Instrukcja obsługi argentyńskiego kempingu

Nad brzegami Rio Senguer

Ma się rozumieć, nie chodzi o kemping płatny. Tam raczej wszystko jest wiadome: klient płaci, klient dostaje to, za co zapłacił. Pomówimy o miejscach kempingowych dzikich, na wpół dzikich, a nawet oficjalnych, ale darmowych: niech podróżny wchodzi, niech podróżny sobie radzi.

Gdy zapytałem kolegi Matiasa, co znaczy być Argentyńczykiem, rozmarzył się. Po dłuższej chwili wyrzucił z siebie: ogień, yerba mate... Tak, powtórzył, być przy ogniu. 


Oficjalne 

Pewnie dlatego nawet na względnie zorganizowanym argentyńskim kempingu może zabraknąć prysznica, może nie być ubikacji, prądu elektrycznego, a nawet śmietników, ale nigdy, przenigdy nie zabraknie stanowisk do grillowania. 

Takie stanowisko to nic innego jak betonowa lub ceglana platforma wyniesiona na około metr wysokości, chroniona ścianką od tej strony świata, od której zazwyczaj w danym regionie dmuchają wiatry (na andyjskim podgórzy byłby to północny zachód). Konstrukcje są stosunkowo szerokie: na tyle, by po jednej stronie móc rozpalić solidny ogień, a po drugiej ustawić grilla, pod który będziemy stopniowo przesuwać kolejne partie żaru. 

Do upieczenia pięciu kilo żeberek wołowych — niezbędne.



Jedyne, co należy zrobić, to zebrać dookoła drewno. Albo przywieźć swoje. W regionach bezleśnych (bo lasu nigdy nie było, albo las wykarczowano do zera) drewno kupuje się w warzywniaku i w supermarketach, węzełek lub worek plastikowy, trzy do sześciu kilo. I do dzieła, niech zapłonie. Tego typu stanowiska — z opcją rozbicia namiotu, to jasne — obowiązkowo prowadzą Parki Prowincji (jak parki narodowe, ale prowadzone przez prowincje, czyli argentyńskie województwa; polski odpowiednik to byłyby parki krajobrazowe), czasem zdarzają się w zwykłych parkach miejskich i na obrzeżach niewielkich miasteczek. Ta ostatnia opcja — parki wyposażone w grille na wyjeździe z miejscowości — jest popularna zwłaszcza u bliskiego kuzyna Argentyny, a więc w Urugwaju


Park miejski (z basenem!) w miejscowości General Ballivián, prowincja Salta

Park Prowincji w Chancani, prowincja Cordoba

Park Prowincji Pampa del Indio, prowincja Chaco


Półoficjalne

Miejsca, które określam tu jako półoficjalne, z oficjalnością jako taką nie mają właściwie za wiele wspólnego. A jednak chroni je pewien nimb szacunku. Nawet pracownicy generalnej dyrekcji dróg krajowych i autostrad niejednokrotnie decydują się tam na wydzielenie dla podróżnych specjalnych zatoczek i wjazdów. Chodzi mi o wznoszone przez wiernych sanktuaria Gauchito Gila i Difunty Correi, ludowych świętych.

Gauchito Gil miał być dezerterem z wojen domowych, które wybuchały jedna za drugą w XIX-wiecznej Argentynie. Pojmany przez władze, powiedział oprawcy gotującemu się do wykonania wyroku śmierci, że dzięki modlitwie w imię Gila jego śmiertelnie chory syn wróci do zdrowia. Tak rozpoczęła się legenda, która trwa do dziś, a malowane na czerwono sanktuaria Gauchito obfitują na argentyńskich szlakach, zwłaszcza w północnej części kraju. Między nami mówiąc, nie jest to najlepsze miejsce do nocnego odpoczynku. Kierowcy mają w zwyczaju trąbić, gdy przejeżdżają obok.

Znacznie interesujące —zwłaszcza dla rowerzysty—są sanktuaria Difuntu Correi, czyli Zmarłej Correi. Urodzona w San Juan kobieta miała wybiec przez pustynie w ślad za zwerbowanym do kolejnych wojen mężem, również w XIX wieku. Nie przetrwała upałów i padła z pragnienia. Przy piersi ściskała maleńkiego syna, który chroniony w objęciach matki, miał przeżyć, gdy znaleźli go okoliczni pasterze.

Trudno powiedzieć, ile prawdy jest w obu historiach. Natomiast zwyczaj, jaki urósł wokół kultu Difunty Correi musiał być bardzo praktyczny dla podróżnych przemierzających konno pustynie zachodniej Argentyny w XIX wieku i rowerzystów przemierzających kraj w wieku XXI. Przy sanktuariach tragicznie zmarłej matki wierni zostawiają butelki z czystą wodą: tak, by Correa nigdy więcej nie poczuła pragnienia. Albo żeby zbłąkany wędrowiec miał się czego napić w drodze przez suchą prowincję.

A jak wie dobrze każdy rowerzysta, dostęp do wody przy miejscu nocowania to prawdziwy skarb i często pilna potrzeba. Do tego stolik, stanowisko do grillowania, czemu nie.

Niewielkie sanktuarium Gauchito Gila, droga krajowa numer 150

Difunta Correa, prowincja La Rioja

Difunta Correa w okolicach Chepes; po lewej widać "kapliczkę" i butelki wody zostawiane przez wiernych

Niech zapłonie!

Stolik: trochę wygody w podróży


Nieoficjalne

Nie wiadomo do końca, w jakich okolicznościach powstają. W Patagonii znajdziemy je przede wszystkim w okolicach mostów. Prawo zabrania wielkim właścicielom ziemskim grodzenia swoich przepastnych terenów do samego asfaltu. Podróżni wykorzystują te sto metrów od mostu z dostępem do wody. I stawiają namiot.

Za jakiś czas przejeżdżają następni i spostrzegą wydeptaną trawę, kamienie i zwęglone gałęzie. I rozbiją się w tym samym miejscu. Zaczyna powstawać nieoficjalny kemping.

Przełomowym momentem dla takiego miejsca jest dzień, w którym komuś przyjdzie do głowy przywieźć starą, metalową beczkę. Rozbijał tu już namiot wiele razy, łowił ryby, przywoził rodzinę. Chce —dla siebie i dla innych— by czas spędzało się przyjemniej. I spędzało się go przy ogniu, ma się rozumieć.

Beczkę przecina się z góry na dół i posłuży ona za osłonę od wiatru dla kempingowego paleniska. Tego głównego, bo jeśli miejsce zyskało sobie pewną sławę, z pewnością pojawią się paleniska pomniejsze, określone jedynie czarnym śladem na  spalonej ziemi lub kręgiem osmolonych kamieni. 

Nieoficjalny kemping nad rzeką przy drodze nad Lago Cholila, prowincja Chubut

Namiotowanie przy ujęciu wody niedaleko Gobernador Gregores, prowincja Santa Cruz

Proste palenisko za nasypem przy drodze (rzeki brak, ale ochrona przed wiatrem to w Patagonii już sporo), prowincja Santa Cruz

Beczka do osłony paleniska, Puerto Almanza, prowincja Ziemia Ognista

To samo miejsce, w panoramie

Dodatkowe blachy posłużyły ochronie ognia przed deszczem i śniegiem, Lago Guacho, prowincja Chubut

To samo miejsce, namiot i rower

Oprócz beczek na nieoficjalnych kempingach można często znaleźć płaskie kawałki blachy. Ich główne przeznaczenie to przykrywanie pieczonej wołowiny, lub —odwrotnie— podkładanie blachy pod żar tak, by jego ciepło było w mniejszym stopniu absorbowane przez wilgotną ziemię. Na blasze można zrobić pizzę, albo wachlować nią rozżarzone węgle.

Ważnym elementem nieoficjalnego kempingu jest drucik. Zobaczycie je przewieszone przez dziury w beczce-palenisku lub dyndające z gwoździ wbitych w drzewa. Jeśli znajdziecie jakiś na ziemi, dobrze widziane jest również zawiesić drucik w widocznym miejscu.

Argentyńczycy wyznają wiarę, że wszystko da się naprawić za pomocą drucika. Oczywiście nie jest tak, że tylko oni: każdy z Czytelników na pewno coś w swoim życiu drucikiem naprawił. Natomiast naprawianie wszystkiego drucikiem jest widziane niemal jako jeden z głównych elementów definicyjnych tożsamości narodowej: być Argentyńczykiem oznacza naprawiać wszystko drucikiem.

Rzeczywiście, drucik jest bardzo użyteczny. Można reparować z jego pomocą bagażnik w rowerze. Można dorobić brakujący uchwyt do czajnika, który ktoś porzucił na terenie nieoficjalnego kempingu, i w ten sposób wzbogacić miejsce o nowy element wyposażenia kuchennego.

Bo nieoficjalne kempingi, tak jak to opisaliśmy, powstają całkowicie oddolnie i są utrzymywane w jako takim porządku, i wyposażane w beczki i czajniki przez samych użytkowników. Jeśli więc ktoś wykonał pracę, by na nieoficjalny kemping zawieźć stary blat od stołu, jest to dla nas zaproszenie, by takiemu stołowi dorobić nóżki (przytwierdzając je do blatu drucikiem, ma się rozumieć).

Rzadziej, ale jednak, trafia się na bardziej wyszukane konstrukcje. W połowie pustynnej drogi między Jachal i San Juan stanął zaimprowizowany schron. Wyposażono go rzecz jasna przede wszystkim w paleniska: jest ich z pięć, w tym dwa piece chlebowe. Trzcinowa ściana, choć nie sprawia wrażenia solidnej, doskonale chroni od wiatru z południa i daje wytchnienie zmęczonemu rowerzyście. Chwała tym, którzy zrealizowali tę tak dla podróżnego pożyteczną konstrukcję!

Czajniczek z dorobioną rączką, Puerto Almanza, prowincja Ziemia Ognista

Kuchnia dwupalnikowa

Drucik

Nieoficjalny kemping z beczką-paleniskiem i stolikiem, Lago Escondido, prowincja Tierra del Fuego

To samo miejsce z moją gębą

Nad jeziorem Mar Chiquita, prowincja Cordoba

Schron, prowincja San Juan

Schron z widoczkami, prowincja San Juan

Szafka schronu: w środku zostawiono nieco cukru, soli i yerba mate

A skoro już o konstrukcjach mowa, nie można nie wspomnieć o opuszczonych domach. Trafia się na nie wyjątkowo często w Patagonii. Właściciele wielkich połaci ziemi, dysponujący często kilkoma gospodarstwami, czasem nie mają ochoty zajmować się którymś z nich. Tak stało się na przykład z Luz Divina, legendarnego różowego domu na drodze z Chalten do Calafate. Inny znany patagoński squat to opuszczone domki letniskowe na brzegu Lago Escondido, w Ziemi Ognistej. Trzeba przyznać, że tam samoorganiacja podróżników funkcjonuje doskonale. Domek nie tylko utrzymywany jest w czystości i świetnym stanie, ale do tego ktoś postarał się o improwizowany piec i wyplótł z gałęzi elegancką sofę. W szafie zaś rowerzyści zostawiają ryż, makarony i mąkę kukurydzianą, żeby nikt z przejeżdżających nie cierpiał głodu. 

Opuszczony domek w drodze do Chalten, prowincja Santa Cruz

Ktoś mógłby narzekać na warunki, ale wschody słońca niczego sobie

Luz Divina, legendarny różowy domek między Chalten i Calafate, prowincja Santa Cruz

Opuszczony domek nad Lago Escondido, Ziemia Ognista

Od środka (to niewiarygodne, ale to prawda)

Kto zatrzymuje się w takich miejscach, w Parkach Prowincji, parkach gminnych, przy mostach nad patagońskimi rzekami, przy sanktuariach i w opuszczonych domach? Bardzo różnie. Rodziny z sąsiedniego miasta, które przyjechały spędzić weekend na świeżym powietrzu. Mężczyźni, którzy pojechali na ryby (to znaczy wzięli wędki, trzy kilo wołowiny i pojechali robić grilla). I ludzie, którzy są w drodze: wyjechali za pracą, jadą odwiedzić rodzinę, podróżują rowerem, kamperem, autostopem. Bo Argentyna jest krajem migracji, krajem ruchu, krajem wielkich dystansów, więc infrastruktura podróżnicza, nawet jeśli nie zapewnią jej władze, rodzi się na drodze cudownej samoorganiacji.


Rodzice Noelii wyjechali do pracy do Comodoro Rivadavia. Gdy jeżdżą odwiedzić rodzinę w Catamarce, mają do przejechania 2 tysiące kilometrów. Gdy Luis wraca do domu na święta z Ushuai do Entre Rios, brnie przez blisko 3 tysiące kilometrów szosy asfaltowej. Dwa, trzy dni drogi. Nocą zatrzymuje się, stawia namiot. Odpoczywa. Rozpala ogień. Ten ogień, który jest może jedyną stałą, jedyną podporą, jedynym życzliwym i ciepłym objęciem we wciąż zmieniającym się, samotnym świecie migranta.

Tadeo jest potomkiem emigrantów z Polski. Od małego jeździł, bo co parę lat rodzice starali się kupić dla całej rodziny bilety do Europy. Pamięta noce spędzone na dworcach i lotniskach. Teraz, wspólnie z żoną Magdaleną, odwiedzają nieznane zakątki Argentyny. Jest taka wielka. Nieznane miejsca nigdy się nie kończą. Spotkałem ich na nieoficjalnym kempingu nad Rio Senguer.

Z takich podróży rodzą się potem sny. Na przykład: pojechać do Sudanu. Noelia jedzie teraz do Sudanu. Luis na emeryturze —to już a dwa lata!, cieszy się— chce skonstruować własnego kampera. I jeździć. Nie ma ściśle ustalonej trasy. Chce być w drodze.

Noelia

Luis

Z kajaczkiem na daszku

W wakacje Tadeo i Magdalena przemierzają Patagonię

Tadeo gra na gitarze, Magdalena śpiewa

Najlepsze w nieoficjalnych miejscach kempingowych jest to, że można zostać i spokojnie napić się yerba mate. Mate z wodą podgrzaną na ogniu smakuje lepiej, wiadomo. Siadasz, stawiasz czajniczek na żarze. Zalewasz, cmokasz bombillę, sprawdzasz temperaturę. Oddalasz bądź zbliżasz czajnik do środka paleniska. Podsuwasz więcej żaru. W ten sposób można rzeczywiście zajmować się piciem mate. To nie byle czynność towarzysząca. To zadanie samo w sobie. Rytuał. Sposób na medytację.

A czajniczek jest dla koneserów. Jak opcja "manual" w aparacie fotograficznym. Funkcja automatyczna, podobnie jak czajniki z termometrem zapewniające wodę o temperaturze teoretycznie idealnej dla yerba mate, to coś, na czym ślepo możemy polegać. Daje nam w miarę zadowalające zdjęcia, w miarę smaczne mate. Ale jeśli szukasz efektu spersonalizowanego, zabiegu iście artystycznego, musisz przejść w tryb ręczny.

Piszę to na komputerze, na czystych klawiszach i czystym biurku. Znów marzę by wziąć do ręki kij, podgarnąć żar pod sczerniały czajnik, i zalać zielone liście yerby gorącym naparem o smaku dymu, i wsłuchać się w ciszę.

1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Czajniczek





Komentarze

  1. Dzień dobry! Dziękuję za ten ciekawy, naturalistyczny fotoreportaż z Argentyny, serdecznie Ciebie Wojtku pozdrawiam oraz wszystkich szczęśliwych wędrowców na trajektorii Twojego życia Mira

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty