Pico El Toro 4760m. n.p.m., śniadanie-nocleg-kolacja za 5zł i dlaczego turyści gubią się w Andach [zdjęcia, wideo, relacja, mapa, full wypas]

Do miasteczka Los Nevados, zagubionego między fałdami wenezuelskich Andów, można dostać się za pomocą komunikacji publicznej, w Meridzie popularnie zwanej jeep. Jak łatwo sie domyślić po nazwie, oznacza to, że będziemy jechać samochodem marki toyota. Odległość nie jest imponująca, ale stan drogi, która za El Morro zmienia się w gruntową, i różnica wysokości sprawia, że podróż trwa cztery godziny. Pakuję się na tyły terenówki razem z kilkoma miejscowymi, którzy wracają z hałaśliwego miasta na swoją spokojną prowincję.

Przerwa na sikanie
I rzeczywiście: dojechawszy na miejsce momentalnie odczuwa się różnicę. Mimo, że Merida ma w kraju sławę miasta spokojnego, czystego i co tylko, to według obserwacji własnych i opowieści mieszkańców wszystko to należy do niedalekiej, ale jednak historii. Obecnie andyjska stolica jest niemal tak brudna jak Maracaibo, prawie tak hałaśliwa i może nawet bardziej zakorkowana niż Caracas. Jej niezbywalnym atutem jest jednak bliskość tycieńkich miasteczek, takich jak Los Nevados. Cisza i spokój są tam absolutne.

Ot i całe miasteczko
Usiadłem na placu i wciągałem w płuca powietrze i bezruch niedzielnego popołudnia, spędziłem tak godzinę, czy dwie. Zostawiłem plecak na ławce i obszedłem miasteczko dookoła, wróciłem. Starsza pani o twarzy czerwonej od słońca zaprosiła mnie do swojego hoteliku: kolacja, nocleg i śniadanie kosztuje tam jakieś pięć złotych. Po dwóch latach silnej dewaluacji boliwara Wenezuela z jednego z najdroższych stała się krajem śmiesznie tanim. Miałem w planie wyruszyć w górę tego samego dnia, ale ceny i czar miasteczka zatrzymały mnie na noc w Los Nevados.

Pomimo, że zatrzymałem się na skraju osady, nie miałem daleko do centrum
Señora cały czas się uśmiechała, opowiadała o innych ludziach, którzy odwiedzali jej hotelik. Była przy tym zupełnie inna od Wenezuelczyków z nizin, którzy krzykliwym głosem zadają pytanie za pytaniem, z których co najmniej połowę można śmiało uznać za personalne czy nawet wścibskie. W Andach jest inaczej, w Andach jest sympatia i uprzejmość, ale zawsze z dystansem.

Na kolację dostałem piscę andinę, zupę na mleku z ziemniakami i serem, do tego arepa de trigo, czyli nic innego niż podpłomyk, i słodką, słabą kawę. Przeszedłem sie jeszcze po miasteczku skrytym mrokiem, obmacując stopą każdy kamień brukowanych uliczek, a powróciwszy, spowity górskim chłodem zasnąłem jak dziecko.

Od rana lało: niebo skute chmurami nie obiecywało poprawy. Stanowiło to również zapowiedź kolejnych dni, w których nieczęsto widywałem słońce. Przejaśniło się nieco dopiero koło jedenastej i nie tracąc więcej czasu ruszyłem w górę.

W górach też grają w piłkę

Dom I

Dom II (w dali: konie)

Dom III

Pola ziemniaków i szczypiorku
Szedłem sam, jakoś nie udało mi się znaleźć chętnych na włóczenie się po Sierra Nevada w porę deszczową. Droga, którą chciałem przebyć, to stara trasa, którą od dobrych paru setek lat przemierzali mieszkańcy Los Nevados idąc do Meridy, do czasu aż pojawiły się samochody i przeprowadzono drogę przez El Morro. Jedyna trudność pojawia się zaraz po wyjściu z miasteczka: gruntowe drogi rozchodzą się na różne strony, w pola, do domów i dla obcego nie jest takie oczywiste która ścieżka prowadzi w góry. Zapytać za bardzo nie ma kogo, bo ludzie siedzą po chałupach, albo pracują gdzieś daleko od szosy. Dzień wcześniej zrobiłem jednak rekonesans i teraz już wiedziałem gdzie iść. Miejscem które wydało mi się najbardziej podatne na zmylenie drogi jest zakręt w prawo przy betonowym krzyżu: odchodzi tam droga jeszcze ciaśniej zawijająca w prawo i podchodząca mocno pod górę. Sprawia przy tym wrażenie główniejszej, bardziej uczęszczanej. Otóż nie należy iść tamtędy, tylko kontynuować po płaskim.

Jakieś pół godziny później trasa wypełnia się kamieniami, czasem zupełnie przypomina brukowana uliczkę. Mijam samotne domy w polu, które znikają zupełnie po pierwszym moście na rzece, za którym zagłębiamy się w samotne góry. Za drugim mostem trafiam na skrzyżowanie: jeśli ktoś wcześniej przypatrzył się ukształtowaniu terenu jest jasne w którą stronę skręcić, ale że zdarza się, że białość spowije całą okolicę, to napiszmy wprost, że na Pico El Toro to w prawo.

Przy trzecim, ostatnim moście świat rzeczywiście staje we mgle i nie widać na więcej niż dwadzieścia metrów: jest dopiero trzecia po południu, ale dalszy marsz w mleku nie ma większego sensu, więc staję obozem. Jest troche drewna na ognisko, gotuję kawę, podpiekam arepy, tej nocy jem i śpię całkiem nieźle, mimo że to już 3500m n.p.m. i zaczynam to odczuwać przy oddychaniu. Bo ja to wysokościowo raczej delikatny jestem.

Drugi most
Jasna, długa prosta,szeroka jak morze Trasa Łazienkowska
Widok z obozu o  poranku
Rano też mnie bierze na dobre żarcie, więc szybko rozpalam ognisko. Mimo to udaje mi ruszyć w drogę przed ósmą. Słońce delikatnie przebija sie przez chmury i mimo wysości wciąż jest gorąco. Nie spotykam nikogo, nie licząc dwóch chłopaków, którzy dzień wcześniej schodzili tędy z trzema krowami. Pasły się chyba na dole, przy rzece, która wżyna się głęboką doliną między góry. Przy przełęczy Alto de la Cruz na ponad czterech tysiącach metrów droga nachyla się mocno w górę, a wysokość już solidnie daje się we znaki: przystaję co chwilę by złapać nieco więcej tlenu. Właściwie nie ma wiatru, nie ma dźwięków, jestem niby zawieszony w nicości, doskonałe uczucie.

Szlak widziany z góry

Podejście na przełęcz

Przełęcz Alto de la Cruz, jakieś 4150m n.p.m.
Dawno nie byłem na tak ładnie wyodrębnionej, klarownej i wysoko położonej przełęczy. Tu owszem, zawiało, przygnało zimnym powietrzem i przestrzenią. Widok na północ zasłoniły chmury, ale i tak przypomniało mi się, gdy kilka lat wcześniej stanąłem na Alakol w Tienszanie. Tu znów mamy sytuację skrzyżowaniową. Merida to miasto nie dość, że żyjące z turystyki górskiej, to jeszcze uniwersyteckie. Mimo to nikt z tych wykształconych ludzi nie wpadł na biznes produkcji i sprzedaży map. Gdy im o tym mówię, narzekają że państwo nie daje pieniędzy, że państwa to nie interesuje i tak dalej. No, no, no, coście się żuczki robaczki przyzwyczaili za bardzo z tą darmową benzyną i socjalistycznym ustrojem, że państwo to się powinno wszystkim zająć: mapy zrobić, nakarmić i pupę podetrzeć. A samemu coś opracować to nie łaska? W ksiegarniach nie znalazłem nic, w centralnym biurze Parku Narodowego też, nie mówiąc już o biurach teneronych (wejścia do parku). Po długich internetowych poszukiwaniach udało mi się uzyskać taki kawałeczek mapy topo z oznaczonym szlakiem:

Mapa topograficzna Sierra Nevada, Merida, Wenezuela
Przyszliśmy z lewego, dolnego rogu i znajdujemy się w punkcie, gdzie czerwone kreski rozchodzą się na cztery strony świata. W prawo: Pico Espejo i Pico Bolivar, najwyższy szczyt kraju 4978m n.p.m., prosto zejście w kierunku Meridy, a w lewo Pico El Toro. Ścieżka wiedzie wśród skał, a uprzejmi poprzednicy oznaczyli ją wieżyczkami z kamieni. El Toro ma szeroki, podłużny szczyt i idziemy po południowym zboczu. Nieco po południu dochodzę do niewielkiego jeziorka, którego wody sprawiają wrażenie pitnych. Okolica całkowicie utopiona w chmurze, więc atakowanie szczytu tego dnia nie ma sensu. Rozbijam namiot i spędzam dwie godziny frustrujących prób rozpalenia ognia. Nawet gdy płoną już grubsze konary jest to ciągła walka z podtrzymywaniem płomienia. To nie ma sensu, wszystko jest zbyt głęboko nasączone wilgocią, żeby dało się wzniecić porządne ognisko. Jem na zimno. Nie udało  mi się kupić gazu, więc kuchenki brak, a z braku tlenu łeb boli niemiłosiernie. Jedzenie wciskam na siłę, bo w takim stanie człowiek wcale nie ma ochoty na przeżuwanie. Przyrządzam sobie wodę z cytryną i cukrem i idę spać.

Obudziłem się z bólem głowy, chociaż znacznie już mniejszym. Czułem, że coś jest nie tak, ale łeb nie ciążył mi do samej ziemi jak dzień wcześniej. W nocy widać było gwiazdy i dobra pogoda utrzymała się do rana: wreszcie mogłem zobaczyć nieco więcej. Pico Bolivar na wschodzie, na południu szlak, którym wspinałem się na przełęcz, a dalej zielone fałdy gór przykryte białą kołdrą chmur. Znajdowałem się ponad nimi. Zjadłem coś, zrobiłem kolejną wodę z cukrem, którą zabrałem na podejście na szczyt łącznie z torebką orzechów i aparatem. Ruszyłem wzdłuż kamienistego grzbietu mijając jeszcze dwa czy trzy niewielkie jeziorka. Prowadziły mnie kamienne wieże, które w pewnym momencie wyznaczyły drogą w prawo, pod górę, na szczyt. Im bliżej grani, głazy stawały się coraz większe, w użycie weszły ręce. Słońce paliło gębę, tlenu brakowało - co chwilę stawałem łapać powietrze. Mimo, że podejście było wolne, z czasem na aklimatyzacje: nocleg w Los Nevados na 2700m n.p.m., potem niewiele dalej, na 3500m n.p.m., mój organizm nie zaakceptował zmiany stężenia tlenu, zresztą nie pierwszy to już raz. Dla mnie to chyba jednak bardziej Bieszczady, czy Beskid Niski... Ale udało się, za kolejnym kamieniem otwarła się przede mną dolina, w której gdzieś tam nisko, na dole, mrowią się czerwone dachy domów Meridy i Ejido. Krzyknąłem z radości, ze śmiechu: siadłem na głazie i gapiłem się w dół, w dal, dookoła.


Bystry obserwator filmu z pewnością zauważył, że zdaje się nie jestem na szczycie, bo przecież po prawej stronie wyrasta jakaś przestrzeń zdecydowanie wyższa niż moje obecne położenie. No tak, ale wdrapanie się tam wymagałoby umiejętności przemieszczania się w pionie, której nie posiadam. Dowiedziałem się później, że aby wejść na szczyt-szczyt trzeba zaczynać podejście w nieco innym miejscu niż ja to zrobiłem. Schodząc zastanawiałem się zresztą, czy by nie spróbować od innej strony: miałem dwa pomysły na te podejścia, ale zbliżała się dziewiąta, zaraz przyszły chmury i zabieliły wszystko - nie było już o czym decydować. Zresztą nie wydało mi się to takie istotne: nie wiem ile mi zabrakło do szczytu, może z 20 metrów wypiętrzenia? Widok byłby tak samo wspaniały, więc nie ma co się spinać. Nie wchodzenie na szczyty staje się powoli moją specjalnością! (patrz Bishorn i Pik Lenina)

Obóz na wysokości

Pico Bolivar o poranku

Kamienisty grzbiet Pico el Toro

Dywan z chmur

W dole: Ejido i merida

Frailejon

W drodze powrotnej do namiotu: grzbiet El Toro po lewej
Wodopój
A żeby nie było, że jestem taki całkiem nieudany, to miesiąc temu wszedłem na Pico Pan de Azucar 4680m n.p.m., co udawadnia się niniejszym zdjęciem ze szczytu!
Koło dziesiątej byłem już przy namiocie, a o jedenastej zszedłem na Alto de la Cruz. Świat po północnej stronie Sierry Nevady był już całkowicie skąpany we mgle. Schodząc minąłem dwie ze stacji remontowanej wciąż kolejki linowej, która z Meridy (1600m n.p.m.) po dwunastokilometrowej linie wciąga wagoniki na 4765m n.p.m., Pico Espejo. Tzn. jeśli akurat działa. Obecnie technologię z lat pięćdziesiątych wymienia się na nową i od kilku lat słyszy się, że już tej jesieni, tej jesieni napewno...! Kierowcy uczęszczający a-czwórkę lub zakopiankę wiedzą czym kończą się tego typu obietnice.

Szlak aż do stacji La Aguada jest kamienisty i bardzo klarowny, ale za domem Pedro Peñi, potomka Domingo Peñi, który jako pierwszy zdobył najwyższy szczyt Wenezueli w 1935 roku, ścieżka wpada w piaszczysty wąwóz, chwilami zwężąjąc się do trzydziestu centymetrów, innym razem schodząc głęboko między ziemne ściany. Jest takie miejsce, w którym trasa wypada z lasu i na jakieś pięćset metrów rozłazi się po łące w licznych odnogach. Kiedy przyjdzie mgła, faktycznie można by się pogubić. I rzeczywiście, podobno na tym odcinku znika bezpowrotnie wielu turystów. Narzekają na to strażnicy parku narodowego, narzeka ochrona cywilna, narzekają mieszkańcy i pracownicy sektora turystycznego, ale jeszcze nikt nie wpadł na to, żeby w regionie, który żyje z turystki górskiej, wyznaczyć szlak. Choćby jeden.

Szlaki w Beskidzie Niskim. W Wenezueli jeszcze nikt na to nie wpadł. Jakby ktoś z Czytelników szukał sensu życia, to mam dla niego propozycję: może jechać w Andy i znakować trasy. Dość prawdopodobne, że w ten sposób uratuje życie kilku ludziom, a do tego znajdzie niesłychanie piękną żonę i dożyje długich lat bez stresu i pośpiechu.
Całe zejście od domu rodziny Peña zajęło mi trzy godziny. Po kilku dniach we mgle niżej położone partie gór przywitały mnie deszczem: usiadł sobie chłop głodny i zmęczony pod chatą Pedro, ból głowy nieco mu zszedł, więc wyciągnął puszkę sardynek by pochłonąć co nieco, a gdy tylko ją otworzył, zaczęło lać.

Sardynki wyjadałem łyżką w drodze i pędząc po klaustrofobicznym szlaku przeszedłem przez las mglisty, las wilgotny, robiło się coraz cieplej i cieplej, aż wreszcie dotarłem do Mucunutan, a stamtąd już autobusem pojechałem do Meridy. Koniec!

[Nie wiem czy ktoś zauważył, ale w całej tej górskiej opowieści przemyciłem Wam w filmie nieco muzyki, tym razem stylu aguinaldo, piosenka wykonywana przez lokalną grupę Yerbabuena, czyli tę samą, którą poznałem jakiś czas temu, co dało początek wpisom o muzyce - było już joropo, cumbia i trova - których nikt nie czyta. Ja tam nie wiem, mi się wydaje, że muzyka bywa dużo ciekawsza, niż pocenie się pod ciężarem plecaka w jakichś leśnych ostępach ; ) ]

Jeziorka pod Pico Espejo

Remontowana stacja Loma Redonda

Wąwóz we mgle

Baseny na pstrągi w Mucunutan


Komentarze

  1. Byles blisko mego domu , Mucunutan jest blisko Mucuy Baja. Uwielbiam Los Nevados...a droga jeepem to wielka przygoda...pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. ejże! czytając wpis o kolumbijskie cumbie puściłam zalecaną przez Ciebie piosenkę, a już youtubie sam poprowadził sprawę dalej, no i leciało. Aż moja współlokatorka wyszła z pokoju (swojego, nie mojego) z okrzykiem: "ale świetna muzyka! lubię taką bardzo!".


    cudna relacja. przepiękne zdjęcia. aż się chce rzucić wszystko, i ruszyć w Andy.. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aaa, czyli jednak komus się przydały te o muzyce. No to może będziemy kontynuować ; )

      Usuń
  3. Szlak aż do stacji La Aguada jest kamienisty i bardzo klarowny, ale za domem Pedro Peñi, potomka Domingo Peñi, który jako pierwszy zdobył najwyższy szczyt Wenezueli w 1935 roku, ścieżka wpada w piaszczysty wąwóz

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty