Argentyńskie migracje a Rodolfo Kusch [z cyklu: "Dlaczego Argentyńczycy podróżują?"]

Gdy zadawałem sobie pytanie: "dlaczego Argentyńczycy podróżują?", pierwszą intuicyjną odpowiedzią było ich imigranckie pochodzenie. Drugie w kolejności przyszło mi do głowy pragnienie powrotu do natury: powód może mało oryginalny z punktu widzenia zurbanizowanej Europy, ale owszem, istotny na tle na ogół bardziej rolniczej Ameryki Łacińskiej. Natomiast pierwszą odpowiedzią, której nie przewidziałem, a która pojawiła się już w czwartym czy piątym wywiadzie, okazało się poszukiwanie wspólnoty.

Gdy nagle te trzy kwestie —imigracja, natura i wspólnota— znalazłem wymienione jedna obok drugiej w książce Rodolfo Kuscha "América profunda" ["Ameryka głęboka", 1962, brak wydania polskiego] nie było innego wyjścia: teraz już musiałem siąść do komponowania pierwszego artykułu, w którym spróbuję przeanalizować kwestię podróżujących Argentyńczyków od strony teoretycznej. Bo jeśli do tej pory czułem, że może moje sądy i przeczucia są zbyt moje lub są zbyt przeczucia, to teraz mogę się podeprzeć słowami zmarłego 40 lat temu argentyńskiego antropologa i pisać spokojnie.

Tekst do odsłuchania także w formie podcastu


Puma z Resistencii (prowincja Chaco) dużo mówił o spotkaniu się z tym, co "prawdziwe" i "naturalne". I też ma wśród swoich przodków imigrantów z Europy Środkowej, jak widać po nazwisku: Kaenel. Nawet herb mają, takie rzeczy. Dziś hrabia gra na gitarze po autobusach
(Któregoś dnia przyjdzie mi pokusić się o jakiś krzykliwy tekst w rodzaju "5 książek, które musisz przeczytać, zanim wybierzesz się do Ameryki Południowej". Kusch będzie na tej liście.)

*Aktualizacja, już jest: 7 książek, które musisz przeczytać przed podróżą do Ameryki Łacińskiej !

Zaczniemy od imigrantów.

"Europejski imigrant staje się miejscowym za pośrednictwem idei Argentyny z jej flagą i herbem, ale bez zawartości" — pisze Kusch.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Gdy w drugiej połowie XIX wieku fale Włochów i Hiszpanów zalewają największy kraj hiszpańskojęzyczny południa Ameryk, polityka jest taka, by ich możliwie szybko asymilować, czyli by robić z nich Argentyńczyków. A mówimy o dużych liczbach: szacuje się, że tylko między 1857 a 1940 rokiem do Argentyny trafia blisko 7 milionów (!) migrantów. Dla porównania: populacja kraju na rok 1895 wynosiła jedynie 4 miliony.

Teraz tak: robić z nich Argentyńczyków, to znaczy kogo? Czołowi myśliciele epoki, tacy jak Domingo Faustin Sarmiento —ojciec argentyńskiej edukacji, a zarazem rasista i europocentrysta w stopniu wręcz karykaturalnym— proponowali Argentynę wzorowaną na Francji lub na Stanach Zjednoczonych; bez czarnych i bez ludności rdzennej (o XIX-wiecznych masakrach wspominałem tutaj, klik). Argentynę "nowoczesną" (cokolwiek by to miało znaczyć), demokratyczną, wpatrzoną w rozwój gospodarczy jak w obrazek i —co bardzo ważne z punktu widzenia pana Sarmiento— ubraną we frak.

"Ale nie ma wątpliwości —niniejszy, tamten poprzedni, i wszystkie kolejne cytaty należą do Rodolfo Kuscha— że ten nieograniczony rozwój, ten pęd ku budowaniu wielkiego kraju na bazie przemysłu, który miałby się tu pojawić z niczego, i na bazie społeczeństwa bez historii, musiał wejść w sprzeczność z człowiekiem jako takim, z człowieczeństwem człowieka. Powtarza się ten sam błąd, co na zachodzie, i uważa się, że człowiek jest wart tyle, co jego praca".

Innymi słowy: imigrantowi zaoferowano obywatelstwo, ziemię i świetlaną wizję szybkiego rozwoju materialnego, ale to wszystko nie miało żadnego podłoża duchowego czy filozoficznego, a już na pewno nie oparcia we wspólnocie, tak, żeby ten imigrant mógł wierzyć, że to, co robi, ma sens, i czuć się z tym pewnie.

"Dopiero wówczas [po wspomnianej wyżej wielkiej imigracji] środkowa Argentyna zaczyna przeżywać doświadczenie intelektualne polegające na ubieraniu w teorie życia nie posiadającego oparcia w rzeczywistości. Celem miał być wolny rynek, giełda papierów wartościowych i demokracja: wszystko to powierzchowne, takie gimnastykowanie się, udawanie życia, nic więcej."

No tak. Bo co z takimi "drugorzędnymi" kwestiami jak dobro, zło, wiara, dusza czy śmierć?

W swoim obszernym eseju Kusch przeciwstawia sobie dwie wizja świata: zachodnią, zurbanizowaną, ukrytą bezpiecznie za murami miast, która ma swój początek w starożytnej Grecji i —z przerwą na średniowiecze— ciągnie się i ewoluuje aż do dziś. Drugą wizją jest ta wiejska, pozostająca w ciągłym kontakcie z przyrodą —narażona na gradobicia, susze i powodzie— i którą Kusch wiąże z punktem widzenia ludności rdzennych obu Ameryk. Oczywiście nie są wioski amerykańskie jedynymi wioskami na świecie. Charakterystyczne jest natomiast to, że "zurbanizowana" wizja świata została za oceanem narzucona z zewnątrz, a nie wyewoluowała na miejscu.

Punktem wyjścia dla Kuscha jest religia, którą —w przypadku narodu Keczua— argentyński antropolog analizuje dogłębnie na pierwszych 80 stronach książki. Trudno by to wszystko zebrać w trzech zdaniach, ale w skrócie chodzi o dualną wizję świata, w której ludzie utrzymują relacje tak z dobrymi, jak i złymi bogami, by zachować równowagę w przyrodzie i aby częściej niż plagi, przychodziły obfite plony (Kusch podaje, że w niektórych rejonach peruwiańskich Andów do dziś czci się diabła jako brata Jezusa Chrystusa: to obraz transplantacji lokalnych wierzeń na chrześcijaństwo). Kusch podkreśla związek tego punktu widzenia z ciągłym kontaktem z naturą, jaki zachowuje ludność wiejska: z naturą jako dynamiczną równowagą różnorodnych składników, w której nie możliwe jest istnieje samego dobra, dobra —nazwijmy to— samopas. W planie osobistym mówi natomiast o życiu jako trwaniu (estar) we wspomnianej dynamicznej równowadze i o wspólnocie, która jest istotniejsza, niż indywiduum.

Społeczeństwa miejskie zaś odcina się od natury, od gradobicia i bogów, i buduje sobie własny świat, w którym bogami są inżynierowie, lekarze i naukowcy, "świat maszyn i przedmiotów, który zastępuje świat naturalny". Według Kuscha religia tego świata przestała być religią z tych, jakie ludzkość znała do tamtej poru, a stała się swego rodzaju ćwiczeniem duchowym w ramach ustalonej moralności. Moralność zaś odrzuca dualny porządek świata, w którym zło współistnieje z dobrem. Od teraz istnieć może już tylko "dobro", a "zło" ma być całkowicie odrzucone. To odrzucenie pewnych zachowań czy punktów widzenia z konieczności prowadzi do frustracji jednostek. A skoro o jednostkach mowa: jednostka jest w tym miejskim świecie najważniejsza, a celem jej życia jest bycie (ser), a konkretniej bycie kimś.

Javier zjeździł Amerykę Południową nagrywając lokalnych muzyków wykonujących napisany przez niego zestaw prostych piosenek. W jednej z nich śpiewa: "Uciekaj z miasta, połącz się ze światem naturalnym" ["Escapate de la ciudad, conectate con el mundo natural"]

Według mnie, gdy te dwie odmienne wizje świata spotykają się, w efekcie możemy się spodziewać co najmniej kilku powtarzających się typów interakcji.


Jeden: dobrzy obywatele

Pierwsza z nich, a zarazem ta, którą przeważająca większość rządów latynoamerykańskich  usiłuje narzucić społeczeństwom przez ostatnie dwieście lat, jest totalna dominacja tej zurbanizowanej —dalej będziemy ją nazywać: Zachodniej— wizji świata, zaopatrzona w dodatku w głęboką pogardę do wszystkiego, co latynoamerykańskie.

Kusch obrazowo nazywa to opozycją schludności (społeczeństwo miejskie, czyste, doskonale zorganizowane i moralne) do smrodu (wiejska biedota, Metysi z podmiejskich slumsów, dualny porządek świata).

"Smród Ameryki to to wszystko co znajdziemy poza naszym bogatym i wygodnym miastem rodzinnym. W autobusie pełnym <<Indian>>, do którego musimy wsiąść by pojechać w jakąkolwiek część płaskowyżu, w każdym z wagonów drugiej klasy dowolnego pociągu, w podmiejskich dzielnicach pełnych biedoty z Corrientes", gdzie Corrientes to mało zamożna i bardzo wiejska prowincja na północy kraju.

I dalej:

"Podstawowe kryterium naszych dobrych obywateli polega na myśleniu, że wszystko, co nie jest miastem, ani bohaterem narodowym, ani czystością to nic więcej jak zwyczajny smród, który należałoby eksterminować."

Powinniśmy dobrze to znać z Polski lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to wszystko, co wiejskie, było wstydliwe i piętnowane jako z gruntu niezdatne do niczego. To między innymi dlatego figurę Andrzeja Leppera wyśmiewano we wszystkich możliwych mediach, mimo że Samoobrona cieszyła się bardzo szerokim poparciem społecznym. Nikomu chyba nawet nie przyszło do głowy, że na polskiej wsi mogą istnieć jakieś problemy i że Lepper mógł je reprezentować. A jeśli takie problemy istniały, to kogo to obchodzi, w końcu to nienowoczesna wieś i śmierdzi. Albo lepiej: w końcu to nieeuropejska wieś. Pokusiłbym się o twierdzenie, że kuschowska opozycja schludności i smrodu w Polsce przyjmuje formę tego co europejskie i tego co nieeuropejskie.

I rzeczywiście są ludzie, którzy w takie rzeczy głęboko wierzą. Jak Natalia z Santiago del Estero, która brzydzi się "czarnymi" mieszkańcami prowincji, uważa ten tak argentyński zwyczaj picia yerba mate za coś okropnego (bo przekazuje się brud z ust do ust na metalowej bombilli), a jej największym marzeniem jest żyć w Miami. Marzenie to nie zostało jeszcze spełnione z powodów wizowych, ale —owszem— udało się zrealizować marzenia pomniejsze, takie jak wizyta w Londynie czy zdjęcie z wieżą Eiffela. I właśnie jednym z powodów, dla których Argentyńczyk podróżuje, jest zobaczyć Europę (Europę zachodnią, ma się rozumieć, i to tylko w swej najbardziej cukierkowo-turystycznej wersji) bo w Europie wszystko jest takie wspaniałe, czyste i schludne.

Cześć, jestem Natalia, i nie wstydzę się powiedzieć, że jak dla mnie to czarni śmierdzą

Bardzo cenię sobie wywiad z Natalią. Zwłaszcza dla momentu, w którym opowiada bardzo szczerze, że przcież od dzieciństwa jesteśmy karmieni kreskówkami Disneya, filmami kręconymi w Londynie, w Nowym Jorku czy Paryżu. No więc ona chce zobaczyć Disneyland, Londyn, Nowy Jork i Paryż. Logiczne.

Kusch zauważa, że w zubranizowanym świecie Ameryki Łacińskiej ludzie są zmuszeni posługiwać się cudzym kodem kulturowym, bo nie mają własnego. Coś, co Felix Schwartzmann opisywał jako mediatyzacja.

"Chodzi o niemożliwość ekspresji i konieczność poszukiwania obcych środków komunikacji, jako że nie istnieje wspólnota, do której byśmy przynależeli i która dawałaby nam wspólny język",

A to się wiąże z gorączkowym dążeniem do pokazania się innym jako bardziej europejski niż Europejczycy, bardziej schludni, bardziej poprawni i bardziej nowocześni niż najbardziej nowocześni ludzie Zachodu.

"[...] tak jak kluby rotariańskie, które umacniają swoją podejrzaną atmosferę braterstwa na bazie tablic z wartościami, statusami, projektami, by wszystko, co robią, było trwałe i ważne, by tryumfowała tyrania schludności, i by w ten sposób oddalić wszelki smród."

Smród wiąże się z pierwotnym strachem przed gradem, przed suszą, przed śmiercią, a my nie chcemy nic na ten temat wiedzieć.

Bardzo mi to przypomina anegdotę z analizy podobnego problemu w Wenezueli, autorstwa José Manuela Briceño Guerruero, który w "Labiryncie trzech minotaurów" pisał, że w Ameryce Południowej nawet najmniejszy wiejski klub sportowy, choćby nie mógł skompletować zawodników na niedzielny mecz, ma, owszem, wielostronicowy statut, regulamin głosowań, ściśle określony tryb powoływania i odwoływania zarządu: i wszystko to, by nikt nie miał wątpliwości, jak bardzo są poprawni i nowocześni.

A więc jeśli jechać, to do miasta, a najlepiej: do Paryża.

"Paryż przypina mi Buenos Aires", rozmarza się Ernesto, syn włoskich imigrantów. A Boliwia, pytam. "Boliwia? —waha się, milczy— Boliwia jakoś nigdy specjalnie mnie nie interesowała".


Dwa: powrót do natury

W drugiej grupie będziemy mieli tych, którzy co prawda nie negują systemu —to jest: głęboko wierzą w wyższość miasta i bardzo chcą być kimś— a jednak przeczuwają, że czegoś w tym miejskim życiu brakuje, że za dużo w nim sztuczności a za mało prawdziwego doświadczenia świata. I ten punkt —można powiedzieć— jest charakterystyczny nie tyle dla Argentyny, co dla współczesnego, miejskiego świata w ogóle.

"Pozostajemy w trybie neurotycznego pośpiechu rozwoju gospodarczego i udawania, że jesteśmy doskonałymi obywatelami, podczas gdy w rzeczywistości zdajemy sobie sprawę z fałszywości tych wysiłków."

Żyjemy bombardowani propagandą giełdy, bogactwa i nowoczesności, a w międzyczasie "wolność osobista" sprowadziła się do wolności wyboru ulubionej marki ryżu na półce w supermarkecie, czy —jak głosi jedna z reklam branży kosmetycznej— wyboru koloru, którym zafarbujemy sobie włosy. I wybieramy ten kolor, ale poza tym drobnym wyborem jesteśmy kompletnie podporządkowani narzuconym i bardzo ściśle określającym życie zasadom. Brakuje nam tego "czegoś więcej", tej "głębi", jakiejś realnej łączności ze wszechświatem, bogiem czy z samym sobą. Wobec presji nauki i obiektywności tracimy łączność z tym, co nasze i subiektywne.

"Nie jest tak, że obiektywność przyczyniła się do anulowania podmiotowości? Chyba coś jest na rzeczy, skoro człowiek Zachodu szuka ratunku w filozofii Wschodu i w psychoanalizie by wejść w kontakt z własną subiektywnością."

Podskórnie przeczuwamy, że cała ta misterna konstrukcja teoretyczna zwana miastem, cywilizacją czy demokracją, nie ma zbyt mocnych fundamentów. Wszystko to jest tak nienamacalne, odległe i obce, że trudno w pełni mu zaufać.

Dla Kuscha wiejska ludność Ameryk czy prosty robotnik europejski zachowuje wartości znacznie stabilniejsze i godne zaufania, niż człowiek zachodu z klasy średniej.

"[Robotnik czy rolnik] wierzy w chleb i w miłość bardziej niż nasza elita intelektualna, bo dla niego to chleb i miłość w większym stopniu umożliwia przeżycie".

Kusch porównuje giełdę papierów wartościowych z Mojżeszem. Gdy ten ostatni otrzymał z niebios 10 przykazań: no, to było coś pewnego. Współczesna zachodnia demokracja nie może zaoferować swoim obywatelom nic porównywalnie godnego zauwania.

Dlatego, zagubieni, z serią pytań, rozczarowani zawodem i dobrze płatną, ale nudną pracą, wyjeżdżają w poszukiwaniu odpowiedzi: na terapie alternatywne w maleńkich miasteczkach w górach (jak Luisina), na rowerze w siną dal w poszukiwaniu nowych inspiracji (jak Sol), do Afryki (jak Agustin) szukając powołania w fotografii, i do innych miejsc które —przynajmniej na pierwszy rzut oka— mają większy związek z naturą, niż wielkie miasta takie jak Cordoba, Buenos Aires, Paryż czy Rzym.


Luisina

Agustin


Trzy: negacja

Wreszcie mamy tych, którzy mówią otwarcie: to wszystko nie ma sensu.

"[Nadchodzi moment w którym] stajemy na placu, zanurzeni w czystym trwaniu, i zaczynamy odkrywać, że całe to miasto rodzi się z czystej miłości między mężczyznami i kobietami, którzy zebrali się by wspólnie wybudować te wszystkie domy, te wszystkie ulice, i że nie ma sensu tyle kłamać, by ukryć tę naszą osobistą prawdę."

Czyli: jednak nie demokracji, nie rozwój, nie giełda; nie maszyny i nie przedmioty; jednak subiektywność, dualizm dobra i zła, kobiet i mężczyzn, i łącząca ich miłość.

"Dlaczego? Bo nie wierzymy w ciągłość, bo zawsze to ktoś trzeci zajmuje się ciągłością tych pięknych i schludnych przedmiotów. Bo jedyne co robimy, to rzucić się w wir rozrywki z poczuciem winy, tylko po to, by następnego dnia znowu czuć tę samą samotność, nie wiedząc co zrobić z tym poczuciem obcości życia. Ale jako że już żyjemy, płodzimy dziecko bo tak, pracujemy bo tak, chodzimy bo tak, ale nigdy dla nas. I tak trwamy jak gdybyśmy [...] siedzieli w magazynie pełnym przedmiotów i nie wiedzieli, co z nimi zrobić. To jest ten zachodni aspekt Ameryki i główny powód głębokiego zdziwienia każdego imigranta. Bo on, owszem, z miejsca zajmuje się tymi wszystkimi przedmiotami, a to dlatego, że pochodzi z kultury, która te przedmioty wytworzyła, i żyje tymi przedmiotami. Ale tu, razem z nami, odkrywa, że koniec końców te przedmioty nie są niczego warte."

I w innym miejscu Kusch notuje krótko: "Brak wiary w oficjalne struktury". O tę niewiarę wyjątkowo łatwo właśnie w Ameryce Południowej, bo tam struktury państwowe importowano z zewnątrz; i zwłaszcza w Argentynie, bo tam zjawiły się z siłą masy krytycznej milionów imigrantów.

W zaskakująco bliski sposób o swoich przekonaniach opowiadał mi Matias z San Juan. W długim wywiadzie przeprowadzonym w maju zeszłego roku pytał retorycznie, czy znam na świecie jakiś, choćby jeden, stabilny system gospodarczy. Nie ma takiego, zaręczał, każdy w którymś momencie trafia szlag. Jedyny stabilny system to ten, który masz w górach, na wsi, w małym miasteczku. Tam, jeśli dzisiaj masz trzy cielaki, jutro może przyjść kryzys światowy, dewaluacja, spadają lub rosną stopy procentowe, wskaźniki, bezrobocie, a ty dalej masz trzy cielaki.

Matias wyraża kompletny brak zaufania do władz i podpiera się powtarzalnością kryzysów w Argentynie, by powiedzieć, że nie warto zostawać w domu, nie warto inwestować w firmę (mimo że prowadzi jedną wspólnie z braćmi) bo to i tak nic nie warte, to wszystko i tak szlag trafi, jak nie jutro, to najpóźniej za dziesięć lat.

—Nie wierzę ani w Macriego, ani w Cristinę —mówił Matias na krótko przed argentyńskimi wyborami z 2019 roku— wierzę w ciebie, w nią, w sąsiada, w pana ze sklepiku na rogu. Wierzę w małe miasteczko w górach, wierzę w moją dzielnicę i jej mieszkańców.

Tutaj już mamy jasną negację obiektywnych prawd, wielkich systemów i schludnego, doskonale funkcjonującego miasta. Do tego brak wiary w tak rozdmuchiwany rozwój gospodarczy i łączność z tym, co bliskie, co naturalne. A do tego zalążki, chociaż jeszcze niejasno wyrażone, tęsknoty za wspólnotą.




Cztery: wspólnota

"Kluczowymi elementami trwania według wierzeń Keczuów jest seks i wspólnota. Komunizm i psychoanaliza są wyraźnymi znakami, że ludzie jako gatunek wracają do wspólnoty i seksu, by w ten sposób zapobiec dekadencji wielkiej przygody intelektualnej, w którą Zachód wyruszył. Oba podejścia powtarzają tę samą prawdę: powrót do owoców [natury] za pośrednictwem seksu, który zagubił się w moralności XX wieku [przypinam, że cytuję książkę z 1962 roku!] i powrót do wspólnoty, którą w tym samym stuleciu usunięto, robiąc miejsce indywidualizmowi."

I to też pojawia się w wywiadach o podróżujących Argentyńczykach: historia o dzieciństwie i młodości w blokowiskach gdzie nikt nikogo nie znał, potem podróż, w której trafia się do niewielkiego miasteczka gdzie wszyscy się znają, pozdrawiają i pomagają sobie, i w końcu: ostateczna przeprowadzka do tego miejsca. Nie wiem, czy to przypadek, ale ta narracja powtarza się częściej u kobiet, niż u mężczyzn. To przypadek Victorii z przedmieść Buenos Aires (teraz: Laguna Blanca, Catamarca), Patricii też z centrum Buenos Aires (teraz Barra de Valizas, Urugwaj) czy Lucii (Cordoba).



Pięć: buntownicy

"Silimy się by utrzymać margines wyższości [nad ludnością rdzenną] który pomaga nam wyznaczyć wyraźny dystans od przeszłości prekolumbijskiej. To znów ta idea bycia kimś, która w tym przypadku usiłuje pokazać konkurencji, że nie mamy żadnych związków ze śmierdzącą przeszłością."

Jak już wspomniałem w pierwszym punkcie, konserwatywna część społeczeństwa najchętniej zapomniałaby w ogóle o historii sprzed kolonizacji Ameryk, a jeszcze chętniej zapomniałaby o prababkach i pradziadkach Wichi, Keczua czy Mapuche. Przez długie lata, ba, przez pięć stuleci, utarło się, że ludność rdzenna powinna wzbudzać w nas coś pomiędzy wstrętem a pogardą. Ten przekaz był na tyle silny i na tyle długi, że nawet ci, którzy oficjalnie sprzeciwiają się takiej wizji społeczności prekolumbijskich, mają to niejako zakodowane w podświadomości. Jak to widać? Ano jak pytasz o przodków, zwykle najpierw usłyszysz o dziadku z Włoch, o babce Polce, o drugim dziadku z Francji. A druga babcia? Ah, tak, babcia. Babcia to nie wiadomo do końca, podobno była miejscowa.

Na pierwszy rzut oka można by odnieść wrażenie, że musi się to brać z niedbałości o własną pamięć w rodzinach criollos, czyli miejscowych, czy też wśród ludności rdzennej. Nie do końca. Chodzi raczej o dbałość o niepamięć o tych ludziach. Nie wypada mieć "śmierdzącą", "niecywilizowaną" babcię, prawda? Opowiada o tym Carla. Wspomina, że w jej rodzinie jeśli już się o tej babci mówiło, to tylko źle. Koniec końców praktycznie usunięto ją z genealogii. Carla sama nie zdawała sobie z tego sprawy, aż zacząłem się dopytywać: a babcia od strony matki?

Między innymi dlatego istnieje szeroki nurt argentyńskich turystów/włóczykijów/podróżników, którzy za cel wybierają sobie kraje i regiony mocno związane z kulturami rdzennymi, takimi jak prowincje Jujuy, Salta i Rio Negro, kraje takie jak Boliwia i Peru. Uwaga: powody tych podróży często pokrywają się z tymi wymienionymi w punktach dwa, trzy i cztery, w końcu jeśli ktoś szuka natury czy wspólnoty, pojedzie tam, gdzie istnieją społeczności, które taki wartości zachowują. Jednak tworzę specjalną, piątą kategorię dla tych, którzy bardziej świadomie wybierają podróże do korzeni prekolumbijskich. Do tej grupy zaliczam nagrywanego niedawno rowerzystę Pancho czy Diego Pereza, który jeździ do wiosek ludności rdzennej, uczy się ich muzyki, którą potem nagrywa w wersji elektronicznej w ramach twórczości duetu Tonolec czy w solowym projekcie Nacion Ekeko.

Historia Diego ma swój moment przełomowy, kiedy odkrywa, że muzyka, którą tworzył do tamtej pory, nie mówi nic o nim ani o miejscu, w którym się urodził (Resistencia, Chaco, prowincja również mocno naznaczona kulturą prekolumbijską). Wówczas, chociaż sam nie ma wśród swoich przodków nikogo z etni amerykańskich (ale, owszem, jest w drugiej generacji potomkiem polskich emigrantów), skupia swoją działalność na muzyce rdzennej.

—Zawsze mówią ci, że to jest nic nie warte, że nie warto się tym zajmować, że najlepsze jest wszystko to, co przychodzi z Europy. No więc ja, w ramach buntu, zrobiłem na odwrót i zająłem się tym, co nasze, co tutejsze — mówi.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Diego Perez z Tonolec

Został nam jeszcze nie-Kuschowski punkt widzenia na kwestię imigrantów, ale to już w kolejnym wpisie!

1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!




Komentarze

  1. "5 książek, które musisz przeczytać, zanim wybierzesz się do Ameryki Południowej". Poprosimy :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty