Prawo do przeszłości

Ruben, postawny 76-latek, wita się w języku mapudungun. Potem długo się zastanawia, do której z etni należała rodzina jego matka. W niewielkiej społeczności rdzennej na południowych obrzeżach miejscowości Sarmiento żyją osoby identyfikujące się jako Mapucze, Tehuelcze i Keczua. Wielu to śmieszy. 

Ruben

Dionizja, żona Rubena, nie ma wątpliwości: pochodzi od Tehuelczów. Opowiada, że ci charakteryzują się ponadprzeciętnym w regionie wzrostem, grubymi włosami i wysokimi kościami policzkowymi. Jej ciało perfekcyjnie odpowiada opisanemu modelowi. Zarazem stanowi wyraźne zaprzeczenie urody Mapuczów: niższych, o drobnych, czarnych włosach i szerszych twarzach. Tak wygląda siedzący obok Manuel Antileo, kuzyn Mercedes Antileo, którą poznałem w Junin de los Andes.


Dionizja mówi dużo, Ruben śmieje się, że jest polityczką. Postulowała się na burmistrzynię Sarmiento: w wyborczej potyczce zajęła drugą lokatę. Teraz, w drewnianym domku na kilku hektarach kamienistej ziemi, opowiada o ziołach leczniczych i wyolbrzymia przytaczane historie. W jej egzaltowanym głosie wszystko jest tradycją ojców, wszystko tchnie pradawnością i związkiem z matką ziemią. Wszystko wydaje się przerysowane. W pewnym momencie Dionizja przynosi pomalowany bejcą kawałek drewna ozdobiony kolorowymi piórami i podaje go Rubenowi. Ten kij reprezentuje dla niej duszę przodków, którzy nie odeszli, a trwają, są tu razem z nami. Egzotyczna buława jednoczy grupę: Mapuczów, Tehuelczów i Keczuów zainteresowanych powrotem do tradycji, którzy wspólnie pozyskali od urzędu gminy 47 hektarów na założenie wspólnoty.

Na pierwszy rzut oka można skłonić się do opinii, jaką wyrażają ludzie sceptyczni wobec ludności rdzennej obu Ameryk. Mianowicie: że to nie jest "prawdziwa" ludność rdzenna. I chociaż zaprzeczyć temu zdaniu jest bardzo łatwo, w pewnym szczególnym sensie można się z nim zgodzić. Ruben mówi otwarcie: do niedawna nie miał pojęcia o swoim pochodzeniu, o tradycjach, o etni Mapucze (ojciec), o etni Huarpes (matka). Tyle że wynarodowienie i porzucenie kultury przodków nie jest procesem dobrowolnym. Opowiada o tym Manuel: jak władze zmusiły jego rodziców do wysłania dzieci do szkoły z internatem, jak klęczał na grochu za rozmowy w mapudungun, jak narzucono mu strój, religię i sposób zachowania. I że nawet podczas defilad z okazji świąt narodowych szkoła przebierała dzieci Mapuczów i Tehuelczów w stroje "Indian" wyjęte raczej z amerykańskich westernów niż z argentyńskich pamp. Jak fałszowano historię i z miejsca wymazywano miejscowych z etnicznej mapy kraju. W podręcznikach uczniowie czytali o sobie samych w czasie przeszłym: "Mapucze zamieszkiwali", "Tehuelcze żywili się". 

To znaczy: już nie mieszkają, już się nie żywią. Już nie istnieją. 

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Ruben jest mniej wylewny, ale kategoryczny: w Mendozie, skąd pochodzi, wszystko, co miało związek z ludnością rdzenną, jej językiem i kulturą, było kategorycznie zabronione. Zabronione, powtarza raz i drugi, i kręci energicznie głową. Może detale wcale nie są potrzebne, zwłaszcza, gdy polski czytelnik zna dobrze historię rusyfikacji i germanizacji podczas zaborów. Z tą różnicą, że amerykańskie etnie nie miały tego szczęścia, co Polacy, i po 123 latach niewoli nie wybuchła im pierwsza wojna światowa, zdolna otworzyć okno niepodległości. 

Oto Manuel, kuzyn Mercedes

Manuel hoduje pszczoły


Maliqueo, nazwisko Dionizji, często występuje na kartach książek. Należało do jednego z istotnych wodzów sprzed ludobójstwa w drugiej połowie XIX wieku. Ruben nie zachował oryginalnego nazwiska i posługuje się hiszpańskim Barrera, jakie w którymś momencie narzucono jego rodzinie. Pojechał do Mendozy, do San Rafael, wybrał się aż do Chile przepytując księży i przeszukując parafialne archiwa. Nie znalazł. Nie wie, jak się na prawdę nazywa. Nie wie, kim jest.

Ruben i Manuel będą jednymi z bohaterów filmu dokumentalnego o Argentyńczykach, podróżach i tożsamości

W Argentynie przyjmuje się jako naturalne i jest bardzo pozytywnie oceniane, by potomek włoskich imigrantów wyjechał w podróż lub wyemigrował do Włoch. Taka osoba właściwie nigdy nie mówi już po włosku, nie zna tradycji czy choćby geografii kraju przodków. Ale niech jedzie: niech odnajdzie grób pradziadka, niech spotka się z dalekimi kuzynami. Jak dobrze pójdzie, dadzą mu obywatelstwo i będzie (ponownie) Włochem, teraz już legalnie.

Gdy Mapucze lub Tehuelcze robią to samo, ludzie drwią, że to taka udawana ludność rdzenna. Przebierańcy. O, patrzcie ich. Pracują przy wydobyciu ropy, mają telefony komórkowe, mówią po hiszpańsku, i nagle im się zachciało bawić w "Indian". Skąd biorą się te podwójne standardy? Z zazdrości? A może ze strachu, by nagle nie okazało się, że ta "pustynia" którą z odwagą i męstwem podbijały argentyńskie wojska w XIX wieku nie była taka pusta. I że te kilometry kwadratowe, którymi hojnie obdzielało imigrantów argentyńskie państwo, są kradzione. Mają prawowitych właścicieli. 

Zobacz też ---> Patagonia przygnębia

W głosie Rubena wyraźnie słyszę tęsknotę, żywe pragnienie, by w jesieni życia w końcu dowiedzieć się, skąd pochodzi. To tęsknota zrozumiała, podobna do tej u wnuków europejskich imigrantów lecących do Stary Kontynent, by poznać korzenie rodziny. Ale zarazem tęsknota głębsza, intensywniejsza, bo związana z brutalną historią zakazów, zagłady i marginalizacji. 

Rodzinie Manuela przyszło zamienić zielone doliny Neuquen na piaszczyste mesety Chubut


Manuel dopiero w zeszłym roku dowiedział się, że ma kuzynkę w Junin de los Andes. Jego ojciec wyjechał stamtąd gnany głodem. Rodzina wyparta w wysokie góry przez kolonizatorów i właścicieli ziemskich pod koniec XIX wieku z trudem mogła wykarmić dzieci. Dziś ojciec Manuela to osoba w podeszłym wieku. Od miesięcy nie wychyla głowy ze swojej zagrody z kozami na pustynnej mesecie na północ od Sarmiento: to z obawy przed wirusem. Manuel zapewnia jednak, że gdy tylko minie pandemia, pojadą razem do Junin de los Andes. Ojciec — by przypomnieć sobie ziemię przodków. Manuel — by ją poznać. 


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!

 

Komentarze

  1. Z germanizacją i rusyfikacją po zaborami to nie było aż tak źle chyba.
    W Wielkopolsce Polacy konkurowali i chyba wygrywali z Niemcami. Na Kresach polskość trwała i umacniała się.
    Dopiero XX wiek - Hitler, Stalin, Bandera zaczęli działać bezwzględnie.
    Może kolektywizacja w Sowietach byłaby jakąś analogią, też odbieranie ziemi. Polacy (i nie tylko) na Białorusi do dziś o odzyskanie ziemi dziadków i ojców walczą.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty