Relacja konkursowa - Samozwańczy przewodnik – Maroko

Relacja nr 6  w Dobrym konkursie 2014 - zobacz jak głosować!
Autor: Przemysław Supernak


Samozwańczy przewodnik – Maroko


Podczas pobytu w Maroku wyruszyliśmy pewnego dnia z Warzazatu do Wąwozu Todra, zatrzymując się po drodze w Tinghirze, mieście położonym w oazie, u podnóża gór. Ledwo wysiedliśmy z samochodów, pojawił się on - Hassan.
- Witajcie przyjaciele, jestem Hassan. Tinghir to piękne miasto, cudowna medyna, bardzo stara, to dla mnie przyjemność, że mogę wam ją pokazać.
I dalej rusza krok w krok za nami, zaczynając snuć opowieść o swoim mieście.
- Próbujesz być naszym przewodnikiem? – spytałem. – Raczej go nie potrzebujemy.
- Ależ skąd, przyjacielu. Jestem bogaty, mam własny interes i nie potrzebuję waszych pieniędzy. Dzisiaj mam wolne i chętnie się z wami przejdę, a przy okazji poćwiczę swój angielski.
No, dobra – pomyślałem. Mówisz, że nie chcesz pieniędzy, więc jeśli o nie poprosisz, co pewnie zrobisz na samym końcu, to nie będzie ci łatwo przekonać nas, że ci się należą. Przecież jesteś dobrym przyjacielem, na dodatek bogatym. Cóż znaczy te parę groszy wobec słowa? No i Allach patrzy…
Hasan

- A jaki masz biznes, Hassan?
- Jestem rzeźnikiem – odpowiedział dumnie, a jego ogorzała, owinięta turbanem twarz berberyjskiego górala przypominała w tej chwili niemalże romantycznego rozbójnika. Bądź co bądź, władanie rzeźnickim nożem to sztuka wymagająca wprawy porównywalnej do fechtunku. Nie mówiąc o tym, że może się przydać w razie problemów…
Zmierzaliśmy do 600-letniej kazby podzielonej w połowie pomiędzy Berberów i marokańskich Żydów. Zbudowana z różowej gliny zmieszanej ze słomą jest labiryntem wyjątkowo wąskich uliczek, niskich, ciemnych bram i ślepych podwórek bez światła. W wielu przejściach mieści się swobodnie jedynie dziecko, a dziury w ścianach stanowiące okna są niewiele większe od głowy. Parę zabudowań to już ruiny odsłaniające pogmatwany szkielet ścian, schodów, podłóg i stropów. W kazbie toczy się codzienne życie. Słychać pokrzykiwania dzieci, kobiety noszą wodę, sprzedawcy zachwalają towary. Nasz towarzysz jest miły, elokwentny i udziela nam kilku ciekawych informacji o miejscu. Widać jednak, że bardziej ciągnie go do berberyjskiej części kazby. My z kolei wolimy pochodzić po części żydowskiej.
Tinghir i okolice

- Jasne, wasz wybór – z czarującym uśmiechem kwituje Hassan. Doskonale wie, że prędzej czy później i tak trafimy tam, gdzie chce nas zaprowadzić. Kiedy tak się staje, Hassan po krótkiej opowieści o berberyjskich zwyczajach koniecznie chce nam pokazać, jak żyje mieszkająca nieopodal rodzina. Widząc nasz brak reakcji, powtarza propozycję kilkukrotnie, jakby mimochodem, ale tak, abyśmy wszyscy usłyszeli. Więc tu jest haczyk. On w pięć minut pokaże nam „życie codzienne” berberyjskiej rodziny (jakbyśmy nie obserwowali go już na ulicach), a my w zamian wspomożemy ich datkiem, który później zapewne zostanie podzielony. Być może to rodzina samego Hassana. Ponieważ propozycja nie wszystkim przypadła do gustu, postanawiamy gdzieś usiąść i napić się czegoś. Hassan w takim wypadku proponuje najlepszą w mieście kawiarnię, należącą (jakżeby inaczej) do jego kuzyna. Nie na darmo Berberowie mówią o sobie, że są ludźmi interesu. Decydujemy się skorzystać, a później miło pożegnać się z lekko już natrętnym towarzyszem.
Siadamy przy stoliku, ktoś pyta po ile kawa, ktoś inny czy sok jest tylko z pomarańczy i czy na pewno nie ma w nim wody. Hassan nagle traci cierpliwość i krewki charakter górala ukazuje się w pełnej krasie.
- Jesteście skomplikowani! Same kłopoty z wami! Co za ludzie! Nie chcą iść, tam gdzie ich prowadzę, zadają dziwne pytania w porządnej kawiarni mojego kuzyna. To nie jest byle jaki sok! To nie jest byle jaka kawa! Co za ludzie! Wypijcie, co mace wypić i idźcie gdzie chcecie.
Po czym kontynuował we własnym języku, nie przebierając w słowach. Nieprzyjemna wymiana zdań trwała dłuższą chwilę i momentami była burzliwa. Hassan bardzo niezadowolony, że nie ma szans na ubicie żadnego interesu. My poirytowani, bo chwilę temu byliśmy „przypadkowo” spotkanymi przyjaciółmi (Welcome, my friend!), a teraz z niczego rozpętała się niepotrzebna awantura. Zwyciężył jednak zdrowy rozsądek i atmosfera uspokoiła się. Wbrew naszej pierwszej reakcji dopijaliśmy spokojnie napoje. Kawa okazała się mocna i aromatyczna, a sok tylko z dojrzałych, słodkich pomarańczy – jak wszędzie gdzie potem go piliśmy. Hassan ochłonął, usiadł przy stoliku obok i znów był tym samym uśmiechniętym, rozgadanym przyjacielem wszystkich przyjezdnych. Mając coraz mniej czasu przeszedł w końcu do rzeczy.
W drodze do Tinghir

- A może zamienimy się zegarkami? – zapytał nagle. – Nie? To może butami? Ja dam ci swoje babusze – pierwszorzędna skóra, a wezmę twoje znoszone adidasy? Też nie? A może macie trochę wódki, w końcu jesteście z Polski?
Zanim się rozeszliśmy, Hassan raz jeszcze przypomniał sobie że jest góralem i zwrócił się do mnie z wyraźną dumą i hardością.
- Masz w swojej kamerze moją twarz. Pewnie w Polsce będziecie oglądać film i pomyślisz: „A, to ten zły człowiek z Tinghiru, który próbował nas oszukać.” Wy wszyscy tak o nas myślicie.
- Do tej pory w Maroku nie spotkałem złych ludzi i dziś to się nie zmieniło - mimo mojego uporczywego spojrzenia Hassan nie zwracał na mnie uwagi, nadal dumnie patrząc przed siebie. Wystarczyło jednak jedno zadrżenie jego powieki, bym zrozumiał, że dobrze mnie słyszy. Przecież chciał tylko ubić interes, a że interes to w Maroku też teatr, trzeba grać swoją rolę do końca.

Komentarze

Popularne posty