365 korzeni manioku

Pejzaż widziany z okien sali posiedzeń Cabildo - dawnej siedziby rady miasta Asuncion - to przede wszystkim szeroka wstęga rzeki Paragwaj. W wietrzne zimowe przedpołudnie łopocze nad nią kilka żagli kitesurferów: to taki - nie wnikając w szczegóły - nie najtańszy sport wodny. 

Na początek: zakończenie


Nabrzeże skuto betonem i opleciono kilkoma pasami drogi szybkiego ruchu. Dalej mamy nieco podmokłych terenów zielonych i łagodny stok wspinający się w kierunku Placu Sejmowego. Stok szczelnie zapełniają domki z blachy i gołej cegły. Mieszkają tam uliczni sprzedawcy, pomywacze szyb i czyścibuci. Widok z góry, jaki dają balkony Cabildo, pozwala na skrupulatną weryfikację zawartości dachów (czy dachy mogą mieć zawartość?), na których znajdziemy stare framugi, rowerowe ramy i obręcze z powyłamywanymi szprychami. 

Czyli rzeka Paragwaj, kitesurferzy, domki i czyścibuci, wreszcie Cabildo no i my, uczestnicy Pierwszego Paragwajskiego Kongresu Nauk Społecznych. Tu w ogóle nikt nie pyta, przyjmuje się za oczywistość, ze jeśli tu trafiłeś, toś z lewicy, właściwie to w jakimś sensie zrozumiałe. No więc, że Chavez tak, że neoliberalizm nie, z tym drugim nawet się zgodziłem, przy tym pierwszym zadałem pytanie. Podano mi mikrofon, dobrze wyregulowany, głośny, ale to nie tylko o to chodzi, wiesz pan, że głośny, tylko żeby go trzymać poprawnie, kierować prosto w usta, bo jak nie, to i tak lepiej będzie słychać tych za ścianą. A ci za ścianą krzyczeli, że ziemi, że sprawiedliwości społecznej, że ziemi jeszcze raz, niech żyje Paragwaj.

Czyli rzeka Paragwaj, kitesurferzy, domki, czyścibuci, Cabildo, lewicowi brodacze, nauki społeczne, ściana malowana na biało wewnątrz i na różowo na zewnątrz, dwóch policjantów, metalowe barierki i w końcu: rzeczywistość społeczna. Albo: problem społeczny. Albo: kilkadziesiąt chatynek z dykty stojących na placu przed parlamentem od dwóch miesięcy, bo padało i zalało dzielnicę czyścibutów. Do tego federacja chłopów bez ziemi regularnie wyrzucanych z terenów przez nich zajmowanych, z pól sprzedawanych brazylijskim agrobiznesmenom pod uprawę soi, jak wy się chcecie utrzymać na czwartym miejscu rankingu eksporterów soi z tą hałastrą, z tą bandą leni co to tylko piją yerba mate od rana do wieczora.

* * *

Zachód

Dużo by pisać, nie wiadomo od czego zacząć, może od tego, że w Encarnacion, na południu, na granicy z Argentyną, zachody słońca no, muszę powiedzieć, niczego sobie. Potem jest Carmen de Parana i Fram, tam Polacy i Ukraińcy robią barszcz ze szczawiu, pierogi i gołąbki. Musiałem jechać do Paragwaju żeby się dowiedzieć, że barszcz może być szczawiowy, nie wiedziałem. Emigracja lat 20' i 30' XX wieku z braku ziemi i głodu. I teraz znowu spróbuję, chociaż u nas w Polsce to grozi wykluczeniem z debaty publicznej, no więc spróbuję jeszcze raz z tym, że chociaż w II RP nie było ani proletariatu, ani komunistów, to związek radziecki miał kilka rzeczy do zrobienia i je zrobił. I zanim mnie czytelnik obrzuci błotem, to proszę posłuchać, nie chodzi o obronę związków radzieckich czy sowieckich, tylko pokazać pewną różnicę. Bo z Niemiec też wyjeżdżali w tamtych czasach chłopi z głodu i braku ziemi, owszem, i wyjeżdżają teraz z Paragwaju, Kolumbii czy Peru. Natomiast różnica jest taka, że po II wojnie w Europie Zachodniej myślenie lewicowe nie było zabronione i w procesie politycznym funkcjonowały partie socjaldemokratyczne. W Ameryce Południowej natomiast funkcjonowała Operacja Kondor i inne zorganizowane metody tępienia wszystkiego, co w jakikolwiek sposób można było wiązać z lewicą. I między innymi dlatego 85% powierzchni kraju należy do 3% populacji, podczas gdy 300 tysięcy chłopów bez ziemi błąka się to tu, to tam, czekając aż policja wyrzuci ich z tej czy innej działki państwowej, którą państwo nie do końca legalnie sprzedało Brazylijczykom.

Ci krwiożerczy Brazylijczycy! Soja i Brazylijczycy w pewnych kręgach Paragwajskich to synonimy odwróconego krzyża i szatana wcielonego, więc wróćmy teraz do tych Brazylijczyków. Brazylijczycy w Paragwaju według powszechnego przekonania to ludzie posiadający nieskończone ilości pieniędzy, którzy okradają kraj. Z tym okradaniem to nie jest tak do końca, to znaczy kradzież jest, ale nie wiem czy z winy Brazylijczyków. Zazwyczaj chodzi o ziemie państwowe obłożone zakazem sprzedaży obcokrajowcom (np. te przygraniczne), które najpierw przepisuje się na nazwisko tego czy innego polityka lub jego rodziny, a dopiero później sprzedaje Brazylijczykom. Albo ziemie rozdawane w czasach Stroesnera dla politycznie zasłużonych przy torturach i donosicielstwie: w tym przypadku prawowitość takiej własności jest wątpliwe. 

Sami Brazylijczycy zresztą są różni. Nie wszyscy kupują z miejsca 10 tysięcy hektarów ziemi pod megauprawy genetycznie modyfikowanej soi. Spora grupa z nich to niemieccy emigranci z końca XIX i początku XX wieku, którzy w poszukiwaniu lepszego jutro płynęli z zimnej Europy do gorącej Ameryki. "Ameryka" to było wówczas w Europie pojęcie tak homogenizujące, jak obecnie pojęcie "Europa" w Ameryce. Innymi słowy: tak jak obecnie mówiąc "Europa" Ameryka Łacińska miesza Szwajcarię z Albanią, tak dawniej Europa mówią "Ameryka" myliła Nowy Jork z Buenos Aires. Tak też niemieccy wieśniacy zamiast do samozwańczej ojczyzny wolności (wyrosłej na pracy niewolników) trafiali do południowej Brazylii, gdzie zamiast oczekiwanego dobrobytu czekało ich kilka hektarów kamienistej ziemi w górzystych zakątkach Santa Catalina. Te marne w swym rozmiarze i jakości tereny - obostrzenia wynikające z obaw lokalnych elit ziemskich przed konkurencją z Europy - wystarczyły na utrzymanie rodziny, ale już nie rodzin ośmiu synów i pięciu córek narodzonych po gorącej stronie oceanu. Z czasem zaczęły docierać wieści o żyznych ziemiach paragwajskich sprzedawanych za bezcen przez prywatne przedsiębiorstwa kolonizacyjne kontraktowane przez państwo i tak zaczął się zalew Paragwaju przez "Brazylijczyków".

Krajobraz produktywny

Paragwaj, a konkretnie: jego wschodnia, gęsto zaludniona cześć (dziewięćdziesiąt kilka procent populacji) to worek ziemi utworzony u zejścia się jednych z największych rzek kontynentu: Parana i Paragwaj. Można sobie wyobrażać, że powolne wody obu cieków naznosiły minerałów i mikroelementów, czyniąc z czerwonych ziem położonych między nimi niespotykanie żyzne podłoże rolnicze. To zaś, w połączeniu z niemiecką pracowitością, uczyniło z Paragwaju rzeczonego czwartego eksportera soi na świecie, stawiając jeden z najmniejszych krajów kontynentu - a będąc konkretniejszym: jego wschodni, całkiem już miniaturowy region - w towarzystwie Chin czy Stanów Zjednoczonych. 

A propos niemieckiej pracowitości: Katia opowiada, że widziała ich w dzieciństwie. O siódmej rano cała rodzina wyposażona w motyki ładowała w ziemię, formowała grządki i tak dalej. Po kilkudziesięciu latach rodzina dorobiła się stu czy kilkuset hektarów soi, co w denominacji wschodnioparagwajskiej nosi imię: małego lub średniego producenta. Jeżdżą traktorami, kupują nowe kombajny  te takie maszyny do spryskiwania co mają koła wielkości kilku metrów i rozkładane ramiona, nie wiem jak to się nazywa, pulverizadora.

Pulverizadora, źródło: siembrandonoticias.com

Jeżdżą tymi maszynami, roznoszą herbicydy z glifosatem, który prawdopodobnie przyczynia się do wzrostu zachorowań na raka i narodzin dzieci z deformacjami w regionie (podobno) chociaż do końca nie wiadomo, bo nie opublikowano wyników badań. To znaczy pewien profesor miał publikować i go przez to wyrzucono z uczelni (podobno). Jak użycie glifosatu w Paragwaju wpływa na skład chemiczny wody w rzekach w okolicach Guahory też nie wiadomo, bo państwowy ośrodek badawczy odmówił przyjęcia próbki do analizy (soja to blisko 20% eksportu, sporo pieniążków, trudno się dziwić). Badania z przed 3 lat ze Stanów Zjednoczonych wykazują silną korelację wzrostu zastosowania glifosatu z 20 chorobami (w tym rakiem) ale to też, prawda, nie dowód.

No więc oni z tymi motykami, potem z hektarami soi, Niemcy, a Paragwajczycy? No, to jest proszę pana, plaga, ci Paragwajczycy (Paragwajczycy plagą w Paragwaju, proszę sobie wyobrazić). Kiedy ta niemiecko-brazylijska rodzina ładowała motykami w czerwoną ziemię, Paragwajczyk siorbał yerba mate. I tak mu już, proszę pana, zostało, dziś to samo mamy. Niemiec, znaczy Brazylijczyk, potrafi mi o czwartej rano dzwonić żeby zapytać, czy insektycydy która zamówił, już przyjechały, a Paragwajczyk? Znajoma zaczęła pracować na etacie i nie miała kiedy zajmować się 20 hektarami ziemi po ojcu. A ona dobra dziewczyna jest, więc mówi sąsiadowi paragwajskiemu: jak wy chcecie, to uprawiajcie tę ziemię. I wiesz pan co zrobił Paragwajczyk? Obsiał 10 hektarów. Znajoma go pyta: a drugie 10? On na to: aj tam, pani, to 10 hektarów nam wystarczy. Może też przez to Paragwajczycy nigdy nie byli specjalnie lubiani przez paragwajski rząd i kiedy na przykład tworzono kolonię La Colmena, Japończykom przyznawano po 50 hektarom żyznej ziemi, a Paragwajczykom jeden kamienisty hektar na zboczu pobliskiej góry.

Tadeusz (ojciec spod Kielc popłynął do Ameryki w 1926 roku) opowiada z kolei, że pierwszą trudnością w Paragwaju okazało się nabycie nasion. Bo Paragwajczyk uprawiał tylko tyle, ile potrzebował, ile jadł, ani mniej, ani więcej. Jak jadł korzeń manioku dziennie, sadził 365 korzeni na rok i tyle. Nie mógł więc nam sprzedać części, bo sam by z głodu umarł. Tacy są panie, nie chcą pracować te Paragwajczyki. A wam jak się w Paragwaju spodobało? Paragwaj-raj się mówiło. Zobacz pan, my tu wszystko mamy, a jeszcze na tej czerwonej ziemi: rzucisz pestkę, rośnie drzewa, nie trzeba nic robić.

I to jest właśnie problem, te 365 korzeni manioku. Historię podboju Ameryki należałoby tłumaczyć inaczej. Nie że morderstwa, wyżynanie ludności, grabieże, to znaczy: to też, ale to są bardziej emocjonujące efekty specjalne, zdumiewające statystki, ołtarze kościołów z czystego złota i inne elementy, które ładnie wyglądają na ilustracjach książek, ale nie koniecznie cokolwiek tłumaczą. Historię podboju Ameryki powinno się tłumaczyć następująco: dawno dawno temu, za oceanem, żyły sobie ludy szczęśliwe ludy. Czasem oczywiście mordowały się nawzajem, wprowadzały niewolnictwo czy rządziły się w sposób mało demokratyczny, ale nie były w tym specjalnie różne od innych ludów całego świata. Odróżniało ich bogactwo flory i fauny. Zawsze coś rosło, zawsze chodził w około jakiś tłusty zwierz, więc nie trzeba było gromadzić manioku, skór, złota ni obligacji skarbu państwa. Potem przyszli kolonizatorzy i połączyli tę studnię pełną bogactw z rynkiem światowym i to okazało się na tyle problematyczne, że nikt tego problemu nie potrafi rozwiązać do dziś. Otóż pojawili się ludzie, którym nie starczał jeden korzeń manioku dziennie i chcieli wypompować całą Amerykę na giełdę commodieties w Chicago i za zysk nabyć sobie co tydzień nowego iphona, kombajn i rower z karbonową ramą, doprowadzając do nędzy i zazdrości resztę społeczeństwa, której zabrakło miejsca na maniok i któremu również zachciało się iphonów. I wręcz trudno powiedzieć, żeby ktoś był winny. Po prostu spotkały się dwie wizje świata ukształtowane w dwóch różnych sytuacjach geograficznych i to doprowadziło dla dramatycznych konsekwencji dla jednych i łatwego bogactwa dla drugich.

Ten problem nazywa się ekstraktywizm i w przypadku Paragwaju sprowadza się m.in. do tego, że 93% ziem przeznaczonych jest na uprawy eksportowe, podczas gdy żywność (częściowo) kupuje się zza granicy. Konsekwentnie jednym z szerszych tematów konferencji nauk społecznych jest wyrzucanie z uprawianych ziem chłopów i ludności rdzennej oraz rozprzestrzenianie się upraw soi, która latem zajmuje trzy czwarte terenów uprawnych w kraju. I niezależnie od tego, czy glifosat i genetyczne modyfikacje soi i kukurydzy wywołują raka czy też nie, ekstraktywny model ekonomiczny prowadzi do marginalizacji szerokich mas ludności i upośledzenia struktury gospodarczej kraju. Upośledzenie, które potrafi doprowadzić do tragedii (patrz: Wenezuela, Wenezueli nie zatopił Chavez, Wenezuelę zatopił ekstraktywizm).

* * *

Leżę

Myślałem o tym leżąc pod drzewem. A trzeba powiedzieć, że nie często leży się pod drzewem w Ameryce Południowej w ten sposób, jak to widać na nieostrym zdjęciu powyżej. W Ameryce powiem zawsze są wysokie chaszcze kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła. W Paragwaju natomiast czuć już zimny wiatr z południa, który chaszcze osusza i czasem ot proszę można się tak uwalić, leżę, leżę, uwaliłem się jak zwierzę, bez zmartwień i strachu.

Myślałem również o tym, że znikną państwa na rzecz korporacji międzynarodowych co sprawi, że wrócimy mniej więcej do czasów feudalizmu jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie i prawne, i zastanawiałem się, czy istnieje już jakaś spójna teoria na ten temat. A tu proszę, konferencję zamknęła Ana Esther Ceceña z Meksyku która opowiadała nieco o tym, a nieco o czym innym, konkretnie, że wojny, powstania i zamachy stanu w ostatnich kilkudziesięciu latach wybuchają zawsze tam, gdzie jest ropa naftowa, woda lub minerały, a zwłaszcza, gdy w ten konflikty uwikłane są Stany Zjednoczone (w obronie, ma się rozumieć, demokracji oraz praw człowieka).

Aby zakończyć ten długo oczekiwany i wręcz wzorowo chaotyczny wpis, pochwalę się Wam, że oprócz ojca werbisty Henryka Gąski, na Pierwszym Paragwajskim Kongresie Nauk Społecznych Polskę reprezentowałem również ja! Właściwie to chyba tylko ja, bo Henryk reprezentował instytucję paragwajską, a ja reprezentowałem samego siebie! Zresztą, może gdybym dowiedział się o kongresie przed zamknięciem rejestracji, to nawet był reprezentował w sposób zaplanowany, a tak, to reprezentowałem w sposób przypadkowy. Otóż na popołudniowej sesji ostatniego dnia w rzeczonym Cabildo, sesji dotyczącej ruchów społecznych i aktywizmu, nie zjawił się żaden z czterech prelegentów. Najprawdopodobniej utknęli gdzieś w stołecznym ruchu ulicznym, transportowani z innego budynku, jednego z pięciu, w których odbywał kongres. Prowadząca sesje przeprowadziła wywiad wśród słuchaczy o tym kto co i czy mógłby, i tak oto skończyłem dając improwizowany wykład o kryzysowej sytuacji Wenezueli i jej przyczynach.

Także kto jeszcze nie kupił książki "Upały, mango i ropa naftowa", powinien to czym prędzej uczynić, albowiem jej autor to uznany specjalista nauk społecznych odwiedzający konferencje na całym świecie, hej.

Tak po prawdzie, to niewielu już nas na tej sali zostało po godzinie bezowocnego oczekiwania na prelegentów

Komentarze

  1. Świetnie się czytało. Zwłaszcza, że bardzo mi blisko do Paragwaju i podróży do ameryki południowej. Piękne opisy i spore zaciekawienie. No a do tego jest to światowa stolica Yerba Mate :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No i jedzą wegetarianie tę soję nie zastanawiając się nad niczym ;) A tak serio to kolejny bardzo ciekawy wpis. Tak sobie wyobraziłam, że sobie mieszkam w moim mieszkanku i ktoś przychodzi i mnie z niego z buta wywala, bo tak. Straszna sprawa. (a potem mi się przypomniało, że i tak mieszkanka nie mam, bo mnie nie stać i nie będzie stać, tylko pokój wynajmuję, więc przynajmniej tyle dobrego ;) ).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty