Granice historii. Argentyna od Atlantyku po Andy (1)

Przydymione szkła okularów to pierwsze, co zwróciło moją uwagę: wielkie, owalne, zamknięte w metalowych ramkach. Niżej: przystrzyżony wąs. Wyżej: krzaczaste brwi, a pod nimi otoczone ciemnawą aureolą oczy. Cecilio ma sześćdziesiąt pięć lat, ciemnozielone spodnie typu bombacha, kremową koszulę z długim rękawem rozpiętą do piersi i bliskowschodnie nazwisko Arden. W ciepłym świetle zachodzącego słońca, przypudrowany pyłem suchej równiny wygląda, jakby właśnie schodził z filmowego planu. Mówi o niewielu krowach, o niewielkich ilościach wody, o ludziach, którzy wyjechali do miasta, i o opustoszałych ziemiach. Dla przykładu te otaczające miniaturową miejscowość, w której się spotkaliśmy, należą do niego, do turco Ardena. I są to tematy, które będą powracały na całej trasie z Las Grutas do Bariloche: Turcy, ziemia, brak wody, chude zwierzęta. I wrażenie, jakbyśmy schodzili z planu filmowego. Albo ze sceny. Jakbyśmy już za nią stali.

A zza sceny, jak wiadomo, widać mniej estetycznie, ale widać więcej.

Rower: ten sam i niezmienny!

Czternastego listopada 2021 roku wyjechałem z El Chalten. Miałem zamiar w miarę szybko dotrzeć z powrotem do Junin de los Andes, gdzie przesiedziałem długie miesiące kwarantanny rok wcześniej. Plan był taki, by podjechać stopem do miejscowości Piedrabuena, położonej nad oceanem Atlantyckim i jednocześnie na drodze numer 3. Krajową trójką, główną arterią transportową południa kraju, szybko podskoczyłbym na północ na pokładzie jednej z pustych ciężarówek powracających z końca świata. Wysiądę w Las Grutas, myślałem, i stamtąd przepedałuję w stronę Andów.

Ale i pierwszy odcinek, 130 kilometrów z El Chalten do Tres Lagos, przejechałem rowerem. Na tej trasie spotkałem co prawda wiele aut, tyle że przytłaczająca większość z nich to samochody z wypożyczalni, którymi turyści z Buenos Aires kursują na odcinkach lotnisko - El Calafate - lotnisko - El Chalten. Jak dla mnie: nie po drodze.

Był pochmurny, wietrzny dzień i pomimo zbliżającego się lata, góry otaczające miejscowość sprószył śnieg. Do Tres Lagos dotarłem później, niż myślałem. Wiatr dął przeważnie z zachodu, ale kręcił na boki, utrudniając jazdę. Poszedłem na ten sam kemping, na którym 9 miesięcy wcześniej jadłem garściami słodkie, bordowe wiśnie. Wyspałem się dobrze, z rana nie spieszyłem się ze wstawaniem. Wyszedłem na drogę koło dziesiątej. Nie jechał nikt.

To jest — proszę zwrócić uwagę — pierwsza, bardzo znacząca informacja: znajdujemy się na początku jednej z nie tak wielu dróg krajowych przecinających kraj wszerz i nie ma nikogo. Mija godzina i nic. Mijają dwie, bez zmian więc podjeżdżam kilometr dalej, gdzie z wypalonej słońcem ziemi wyrastają ruiny parterowego budynku. Ściany i dach są jeszcze w dobrym stanie, w środku walają się śmieci. Obok, otoczony zielonym pasmem traw, wierzb i topoli, płynie skromny nurt rzeki Chalia.  Na niewielkim wzniesieniu obok sterczy samotna skała: istotny punkt rozpoznawczy w monotonnym krajobrazie stepu.

Widać, że dawniej było można

Piedra Clavada, Tres Lagos
Lago Viedma, jedno z największych jezior Ameryki Południowej. Jeśli dobrze się przyjrzeć, można zobaczyć dryfujące fragmenty lodu, które odłamały się od lodowca o tej samej nazwie

Dawniej w tym miejscu zatrzymywały się powozy ciągnące do atlantyckich portów wełnę z gospodarstw położonych nad jeziorami Argentino, Viedma i San Martin. To właśnie oznacza nazwa pobliskiej miejscowości: Tres Lagos, trzy jeziora, bo w tym miejscu główny szlak znad oceanu rozdrabnia się na trzy. Autorzy dzienników z początków XX wieku zapewniają, że powolna podróż przeciągała się nawet do miesiąca. W ostatnich dekadach ustała całkowicie. 

Ugotowałem obiad, a w międzyczasie po szutrowej drodze śmignął biały pick-up podobny do tych, jakich używają pracownicy korporacji górniczych. Mieszałem akurat ryż i znajdowałem się zbyt daleko od drogi, by dawać sygnały typowe dla autostopowiczów. Było cicho. Akurat tamtego dnia wiatr nie urywał głów.

Musiałem być w naprawdę niezłym nastroju. Prawie bez wody, z niewielkimi zapasami jedzenia, ruszyłem w bezludną pustkę absolutnie przekonany, że prędzej czy później ktoś się pojawi i mnie podwiezie. Optymizm godny pozazdroszczenia. Koło czwartej po południu na drodze pojawił się nieduży samochód. Jechał powoli. Kierowca zatrzymał się. Mężczyzna usadowiony na fotelu pasażera wyjaśnił mi, że jego auto utkwiło 20 kilometrów dalej, pokonane trudami nieprzyjaznej, kamienistej drogi. Jakiś czas później minąłem ich, jak wracali: ten sam nieduży sedan, teraz ciągnący ciemnozieloną terenówkę z powrotem w kierunku Tres Lagos.

Skończyła mi się woda. Nie widziałem żadnego domu. 

Ukształtowanie terenu środkowej części Patagonii przypomina boliwijskie Altiplano. Chociaż leży znacznie niżej nad poziomem morza, mamy te same równiny, suche i bezludne, od czasu do czasu przeorane szerokimi na kilometry dolinami rzek. Z niewieloma wyjątkami, rzeki są mizerne i okresowo wysychają. Nieliczne ludzkie osiedla zakładane są w dolinach, a kamienne ściany płaskowyżu, widziane od dołu, nazywane są bardami. Czasem w załomach bard zielenieją kępy krzewów. Droga krajowa numer 288 z Tres Lagos do Piedrabuena w swoim środkowym biegu ciągnie się górą, na samym kraju bardy. Pod wieczór, gdy pragnienie dawało się mocniej we znaki, śledziłem wzrokiem zielone kępy krzewów położone w dole. Zostawiałem rower oparty o hałdę piachu, brałem ze sobą butelki i maszerowałem na zmęczonych nogach wśród rzadkich, kolczastych zarośli w poszukiwaniu wody. I nigdy jej nie znajdywałem. Trafiałem raz po raz na koryta strumieni wypełnione szarą, suchą ziemią.

Przyjrzałem się mapie — tym razem tej elektronicznej, z GPS — i znalazłem miejsce, w którym droga zbliża się do rzeki Chalia na nie więcej niż trzy kilometry. Dojechałem o zmierzchu, rozłożyłem namiot i wypiłem przedostatnie łyki wody. Nazajutrz zszedłem z bardy. Rzeka Chalia w  tych okolicach jest leniwa i szara. Nad jej brzegami trafiłem na pojedyncze krowy, po powierzchni pływały kaczki. Kilka kilometrów w górę rzeki, i pod samą ścianą bardy, majaczył jasny budynek gospodarstwa. Mogłem się tam wybrać. Może ktoś tam jeszcze mieszkał. A może nie.

Wodę przegotowałem, w razie czego.

Zobacz także -> Rok 2021 na 21 fotografiach

Jest taka mapa z 1927 roku, na której przedstawiono podział prowincji Santa Cruz na działki. Chodzi o tereny wielkości 20 czy 30 tysięcy hektarów — zdolne pomieścić dwie polskie gminy średniej wielkości — i wycięte w regularne formy prostokątów szerokich na 10, długich na 20 czy 30 kilometrów. Jeśli działka ma dostęp do rzeki, rzeka przecina teren wzdłuż krótszego boku. Natomiast działki bez rzeki to dziś działki bez sensu.

—Możesz się narobić, ile zechcesz, ale bez wody nic nie osiągniesz. Co możesz? Siąść i czekać. Patrzeć w niebo i liczyć, że w tym roku coś kapnie —powie mi Carlos, gdy dojadę do Piedrabuena.

Rio Chalia. Na tym zdjęciu nie prezentuje się tak źle, ale woda była mętnawa

Fragment mapy Le Francoisa i Porriego z 1927 roku

Działki mało atrakcyjne sprzedawano indywidualnym imigrantom. Wielu pochodziło z Chorwacji, ot taki słowiański akcent na końcu świata. Lepsze tereny trafiały na różne sposoby do wielkich właścicieli ziemskich —na przykład za sprawą specjalnych ustaw specjalnie sporządzanych dla konkretnych właścicieli, jak opisywała historyczka Susana Bandieri— którzy na początku XX wieku potrafili trzymać łapę na dwóch milionach hektarów (przypadek rodziny Braun o żydowsko-niemieckich korzeniach, którzy za ocean wybrali się nie mniej nie więcej, tylko z Kurlandii —ot taki środkowoeuropejski akcent na końcu świata— a dziś kierują jedną z największych sieci supermarketów w Argentynie, "La Anonima"; przypisuje im się wymordowanie etni Selknam z Ziemi Ognistej; natomiast 2 miliony hektarów to obszar odpowiadający województwu dolnośląskiemu).

Przecinam teraz te działki jedna po drugiej. Co dziesięć, piętnaście kilometrów droga krzyżuje się z ogrodzeniem z drutu kolczastego. W nawierzchni umieszcza się tam metalowe pręty ułożone równolegle i z zachowaniem odstępu jeden od drugiego. Taka konstrukcja umożliwia przejazd pojazdów kołowych, uniemożliwiając przy tym ucieczkę bydła, które nie jest w stanie sprawnie celować nogami w stalowe szczeble. 

Droga przecięta ogrodzeniem z tzw. guardaganado

Gwanako: w prowincji Santa Cruz widuje się je znacznie częściej, niż ludzi

Ale niewiele pastwisk jest użytkowanych. Na dwustu kilometrach spotykam jednego pasterza i tamtych kilka krów nad brzegiem rzeki Chalia. Raz na jakiś czas na północnym horyzoncie majaczą jasne ściany opuszczonych domów. Śmierci regionu przeczą stada gwanaków, które raz po raz pojawiają się i znikają z głośnym śmiechem. Jakby drwiąc z człowieka, z kolonizatora, który chciał te ziemie opanować. I nie zdołał. 

Zobacz także -> film dokumentalny "Człowiek potrzebuje przestrzeni" w produkcji!

Raz po raz zrywa się wiatr. Pomaga mi, bo dmie z zachodu: spada z hukiem z gór i pędzi w kierunku oceanu. W kamienistej nawierzchni drogi jaśnieją ślady wyślizgane przez opony samochodów. Łowię je, przeskakuję co chwila metr w lewo, metr w prawy, by pedałować po możliwie najrówniejszym ze szlaków. Chcę jechać szybko. Za którymś razem wpadam oponą w większy kamień, rower traci równowagę, ja próbuję utrzymać się w pionie, wówczas uderza wiatr i za chwilę leżę na ziemi. Mój pośpiech znika, zostaje cisza. Nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, współczuć lub wyśmiać. Powiedzieć: widzisz, po co tak pędziłeś. Ja zrobiłbym oczy zabiedzonego kotka i powiedział, że boli mnie kolanko. Ale nie, nie ma nikogo.

Pejzaż to wielka, szarozielona plama. Niebo również jest szare i równie nieskończone. Wśród ogromu pustkowia wydaje się, jakby w oddali śpiewał Huga Gimenez Agüero. Jakby dośpiewywał resztą historii.


Aonikenk, Aonikenk, Aonikenk

To wszystko było twoja: morze, rzeka, jezioro i niebo

Przelotny błysk słońca na białym śniegu

Byłeś królem pustyni, błędny marzycielu.

[…]

Ale zjawili się inni ludzie

Z pewnym prezentem i obcym głosem

Aby twoje zdobyć zaufanie

Zatopili cię w alkoholu

Potem nazywał cię pijakiem

Ten sam, który cię upijał

A jednocześnie obiecywał

Złotą monetę za twoje uszy

Złotą monetę za twoje uszy.


Na przełomie XIX i XX wieku w południowej Patagonii istnieli ludzie, którzy zawodowo zajmowali się —jak to określano— "polowaniem na Indian". Właściciele ziemscy, którzy chcieli "oczyścić" swoje ziemie z "Indian" płacili mordercom jednego funta szterlinga za ofiarę. Na dowód morderstwa należało przynieść parę uszu. Gimenez Agüero kontynuuje:


Aj, ziemio moja, moja ziemio!

Po co cię wyludnili, jeśli nie potrafią cię zaludnić?

Po co tyle par uszu, jeśli nie potrafią słuchać?

Aonikenk, Aonikenk, Aonikenk


Aonikenk to etnia z południa Patagonii, znana również jako Tehuelches lub Patagoni.

Po co wyludnili, jeśli nie potrafią zaludnić?


(Ciąg dalszy w następnym odcinku.)


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Komentarze

Popularne posty