Granice historii. Argentyna od Atlantyku po Andy (4)

Woda zaczyna wracać o świcie. Ludzie w czystych, sportowych strojach pojawiają się od strony miasteczka, zostawiają płytkie ślady w mokrym piasku i znikają na południu. Zaczyna się długi weekend i plażowicze zjechali do Las Grutas wyjątkowo tłumnie. W skalnych formacjach nabrzeża nocny odpływ pozostawił niewielkie stawiki, które teraz lśnią w porannym słońcu. Godziny wcześniej, przy zachodzie słońca, czerwieniły się krwiście. 

Plaże Las Grutas

Stary rower i morze

Pablo, kierowca ciężarówki, budził się pewnie gdzieś na obszernym parkingu przy stacji benzynowej na obrzeżach przemysłowego Trelewu i sprawdzał w kalendarzu ile dni brakuje do środy (bo Pablo to postać tragiczna). Ja zsuwałem z siebie śpiwór i wstawałem po nocy zupełnie wygodnie spędzonej bezpośrednio na atlantyckich piaskach. Było mi dobrze. Ocean jawił się jak bajka: dobre wspomnienia wszystkich znanych mórz wróciły w jednym szerokim uśmiechu. I było ciepło. Wreszcie ciepło. Na pewno już o tym pisałem, może i wielokrotnie, ale warto powtórzyć, chociaż to truizm: ciepło uspokaja. Relaksuje. Nie musisz rozglądać się, skąd dochodzi zimny wiatr, zakrywać każdej części ciała, poruszać się, by generować ciepło, nic z tych rzeczy. Po spędzeniu zimy w zimnym i wilgotnym Chaltenie, położyć się na gorącym piasku odczuwałem jak wniebowzięcie.

Drugą oznaką tego, że zmieniłem miejsce, że otaczająca mnie rzeczywistość uległa istotnemu przeobrażeniu, okazały się perfumy. To było jeszcze tamtego piątkowego wieczoru, gdy wysiadłszy z boliwijskiego TIRa dokulałem się kilkanaście kilometrów z głównej trasy na deptak Las Grutas, jednej z ulubionych miejscowości letniskowych miejskiej klasy średniej. Usiadłem na ławce, a ludzie, którzy mnie mijali, uwalniali ze swoich ciał ostry zapach perfum, który pobudzał, drażnił nozdrza przyzwyczajone od miesięcy do woni dymu, lasu, smażonych jajek i mokrej ziemi.

Zostałem dwie noce na dzikiej plaży. Dwukrotnie wracałem do sklepu na rogu ostatniej z asfaltowanych przecznic i to tam po raz pierwszy usłyszałem to określenie: Linea Sur, Linia Południowa. Pan zmierza w stronę Valchety, a więc Linea Sur. Wysłuchałem i wyjechałem. Wziąłem ze sobą zbyt mało wody.

Początek drogi krajowej numer 23

Dokładnie tydzień wcześniej, gdy wyjeżdżałem z El Chalten, nad górami otaczającymi miasteczko padał śnieg. Teraz temperatura dobijała do czterdziestu stopni. Ja natomiast, spędziwszy zimę rzut kamieniem od andyjskich lodowców, odwykłem od gorąca. Na początek musiałem przejechać trzydzieści kilometrów ruchliwą drogą krajową numer trzy, na południe, aż do pierwszego skrzyżowania. Męczyły mnie pagórki, stresowały ciężarówki, miażdżył upał. Kilka kilometrów za najdłuższym podjazdem na tym odcinku, na drodze pojawiają się białe słupy, asfalt poszerza się, a zielony drogowskaz zaprasza do Valchety i Bariloche. Skręcam. Huk metalowych naczep transportowych słyszę z coraz większego dystansu. Zatrzymuję się przy słupie informacyjnym. Pionowy kawał betonu rozciąga obok siebie wąską plamę cienia, z której korzystam z zadowoleniem. Przystaję na dłuższą chwilę, jem, piję ciepławą wodę i mierzę wzorkiem, ile jej jeszcze zostało w zszarzałych, plastikowych butelkach. Mam wrażenie, jakbym już dojechał. To tego chciałem, to o tym marzyłem od dawna: pusta, drugorzędna droga i święty spokój. I rzeczywiście: przez dłuższy czas nikt nie przejeżdża, panuje cisza. Na samotnym, płaskim stepie horyzont zaznacza się daleki i nie zanosi się na podjazdy. Został tylko upał. I wiatr. 

Jest jeszcze wcześnie, gdy dojeżdżam do miejscowości Aguada Cecilio: trzecia, może czwarta po południu. Wiatr szarpie nieznośnie. Przy głównym placu miasteczka identyfikuję siedzibę Comisón de Fomento, jak nazywają się lokalne władze w najmniejszych osadach Patagonii. Słowo fomento oznacza "rozwój", a Komisje ds. Rozwoju powołuje się (uwaga: czas teraźniejszy, bo powołuje się w dalszym ciągu) właśnie z misją rozrostu argentyńskich kolonii na podbitych pod koniec XIX wieku ziemiach południa. W ten sposób już w nazwach własnych instytucji Argentyna zdradza, że jest nie tylko terytorium skolonizowanym, ale i krajem aktywnie kolonizującym inne terytoria. Przyczynkiem do tej kolonizacji mają być natomiast Comisónes de Fomento o białych, betonowych i cywilizowanych murach, w szczególności: świetnie chroniących od zdziczałego wiatru tamtego upalnego popołudnia. Oparłem rower o ścianę i opadłem zmęczony na suchą ziemię. Piłem wodę i patrzyłem w dal jak otępiały. Raz na jakiś czas do budynku Komisji podchodzili starsi mężczyźni z pustymi butelkami i nabierali wodę.

Dopiero później dowiedziałem się, że w Aguada Cecilio nie ma wody. To zdanie brzmi lepiej, gdy wypowiedzieć je po hiszpańsku, en Aguada Cecilio no hay agua, bo słowo aguada oznacza właśnie miejsce, gdzie woda jest. Cecilio natomiast miał być mężczyzną, który tę wodę odkrył i osiedlił się w okolicy. W regionie dużo jest miejsc, które w swojej nazwie mają słowo aguada. Mówi się, że woda, na którą trafił Cecilio, zawiera arszenik, w związku z czym nie zaleca się jej pić. Miejscowi pili i tak, dopóki ktoś nie zainstalował się w bezpośrednim sąsiedztwie aguady i nie skierował strumienia do swojej posiadłości. Obecnie publiczna aguada —niewielkie źródełko— znajduje się na skraju bardy, kamiennej ściany płaskowyżu sterczącej po przeciwnej stronie drogi. Przez całą dobę, kropla po kropli, woda skapuje do murowanego zbiornika. Każdego dnia w samo południe pracownicy Komisji ds. Rozwoju otwierają zawór. Wody starcza na godzinę, czasem półtorej.

Taka dziwna okolica

Uliczka miejscowości Aguada Cecilio

I jest to woda słona. Wodę pitną przywozi się ciężarówkami z Valchety i przelewa do zbiornika umieszczonego obok białego budynku Komisji. Ta woda jest za darmo. I to tam chodzą z pustymi butelkami starsi mężczyźni z miasteczka. Młodych mężczyzn wielu nie ma. Albo mają swoje własne zbiorniki.

Don Diaz po wodę przychodzi wielokrotnie. Przecina kwadratowy plac z pięciolitrową butelką z niebieskim uchwytem zaciśniętym w ciemnej dłoni. Drugą dłonią otwiera błyszczący, metalowy kurek, wyślizgany palcami wszystkich mieszkańców miasteczka. Diaz mówi z trudnością. Zdradza, że ma problem z przepukliną, ale stanowczo nie pozwala sobie pomóc w noszeniu wody. Jego potężne ramiona i ostre rysy twarzy świadczą o dekadach spędzonych od rana do wieczora w pracach polowych. Teraz don Diaz ma przeszło siedemdziesiąt lat. Opowiada, że pracował na gospodarstwach, pilnował cudzego bydła najpierw w dolinie rzeki Chubut, potem w okolicach Valchety. Skończył sam, z lichą emeryturą (i tak dobrze, bo to oznacza, że w którymś momencie ktoś go zatrudnił legalnie) i miniaturowym domem z suszonej cegły w miasteczku bez wody. Miał syna, mówi, ale rozeszli się z żoną, gdy Diaz miał zaledwie 24 lata. Podobno kobieta wyjechała i zabrała ze sobą syna, ale ten, gdy dorósł, odnalazł ojca. Odwiedza go teraz od czasu do czasu, kończy Diaz zadowolony, unosi pełną butelkę i powłóczy nogami w stronę domu. W swoim stroju podobnym do uniformów ochroniarzy z supermarketów —granatowe spodnie na kant, brak paska, ciemno-zielona koszula z długim rękawem i duże, metalowe guziki— przypomina wodzów Mapuczy wziętych do niewoli pod koniec XIX wieku: jego oczy lekko skośne, skóra ciemna i zniszczona, ale w dalszym ciągu błyszcząca. Oprawcy przebierali wodzów do czarno-białego zdjęcia, by potem wyznaczyć im funkcję żywych eksponatów w Muzeum w La Placie czy haniebne zajęcie serwowania yerba mate w wykwintnych salonach oligarchii z Buenos Aires. 

Calfucura (zdjęcie ze strony argentour.com)

(Potem myślę sobie, że mogło być tak, jak opowiada Diaz. Albo i nie. Bezrolni mężczyźni z prowincji —czyli przytłaczająca większość mężczyzn z prowincji— często czyli się zmuszeni, by zostawiać żony i rodziny i wyjeżdżać do pracy na długie miesiące na pastwiska pana. Prędzej czy później kobiety nie wytrzymywały nieustannej rozłąki i odchodziły z mieszanką gniewu i wyrzutów, a wiejscy proletariusze zostawali sami. Samotność do jakiej przymusza praca na patagońskich gospodarstwach świetnie obrazuje film Invierno w reżyserii Emiliano Torresa. Laura, której ojciec również pracował przy cudzych hodowlach —i tak się składa, że pracowała jako statystka przy Invierno!—opowiada, że właściwie wszyscy rezydenci domu starców w Piedrabuena to były personel gospodarstw. W ogromnej większości przypadków nikt ich nie odwiedza.)

Potem mamy dwóch innych bohaterów: to młodzieniec Richard i pan Stube. Nie wiem, skąd we mnie ta niepowstrzymana chęć wydarcia ich zapomnieniu: w pustynnym otoczeniu Aguada Cecilio jawią mi się jak biblijne archetypy, chodzące metafory tej drugoplanowej, prowincjonalnej Argentyny. A zarazem są tak ludzcy i ciepli, że nie sposób o nich nie wspomnieć.

Pochodzący z niemieckiej rodziny Stube urodził się w Sierra Grande, mieście-kopalni na atlantyckim wybrzeżu, która swego czasu przyciągało rzesze imigrantów zza oceanu. Ale zamiast wydobywać rudę żelaza, Stube wolał kopać piłkę —tak mówi— i w bardzo młodym wieku zaciągnięto go do Valchety, by grał w lokalnym klubie. Opowiada, że był szybki, lekki na boisku. Jego ciało —szczupłe ale silne, o zdecydowanych ruchach— wydaje się potwierdzać tę wersję wydarzeń. Po latach spędzonych na boisku kontynuował życie zawodowe jako pracownik państwowego przedsiębiorstwa energetycznego, a teraz, już na emeryturze, prowadzi sklep z podstawowymi produktami spożywczymi w niewielkiej Aguada Cecilio. Ale trzyma się sportowej rutyny: pomimo 75 lat na karku —mówi, a ja otwieram szerzej oczy, bo chociaż Stube wyglądał na starszego człowieka, to dawałem mu dekadę mniej— jeszcze do niedawna biegał 30 kilometrów dziennie po pustkowiach otaczających miasteczko. Gdy rozpoczęła się pandemia, policjanci położyli kres tej wieloletniej tradycji. 

Pandemia pokrzyżowała również plany młodego Richarda. Od blisko dziesięciu lat chłopak pracował w Viedmie, stolicy prowincji i niedoszłej stolicy kraju. Przyjmowano go na budowach, brał niewielkie zlecenia, malował mieszkania. I zawsze pracował na czarno, więc nie był w stanie przedstawić władzom odpowiednich dokumentów, którymi należało dysponować, by kontynuować pracę w czasie kwarantanny. To dlatego Richard wrócił do Aguady. 

Spotkałem go, gdy z łomem w ręku usiłował wyciągnąć z starego wagonu towarowego jedną z ostatnich grubych desek z ciężkiego drewna quebracho (tego samego, które wycinano w regionie Chaco, aż doprowadzono drzewo do sytuacji zagrożenia wyginięciem, jak piszę w książce Sprzedani. Reportaże z peryferii). Opuszczony szkielet pojazdu stał na bocznicy linii kolejowej Linea Sur, linii kolejowej, którą od stanu opuszczenia ratuje jeden kurs pasażerski w tygodniu, realizowany między miastami Viedma i Bariloche. Na ciężkich kołach kolejowych wyczytałem rok produkcji 1948. Z wyrwanych desek —Richard zapewnia mnie, że spytał o pozwolenie na stacji— młodzieniec chce zbudować szafę.

Sklep Stubego

Wagon Richarda

Część domów Aguady to konstrukcje średniej wielkości, niegdyś zadbanych, dziś zdradzających wyraźne działanie czasu. Kilka z nich opuszczono tak, jak towarowy wagon. Druga klasa budynków to miniaturowe konstrukcje podobne do tej należącej do starego Diaza: kwadrat trzy na trzy metry, brak okien, gliniane ściany i blaszany dach. Dawniej hodowało się zwierzęta, powtarzają wszyscy zgodnie, ale po historycznej suszy z 2009 roku, po której przyszła plaga pum i lisów, sytuacja jest, jaka jest, mówią. Od Aguady na zachód ten komentarz będzie powtarzał się jak mantra.

A mimo to w żadnym z głosów nie dosłyszałem tonu skargi. A jest się na co skarżyć. Stube, Richard, nawet don Diaz wyglądali na ludzi może nie euforycznych, ale spokojnych i zadowolonych. Cisza prowincji i harmonia z naturą: może nie da się ich zjeść, ale na pewno pomagają, są potrzebne. Od czasów rewolucji przemysłowej i masowej migracji ze wsi do miast rzuciliśmy się łapczywie na tak zwaną nowoczesność, zapominając czy wręcz gardząc tym, co naturalne, tradycyjne czy wiejskie. Może była to zmiana zbyt gwałtowna. Teraz powoli staramy się wrócić do zdrowej równowagi między naszymi potrzebami materialnymi a całą resztą. A może nie. Dzieje się coś takiego?

Niedługo po rozmowie Stube zjawił się na pokładzie niemłodego samochodu. Powiedział, że zapyta komisarza (do spraw rozwoju), czy nie mogliby mi otworzyć budynku Komisji, bym mógł tam spędzić noc. Stube odjechał, a pół godziny później pojawił się komisarz z kluczami. W budynku miałem bieżącą wodę. Czułem wyrzuty sumienia, gdy odkręcałem kurek: nie musiałem, jak 70-letni don Diaz z problemami z krtanią i przepukliną, chodzić z pięciolitrową butelką przez spalony słońcem rynek. Wystarczyło przekręcić wystający ze ściany kawałek metalu, a z kranu tryskała woda. Cud. Miałem również dostęp do kuchni na gaz, więc wróciłem do sklepiku Stubego, wziąłem ze skrzyni trzy ziemniaki i podszedłem do kasy. Stube machnął ręką. Powiedział, że za trzy ziemniaki pieniędzy się nie bierze.


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Komentarze

Popularne posty