Pracownicy przemysłu zapomnienia

Podczas gdy historycy, archeolodzy, rodziny ofiar i astronomowie robią, co w ich mocy, by dowiedzieć się więcej o przeszłości, armia pracowników przemysłu zapomnienia z zapałem zaciera ślady.

Tak się złożyło, że tego samego dnia skończyłem lekturę pierwszej części książki "Cazadores de poder" ["Łowcy  władzy"] argentyńskiego historyka Marcela Valko i obejrzałem "Nostalgia de la luz" ["Nostalgia za światłem"] Chilijczyka Patricio Guzmana. Guzman pokazuje pracę astronomów na pustyni Atakama. Równolegle spotyka się z rodzinami ofiar dyktatury Pinocheta. Ofiar, z którymi nie wiadomo, co się stało.

Światło słoneczne potrzebuje około ośmiu minut, by dotrzeć do naszych oczu, do planety Ziemi. A przecież Słonce to najbliższa nam gwiazda: światła pozostałych potrzebują znacznie więcej czasu. W tym sensie astronomowie nie różnią się od archeologów: pracują w przeszłości, "przyzwyczailiśmy się, że jesteśmy zawsze spóźnieni", śmieje się jeden z bohaterów filmu.

W pewien ograniczony sposób astronomowie podobni są również matkom, które przeszukują bezkresną pustynię w poszukiwaniu resztek własnych dzieci, chociaż -jak zaznacza cytowany wyżej astronom- różnica jest znacznie głębsza, niż powierzchowne podobieństwo dotyczące przeszłości.

"Po całym dniu obserwacji, choć byśmy niczego nowego nie znaleźli, my, astronomowie, idziemy spać spokojnie. Może danej nocy powietrze będzie wyjątkowo suche i zaburzy nam to odrobinę odpoczynek, ale tylko tyle. Natomiast te kobiety, póki nie dowiedzą się, co się stało z ich dziećmi, nie zaznają spokoju. I to zrozumiałe. Dziwi mnie natomiast, że społeczeństwo ma większą dozę zrozumienia dla nas, astronomów, niż dla rodzin ofiar dyktatury".

Ocenia się, że podczas rządów Pinocheta władze zamordowały ponad 3 tysiące więźniów politycznych, a około 30 tysięcy poddano brutalnym torturom. W przypadku przeszło tysiąca ofiar oficjalne dane mówią o "zaginionych", co w praktyce sprowadza się do morderstwa i usunięcia ciała tak, by zbrodnia nigdy nie wyszła na jaw. Ale wyszła, cały czas wychodzi. Władze pozostawiały ciała na pustyni Atakama, sądząc być może, że tam nikt ich nie znajdzie. Gdy zdano sobie sprawę, że wyznaczono zbyt proste zadanie dla rodzin poszukujących swoich bliskich, rozkopano masowe groby buldożerami. Nie wiadomo, co się stało później. Resztki miano wrzucić do morza, ale podczas rozkopywania fragmenty kości spadały na piaski pustyni. Kilkadziesiąt lat po upadku Pinocheta grupa kobiet w dalszym ciągu przeszukuje Atakamę. Jedna znalazła stopę brata, inna - żuchwę syna. 

"Marzy mi się, że te wielkie teleskopy astronomów można by skierować nie tylko w gwiazdy, ale i tu, na ziemię... Przeszukać pustynię, może tak dało by się odnaleźć naszych bliskich... Nie wiem, ja tylko marzę" - powiedziała jedna z kobiet.

W sąsiedniej Argentynie dyktatura wojskowa "zniknęła" około 30 tysięcy osób. Do dziś nie wiadomo, co się z nimi stało. Uważa się, że popularną praktyką było zrzucanie więźniów politycznych do morza. Żywcem. W ten sposób ślad o nich zaginął.

Natomiast w pierwszej części książki "Cazadores de poder" Marcelo Valko przybliża nam postać Estanislao Zeballosa. Zeballos był przedstawicielem elit Buenos Aires, a przy tym megalomanem i karierowiczem. Jako przedstawiciel zbrodniczego pokolenia lat 80. XIX wieku, pochwalał szeroko zakrojony plan likwidacji ludności Patagonii:

"Należy atakować kraj Araukan [Mapuczów] chata po chacie, rozpruć nożem ich wojowników, wziąć w niewolę ich rodziny."

Stawał również murem za powszechną praktyką odbierania matkom ich dzieci. W tym wszystkim nie odróżniał się jednak od całej klasy właścicieli  ziemskich tamtej epoki. Ale Zeballos zadał sobie dodatkowe zadanie: po zakończeniu krwawej rzezi, którą zgotowały argentyńskie wojska północnej Patagonii, Estanislao odwiedzał ruinę po ruinie świeżo zniszczone osady i odkopywał szczątki ofiar. Zeballos celował przede wszystkim w groby wyższych rangą przywódców Mapuczy, Tehuelczy czy Ranquelów. Odnalazłszy rytualny pochówek, ładował do torby ciało lub odrąbywał zmarłemu głowę, by ta dołączyła do jego krwawej kolekcji.

"Barbarzyńcy są przeklęci i nie zostaną na pustyni nawet resztki po ich zmarłych" - pisał Zeballos.

Okładka książki "Descripción amena de la República Argentina" [Spójny opis Republiki Argentyny] autorstwa Estanislao Zeballosa z 1879 roku. Obrazek nader wymowny: Argentyna jako kraj który zabija

A kończył się wiek XIX. Dyktatury argentyńska i chilijska "znikały" ludzi w XX wieku. Dziś, w pierwszych dekadach wieku XXI, mamy Rosjan z ich przenośnymi krematoriami. I putinowską propagandę, która zapewnia, że naród ukraiński nie istnieje, chociaż ten rosyjski już owszem.

Niewiele się zmieniło.

Valko zauważa, że proces unicestwiania Innego nawet w sensie symbolicznym, to jest: usuwanie pamięci o nim, wpisuje się w logikę tak zwanego rozwoju. Rozwój niejako z definicji jest linearny, złożony z etapów, które ludzkości ma przebywać a następnie kończyć, by przejść do etapu następnego, bardziej zaawansowanego. Zeballos i chłopcy z Buenos Aires marzyli o "cywilizowanej" Argentynie na wzór zachodnioeuropejski, wobec tego "barbarzyńska" ludność rdzenna powinna była zniknąć (swoją drogą: takie postawienie sprawy rzuca nowe światło na problem, który analizowałem w tekście Prawo do przeszłości). Sowiecka odmiana komunizmu proponowała nowe, wspaniałe społeczeństwo, ale by ono nastało, należało najpierw wyeliminować wrogów ludu. Podobnymi pobudkami kierowała się argentyńska dyktatura wojskowa marząca o idealnym, zreorganizowanym społeczeństwie prawicowym. Widać więc, że eliminacja -fizyczna i symboliczna- Innego nie jest monopolem jednej konkretnej ideologii. Wiąże się raczej z linearną koncepcją rozwoju.

Ale nie jesteśmy jako ludzie, jako Inni w oczach naszych Innych, jedynymi ofiarami -lub potencjalnymi ofiarami- tegoż rozwoju. Obecnie widzimy, jak na naszych oczach pod naporem rozwoju niszczeje planeta i jej środowisko naturalne. Bo rozwój jest linearny i ocenia się go według skalaru sumy wartości handlu zagranicznego czy stanu posiadania, więc ten powinien nieustannie rosnąć. Zasoby naturalne Ziemi natomiast są stałe i już na tym poziomie mamy sprzeczność naszej "rozwojowej" wizji świata z tego świata naturą.

Zobacz także --> książka "Sprzedani. Reportaże z peryferii"

Choć zabrzmi to radykalnie, chyba nie pomylę się mówiąc, że rozwój jest niebezpieczny. Zawsze pamiętając, że mówię o rozwoju jako totalitarnej i totalizującej, jedynej ideologii nieskończonego wzrostu. Taki rozwój zabija ludzi i niszczy planetę. Jak bardzo musimy się jeszcze "rozwinąć" -ilu ludzi musi zostać zamordowanych, jak bardzo musi podupaść środowisko naturalne- byśmy to zrozumieli i poważnie rozważyli inne sposoby współistnienia?

1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!

Komentarze

Popularne posty