak przypadek jest przypadkiem, radości było co nie miara i po wychyleniu w spokoju paru dzbanków herbaty ruszyliśmy z Mikelem i jego kolegą we trójkę stopem do Osz, gdzie wziął nas kierowca małej, maleńkiej, naprawdę mikroskopijnej ciężarówki i wtedy przekonałem się co to znaczy czterech wielkich facetów i bliskość. Oraz gościnność: bo kierowca był tak cholernie gościnny, że za nic w świecie nie chciał, byśmy się spokojnie rozsiedli na pace, no bo przecież gość, no gość to gość, a co trzech gości to nie jeden, i to jeszcze inostrańcy! Policjanci patrzyli się na nas trochę dziwnie, ale nie zatrzymywali, bo nasz kierowca drzewiej też mundurowym był (jak twierdził). Więc, inszallach, dojedziemy. I dojechalim. Hej. Koniec.

Komentarze

Popularne posty