Granice historii. Argentyna od Atlantyku po Andy (5)

 "Valcheta była" — można by zacząć i zaraz się zatrzymać. Wtrącenie byłoby następujące: oto w Argentynie, kraju młodym, zaskakującą często przychodzi używać czasu przeszłego. Miasta, regiony i firmy były niegdyś — zaczynamy i przenosimy czytelnika lub słuchacza do czasów legendarnego dobrobytu, jakiegoś złotego wieku o niejasno określonych ramach czasowych. Argentyna to nieustanna dekadencja i może stąd ogromny sukces grupy "Los autenticos decadentes", Autentycznych Dekadentów ze stołecznego Buenos Aires. "W którym momencie wszystko trafił szlag?", muszą pytać się Argentyńczycy co rano, cytując bezwiednie Peruwiańczyka Llosę.

Nahuel Niyeu o zmierzchu

Tak też Valcheta była — Valcheta musiała być — miastem znacznie istotniejszym, niż ten przystanek dekadencji, którym jest dziś. Oaza Valchety zakwitła na suchym pustkowiu nad brzegiem niewielkiego strumienia o tej samej nazwie, Arroyo Valcheta. Pola chronione od wiatrów przez wysokie sylwetki topól i bujna zieleń miejskich parków kuszą oko podróżnego. A ten, choćby nie planował, zatrzyma się, by przemierzać długie aleje niskich domów wśród absolutnej ciszy godzin sjesty. Tego lata czterdziestostopniowy upał zatrzymuje ludzi w domach skuteczniej, niż kwarantanna.

Pedro prowadzi warsztat rowerowy na obrzeżach miejscowości. Dwa razy w tygodniu budzi się w środku nocy, by stawić się na stacji kolejowej w charakterze zawiadowcy. Patrzy zaspanymi oczami na pociąg toczący się z Viedmy do Bariloche (w piątki) lub z Bariloche do Viedmy (w niedziele). To także w te dni warsztat funkcjonuje jedynie po południu. A klienci zjawiają się jeden za drugim: spędzam w sklepie Pedro ładnych kilka godzin i rzadko jesteśmy sami. Pyta, dlaczego wybrałem drogą numer 23: mało znaną, geograficznie monotonną, mało atrakcyjną dla turysty. Zacząłem mówić o historii, o której czytałem, o opowieściach, które były mi znane: wojna z lat 70. i 80. XIX wieku, Mapucze uciekający z andyjskiego przedgórza, kolonie i rezerwaty zakładane przez władze argentyńskie dla niedobitków prawdziwego ludobójstwa. Kolejni klienci patrzyli na mnie z niezrozumieniem lub jawnie wyrażali swój stosunek do tego, co mówię. Stosunek negatywny: że ci wszyscy Mapucze to przebierańcy, że tak naprawdę pochodzą z Chile i trzeba by ich wszystkich deportować. Albo —bo i tego komentarza nie zabrakło— wybić do ostatniego, skoro jeszcze jacyś przeżyli. Na ogół jednak temat zwyczajnie nie wzbudzał niczyjego zainteresowania, coś jakbym opowiadał o Asyryjczykach sprzed tysięcy lat: temat odległy, obcy i nudny.

Przy jednej z głównych alei trafiłem na okazały budynek Centrum Kultury Syryjsko-Libańskiej. Kilka dni później, już w Sierra Colorada, dowiedziałem się, że w Valchecie funkcjonował obóz koncentracyjny, gdzie po wspomnianej wojnie Argentyńczycy przetrzymywali ludność rdzenną, która tam oczekiwała na kolejne statki zabierające ludzki ładunek z portu w Carmen de Patagones do Buenos Aires. Tam kobiety sprzedawano w charakterze służących, dzieci wyrywano kobietom z ramion i przekazywano do innych domów, również na służbę, a mężczyzn wysyłano do pracy na polach trzciny cukrowej w Tucumanie. Wyższych rangą wysyłano na dożywotnie więzienie na wyspie Martin Garcia. Oto sławny wiek dziewiętnasty, wiek wolności, rozwoju, przemysłu i praw człowieka. Nieliczni "szczęśliwcy" —Mapucze i Tehuelcze— trafili na EXPO w Paryżu w charakterze egzotycznych eksponatów. Innym, rzeczywistym szczęśliwcom, udało się zbiec z Valchety i wdrapać się na samotną pustkę Płaskowyżu Somuncura, gdzie mieszkają do dziś. Sandra, która opowiadała mi historię obozu w Valchecie, odwiedza kobiety z płaskowyżu. Wspólnie uformowały spółdzielnię. Sandra pomaga im w komercjalizacji produktów: ręcznych wyrobów z owczej wełny. (Myślę sobie: cały temat na kolejny film! Może kiedyś... Kontakt do Sandry czeka zapisany w telefonie.)

Jedna z bocznych uliczek Valchety

Valcheta była ważna — pan Stube grał tu przecież w piłkę nożną na najwyższym poziomie — a miała być jeszcze ważniejsza. W 1911 roku grupa inżynierów zakontraktowanych przez ministra Ramosa Mexię rozpoczęło badania nad możliwościami wykorzystania wody z Arroyo Valcheta. Zaprojektowano konstrukcję trzech niedużych zapór wodnych i budowę kanałów irygacyjnych, takich jak te, które przyniosły dobrobyt dolinie Rio Negro położonej dwieście kilometrów na północ. Bandieri pisze, że państwowa Dyrekcja Irygacji przez sześć miesięcy wstrzymywała się z odpowiedzią na propozycje inżynierów i ministra. Potem urzędnicy przyznali, że… zgubili całą dokumentację projektu. Kolejny wielki plan, który nigdy się nie spełnił (tak jak przeniesienie stolicy kraju do Viedmy czy cała wizja infrastruktury kolejkowej w Patagonii, która runęła w wyniku presji interesów zmierzających w kierunku koncentracji własności ziemskiej, o czym napiszę w odpowiednim momencie).

Wyjechałem późno, a czekał mnie kolejny dzień wyjątkowych upałów i wiatry może silniejsze, niż zazwyczaj. Przejechałem zaledwie 40 kilometrów dzielących Valchetę i Nahuel Niyeu i zdecydowałem się zostać. Nahuel Niyeu w języku Mapuczy oznacza "tam, gdzie żyją pumy". Nie spotkałem ani jednej. Ludzi w Nahuel Niyeu również nie zobaczyłem wielu. A bardzo prawdopodobnie miałem przyjemność poznać wszystkich. 

Z drogi rzuca się w oczy regularny rząd tamaryszków, tworzący wyborną osłonę przed wiatrem. Odurzony upałem, ukryłem się w ich cieniu i rozłożyłem hamak. Przede mną rozciągało się patio szkoły z internatem. Na przerwie policzyłem w sumie pięciu uczniów. Obok szkoły stoi niewielki budynek komunalny z publicznym telefonem i anteną z internetem, dalej: mieszkania dla nauczyciela, woźnego i jego rodziny. Przy torach kolejowych chyli się ku upadłości drewniana chatka, dwieście metrów na zachód: jedyny obszerny, solidny dom z ogrodzeniem, kilkoma drzewami i aurą kilku dekad obecności na środku półpustyni. Śniada pielęgniarka na czerwonym quadzie podlewała drzewa wysadzone wśród jedynej alei. "Jeśli nie będziemy podlewać, nic tu nie urośnie", powiedziała. Strumień, który przekroczyłem przed wjazdem do Nahuel Niyeu wyglądał na wyschnięty. Tak w ciągu dnia, jak i przez całą noc, w tle ciszy pustkowia dudnił silnik urządzenia do osmozy odwróconej, odsalający wodę z miejscowej studni. Nie przeszkadzał mi w odpoczynku. Zjadłem ryż z warzywami i przysnąłem w hamaku jak dziecko. 

Tamaryszki

Woda

Rzeka (rzeka i woda nie zawsze idą w parze)

Kolce

Przydymione szkła okularów to pierwsze, co zwróciło moją uwagę: wielkie, owalne, zamknięte w metalowych ramkach. Niżej: przystrzyżony wąs. Wyżej: krzaczaste brwi, a pod nimi otoczone ciemnawą aureolą oczy. Cecilio ma sześćdziesiąt pięć lat, ciemnozielone spodnie typu bombacha, kremową koszulę z długim rękawem rozpiętą do piersi i bliskowschodnie nazwisko Arden. W ciepłym świetle zachodzącego słońca, przypudrowany pyłem suchej równiny wygląda, jakby właśnie schodził z filmowego planu. Patrzę na niego trochę z niedowierzaniem, jak na zjawę, poetyckie objawienie nie pasujące do surowej rzeczywistości. 

Mówi o niewielu krowach, niewielkich ilościach wody; o ludziach, którzy wyjechali do miasta i o opustoszałych ziemiach. Arden zapewnia, że wieś wyludnił Menem. O Carlosie Saulu Menemie, rządzącym przez dwie kadencje prezydencie Argentyny z lat 90., trudno usłyszeć coś dobrego. Podobnie jak polskich rządzących z tej samej epoki, Menema obwinia się o zdumiewającą w swoich rozmiarach korupcję przy prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Jego rządy doprowadziły do legendarnego kryzysu z 2001 roku, który przyzwyczajeni do wołowiny Argentyńczycy pamiętają jako czas jedzenie białego ryżu na śniadanie, obiad i kolację (jeśli w ogóle ktoś wówczas jadał kolacje). Turek Arden dodaje, że również za Menema, i z winy usztywnienia kursu peso do dolara, cena skupu wełny spadła do 0,80 peso za kilo co doprowadziło do całkowitej nieopłacalności hodowli owiec.

Sam Menem również był Turkiem ("był" bo zmarł podczas pandemii, co w Argentynie uznaje się za jedno z niewielu pozytywnych wydarzeń epoki COVID-19). Tak jak w wielu krajach nie-azjatyckich na Azjatów mówi się "Chińczycy" (choćby w rzeczywistości pochodzili z Japonii lub Birmy), tak w Argentynie imigrantów z Bliskiego Wschodu ochrzczono mianem "Turków". W rzeczywistości pochodzą zazwyczaj z Libanu lub Syrii, jak sunnicka rodzina byłego prezydenta. I chociaż hegemoniczna wizja tożsamości opowiada o Argentyńczyku jako o synu Włochów i Hiszpanów, migracja bliskowschodnia należy do jednej z najliczniejszych. Widoczną na co dzień pamiątką tureckich wpływów są noszone przez argentyńskich kowbojów tradycyjne, szerokie spodnie: bombacha gaucha, wierna kopia dolnej części munduru wojsk tureckich (tureckich z Turcji).

Nie jest do końca jasne, czy imigrantów z Bliskiego Wschodu celowo wysyłano w pustynne regiony kraju, czy wybierali się tam z własnej woli. Pewne jest natomiast, że potomków przybyszy z Libanu i Syrii z łatwością znajdziemy w zakątkach Argentyny, gdzie piasku jest więcej niż wody, a wnukowie powtórzą nam opinię dziadków głoszącą, że okolica bardzo przypomina im rodzinne strony po drugiej stronie oceanu. Argentyńscy "Turcy" licznie zasiedlili m.in. prowincje San Juan, Catamarca czy La Rioja (skąd pochodził Carlos Saul Menem), Neuquén (rodzina gubernatorów Saapag) i właśnie południową część prowincji Rio Negro, znaną jako Linea Sur.

Linea Sur, Linia Południowa, region zjednoczony linią kolejową i wspólnym uczuciem pokrzywdzenia, zapomnienia przez władze kraju i prowincji. Linea Sur to nie miejsce, to stan ducha, tożsamość i sposób bycia. Ciekawy przypadek regionu, który nie ma jako centrum żadnego dużego miasta, tylko opuszczoną linię kolejową, historię wspólnej porażki: garść miasteczek rozłożonych równoleżnikowo na przeszło sześciuset kilometrach stepu. Region ma nawet własną gazetę, Linea Sur Noticias, gdzie mieszkańcy debatują nad wspólnymi problemami: postępującą suszą, plagą pum, i nad tym, że ziemie regionu znajdują się w rękach Turków. Tak jak cała okolica Nahuel Niyeu.

Czytelnik, Czytelniczka widzą, że jest tego sporo? Zacząłem pisać tę relację i dopiero w trakcie pisania zdałem sobie sprawę, że po długim pobycie w Patagonii, przy każdej obserwacji chciałbym zająć się głębiej każdym ze wspominanych tematów, ale się wzbraniam, no bo przecież to miała być tylko krótka relacja, prawda? A tyle jeszcze zostało do napisania: że tych pum zaczęło być więcej po pożarach w Andach, tam, gdzie dzieci lonko (wodza) ze Sierra Colorada pojechały odbijać huincom (białym) ziemię, że chłopak, który zginął na protestach w El Bolson też pochodził z Linea Sur, że w Ingeniero Jacobacci dawniej trawy sięgały po pachy, a teraz nie ma już traw, że zmiana klimatu i że był pociąg, pociągu nie ma, nie było Mapuczów, a przyszli, i nie wiadomo skąd, chociaż tak naprawdę wiadomo, ale nikt o tym nie mówi głośno; dlaczego Turcy mają aż taką złą sławę na Linii Sur, dlaczego mapa katastralna Santa Cruz jest doskonałym przepisem na klęskę, jak daleko zajdzie proces pustynnienia, jak często będą płonąć Andy… Dużo rzeczy!

Chyba to już przeczuwałem, gdy bujałem się w hamaku wśród tamaryszków. Dużo rzeczy, które trzeba uporządkować i napisać książkę o Patagonii. Nie tej z pocztówek, nie tej z heroicznych wspomnień tzw. "pionierów", dominujących w patagońskiej literaturze. Napisać książkę o Patagonii jako miejscu, gdzie historia spotyka się ze współczesnością, gdzie jak w soczewce widać sprawy fundamentalne, które gdzie indziej zatarł czas, a tutaj są na tyle świeże, że da się do nich dotrzeć metodami dziennikarskimi. I gdzie wcześniej może, niż w innych miejscach świata, zaczął się proces, który w ostatnich piętnastu latach nabiera niesłychanego tempa: masowa koncentracja własności ziemskiej. Jakie to ma konsekwencje, skąd to się bierze, o czym to świadczy? Dlaczego biedni są aż tak biedni, a bogaci aż tak bogaci? 

Zobacz także -> film dokumentalny "Człowiek potrzebuje przestrzeni" w produkcji!

I będzie to pewien postęp! Pierwszą książkę, tę o Wenezueli, napisałem o wszystkim: o podróży, o polityce, o kryzysie, o plaży, o psychologii, o pejzażach. W drugiej książce, tej o Paragwaju, ograniczyłem się, usuwając zupełnie aspekt podróży. Teraz napiszę książkę już nie o całym kraju, tylko o konkretnym regionie i konkretnym problemie. Druga książka okazała się dwa razy krótsza od pierwszej, zobaczymy, czy za trzecim razem zmieszczę się w 200 stronach. Wobec powyższego, wstrzymuję cykl "Granice historii". Po pierwsze, żeby uporządkować treść w formie książki. A także dlatego, że chciałbym Wam w najbliższych tygodniach poopowiadać o świeżo wydanej książce "Sprzedani. Reportaże z peryferii". Udało mi się wreszcie naoliwić mechanizm dystrybucji, czas na prezentację utworu!

Węgle twardego, tamaryszkowego drewna opiekały trzy wenezuelskie arepy, słońce zachodziło za domem Ardena. Ściągałem kukurydziane placki jeden po drugim i nadziewałem je serem. Gdy skończyłem kolację, przeszedłem na drugą stronę szpaleru drzew. Trwał mecz siatkówki. Szarawa piłka znikała powoli w czerwonych promienia słońca. Zaproszono mnie do jednej z drużyn. Z wyjątkiem Cecilio Ardena byliśmy tam razem wszyscy mieszkańcy Nahuel Niyeu: woźny, żona woźnego, pielęgniarka z quada, starszy mężczyzna z kolejowej budki, piątka uczniów i jeden rowerzysta. 

Kolacja


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!



Komentarze

  1. Dzień dobry! Dziękuję za tę 5 odcinkową relację z Twojego kilkuletniego Wojtku sposobu na życie. Jest ona dla mnie na tyle ciekawa, że nigdy nie byłam w tych miejscach, ani nie będę.
    Ani też nie zobaczę, choćbym nie wiem jak chciała, tego świata, tak jak Ty go widzisz i czujesz.
    Cieszę się, że stworzyłeś kolejny reportaż, dwa poprzednie mam na półce przeczytane, ale zanim kupię "Sprzedani (...)" przeczytam je jeszcze raz a potem "Sprzedanych".
    Pozdrawiam serdecznie, życzę, wiatru w plecy, wody na trasie Twojej wędrówki, kiedykolwiek jej potrzebujesz babcia Mirka

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty