Cywilizacja, rozwój i totalitaryzm danych

W książce "Łowcy władzy" (Cazadores de poder, Ediciones Continente 2015) antropolog Marcelo Valko opisuje w jaki sposób —bo nie tylko fizycznie— Argentyna wyniszczała ludność Patagonii. Oprócz szczegółów tej mało znanej zbrodni przeciwko ludzkości Valko zapoznaje nas z totalitarną twarzą cywilizacji i rozwoju. Cywilizacji, która wbrew dyskursom o humanizmie nie znosi różnorodności. Rozwoju, który nie tolerując nie-rozwoju, nie toleruje Innego. 

A pomimo że książka Marcela odnosi się do wydarzeń sprzed stu czterdziestu lat, atmosfera Buenos Aires z tamtej epoki przywodzi mi na myśl współczesnych neofitów popularyzacji nauki i "twardych danych", którzy ze stanowczością godną lepszej sprawy odrzucają wszystkie punkty widzenia niepoparte cytowaniami do anglojęzycznych papers autorstwa renomowanych researcherów.

Cazadores de poder, Marcelo Valko, książka o Patagonii sfotografowana w Patagonii

Valko opisuje historię tzw. "Konkwisty Pustyni", czyli ostatecznej inwazji Argentyny na Patagonię. W rzeczywistości chodzi nie tyle o konkwistę co o konstrukcję pustyni: podbijane ziemie bynajmniej pustynne nie są. Stają się ludzką pustynią, niezamieszkanym stepem, dopiero po ludobójstwie zaplanowanym i zrealizowanym przez władze w Buenos Aires pod koniec XIX wieku. Mówi się o "oczyszczeniu" Patagonii z jej ludności. Jaśniej chyba nie można. 

Jest rok 1878. Blisko sto lat wcześniej Paryż uchwala deklarację praw człowieka i obywatela. Ale to stolica Francji będzie później przyjmować mieszkańców Patagonii jako żywe eksponaty na swoich słynnych wystawach światowych. Argentyna przywraca niewolnictwo, ale jakoś nikomu zdaje się to nie przeszkadzać. Trwa złota era techniki i może dlatego ci, którzy akurat nie konstruują maszyn parowych czy silników elektrycznych, schodzą na margines praw i konwencji międzynarodowych. Więcej nawet: są przeszkodą dla rozwoju. A przecież nikt nie lubi, by mu przeszkadzać. Tymczasem w 1870 roku kończy się wyniszczająca wojna trójprzymierza przeciw Paragwajowi i Argentyna ma nagle pokaźne zasoby "bezrobotnych" żołnierzy. Aż kusi, by jakoś spożytkować ich siły.

Zobacz również --> "Sprzedani. Reportaże z peryferii", moja książka o Paragwaju

Argentyński psycholog, antropolog i historyk skupia się na losie czterech postaci. Pierwszy z nich to Panghitruz Güor, przywódca Rankeli, porwany w młodości przez Argentyńczyków, zmarły w 1877 roku, i którego zwłoki są sprofanowane i trafiają do Muzeum w La Placie. Trzeba zaznaczyć, że szacunek do zmarłych uznawany jest za jeden z fundamentalnych aspektów człowieczeństwa. Jeśli ktoś celowo i seryjnie profanuje zwłoki, znaczy że nie uznaje grupy sprofanowanej za ludzi. Drugi to Pincén, lonko (przywódca) jednej z grup Mapuczów, który po pojmaniu dożywa swoich dni w charakterze służącego do serwowania yerba mate gościom na salonach. Orkeke, Tehuelcze z południa Patagonii, mimo że akceptuje panowanie Buenos Aires nad regionem i pomaga argentyńskim wojskowym, i tak jest pojmany, przewieziony do stolicy, traktowany jak żywy eksponat w czołowych centrach rozrywki, by w końcu umrzeć na zapalenie płuc, na które miejscowa ludność nie miała wyrobionej odporności immunologicznej. Ledwie umiera, lekarze wojskowi oczyszczają jego szkielet z ciepłych jeszcze mięśni, bo w tle toczą się już spory między kolekcjonerami cudzych zmarłych. Nie wiadomo, w czyje ręce trafiają w końcu ogromne kości przywódcy Tehuelczów. Nic lepszego nie spotyka członków dynastii Curá. Czaszka Calfucury, "Napoleon argentyńskiej pampy", w języku Mapuczów: "Niebieski (calfú) Kamień (curá)", trafia w ręce kolekcjonera Estanislao Zeballosa. Manuel Namuncurá, jego syn, ulega w końcu powtarzającym się atakom Argentyńczyków i poddaje się wraz z resztkami pokaźnej niegdyś armii. Kilkukrotnie jeździ do Buenos Aires prosić o skrawek ziemi dla swojej rodziny. Po dziesięcioleciach władze przyznają mu kamieniste, suche stepy w San Ignacio, niedaleko Junin de los Andes: daleko od rzek i jezior. Chcąc nawiązać dobre relacje z nowymi panami Patagonii, Namuncurá oddaje dwóch synów na kształcenie w Buenos Aires. Pierwszy z nich umiera w młodym wieku w stolicy Argentyny. Drugi, Ceferino Namuncurá, wyzionie ducha jako nastolatek zabrany siłą przez salezjanów do Rzymu. W listopadzie 2007 roku papież Benedykt XVI ogłosi go błogosławionym Kościoła katolickiego, uwiecznianego na pobożnych malowidłach jako rumianego dzieciaka ubranego w ponczo i niosącego krzyż przez patagońskie stepy. Mogłoby to sugerować odbiorcy, że Ceferino prowadził pracę misyjną w rodzimym regionie. Nic takiego nigdy nie miało miejsca. Podczas gdy stary Namuncurá stracił syna, Kościół katolicki zyskał legendę o "nawróconym Indianinie", na bazie której zbudował wpływy w Patagonii.

Valko opisuje losy czterech wspomnianych postaci con lujo de detalles, to znaczy: z bogactwem detali, cytatów i często szokujących faktów historycznych. Mowa przecież o wydarzeniach stosunkowo niedawnych, stąd autor ma możliwość zajrzenia w dokumenty oficjalne, prywatne korespondencje czy archiwa prasowe.

Ostatni rozdział "Łowców..." Marcelo otwiera słowami filozofa Enrique Dussela. Według byłego rektora Narodowego Uniwersytetu Autonomicznego w Meksyku konkwista inauguruje dominację zwycięzców nad przegranymi, która odbywa się na trzech poziomach. Pierwszy z nich to eliminacja mężczyzn i co za nią idzie: dominacja polityczna. Drugi poziom dotyczy kobiet, mowa o dominacji seksualnej. Trzeci to edukacja potomstwa podbitego ludu, nastawiona na zatarcie śladów kulturowych w następnych pokoleniach. Marcelo Valko proponuje dodać czwarty poziom, nazywa go terroryzmem symbolicznym "który zawiera w sobie wszystkie pozostałe poziomy i konstytuuje wyższe stadium dominacji [jednej kultury nad drugą]".

Pozwolę sobie przetłumaczyć i przytoczyć Wam dłuższy fragment. Zobaczymy, co z tego wyjdzie:

Jako przykład przyjrzyjmy się działaniom Zeballosa, który z pasją oddaje się czystce rasowej, promując eksterminację i deportację żywych i martwych. Jego profanacje [grobów] realizowane bez wytchnienia i z niegasnącym entuzjazmem podkreślają szczególny aspekt konstrukcji pustyni, czyli właśnie terroryzm symboliczny. Mowa o najbardziej makabrycznej formie przemocy, co najmniej tak niszczycielskiej jak ta fizyczna i bez wątpienia: o dalszym zasięgu. Ten typ terroryzmu wykracza za pokolenie, które doznaje przemocy na własnej skórze. Horror krystalizuje się powoli, staje się ciałem w ciałach żałobników. Strach potrzebuje więcej niż jedno pokolenie, by ujawnić się w słowach. W intymnym gronie rodziny jedni drugim przekazują ciszę, inni dziedziczą te nie-słowa i zarażają się, dławią tym, co niewypowiadalne. Wszystko to utrwala się w pamięci kolejnych pokoleń. […] Skutki terroryzmu symbolicznego przetrwały do dziś w formie deprecjonowania człowieczeństwa ludności rdzennej, co można poznać chociażby po znikomej przestrzeni, jaką dziennikarstwo przeznacza sprawom konkretnych grup etnicznych zamieszkujących Argentynę.

Nie trzeba zresztą zaglądać do dzienników. Od samych Argentyńczyków usłyszymy, że są potomkami Europejczyków. I to pomimo, że przeszło 50% argentyńskiej populacji jest w większym lub mniejszym stopniu spokrewniona z ludnością rdzenną. Ponad połowa: to nie mało. Wniosek? Terroryzm symboliczny zadziałał doskonale i o ludności rdzennej niewielu dziś pamięta. Lub nie chce pamiętać. Chociaż ostatnio nie jeden Argentyńczyk zaczyna sobie przypominać bo —według słów Marcela Valko— przeminęło więcej niż jedno pokolenie i teraz, owszem, zatajony przez dziesięciolecia strach może ujawnić się w słowach.

Zobacz także --> Argentyńskie migracje a Rodolfo Kusch

"Granica cywilizacji"

Kilka kilometrów za miastem Trenque Lauquen (w języku Mapuczów: "okrągłe jezioro") stoi tablica niebieska informacyjna, z której dowiemy się, że jeszcze w roku 1876 biegł tędy rów Alsiny —argentyńska namiastka chińskiego muru— wyznaczający "granicę cywilizacji". Inwazja, która rozpoczęła się krótko później, miała tę granicę przesunąć znacznie na południe i pozwolić raz na zawsze pozbyć się "dzikusów". Oto ostateczne rozwiązanie kwestii Innego —Żydów, Mapuczów, Ormian— dobrze to przecież znamy. I nie możemy obyć się bez niezawodnego cytatu z Estanislao Zeballosa, mentora owej ciemnej epoki argentyńskiego państwa: "Barbarzyńcy są przeklęci i na pustyni nie pozostaną nawet resztki po ich zmarłych".

I wspominam o ciemnej epoce, bo bywały i epoki lepsze. Nie jest tak, że w Argentynie od zawsze rozdawano kobiety i dzieci ludów rdzennych jako pokojówki w dobrych domach, a mężczyzn wysyłano jako niewolników do pracy na polach trzciny cukrowej. Nie uda się tłumaczenie, że Argentyna w ostatnich dekadach XIX wieku traktowała miejscowych jak nie-ludzi, bo takie to już były czasy. Zwróćmy uwagę, że 70 lat wcześniej, 9 lipca 1816 roku Argentyna spisała deklarację niepodległości w językach hiszpańskim, quechua, aymara i guarani, co świadczy, że ludność rdzenną traktowano po partnersku, a nie jako problem do usunięcia.

Ocenia się, że bezpośrednim impulsem do "poszerzenia granic cywilizacji" były właśnie osiągnięcia techniczne. Po Oceanie Atlantyckim zaczynały kursować pierwsze statki-chłodnie, co umożliwiało eksport mrożonego mięsa z Argentyny do Europy. Popyt był szalony i rozochoconym właścicielom ziemskim brakowały pastwisk, by zwiększyć produkcję i tym samym zadowolić wszystkich angielskich kupców pytających o argentyńską wołowinę. To wówczas ludność zamieszkująca bezkresne pampy na południe od Buenos Aires zaczęła wyraźnie "przeszkadzać". 

Port w Buenos Aires

Nie dziwi więc, że organizacją, która promuje i umożliwia sfinansowanie programu konstrukcji patagońskiej pustyni jest Sociedad Rural Argentina, stowarzyszenie skupiające największych właścicieli ziemskich w kraju. Nie będzie również zaskoczeniem, że wspomniany Estanislao Zeballos przewodniczył tej organizacji dwukrotnie: w latach 1888-1891 i 1892-1894. W 1923 roku argentyński pasjonat profanowania zwłok umiera w angielskim Liverpoolu.

Zobacz także --> Pracownicy przemysłu zapomnienia

Nikt jednak nie wspomina o wywozie wołowiny za ocean, statkach-chłodniach ani o jeszcze większych połaciach ziemi dla tych, którzy już jej mieli sporo. Według oficjalnego przekazu Patagonię należało wyludnić w imię krzewienia cywilizacji. Wiadomo, dla każdej wojny, a zwłaszcza masowego mordu, należy spłodzić odpowiednią motywację ideologiczną. Niektórzy atakują sąsiadów w imię denazyfikacji, inni chcą zaprowadzić demokrację albo religię taką czy inną na wszystkie krańce ziemi. I jak tu nie zacytować Tuwima:

Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin

Pobłogosławić twój karabin,

Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba,

Że za ojczyznę – bić się trzeba;

[…]

Wiedz, że to bujda, granda zwykła,

Gdy ci wołają: „Broń na ramię!”,

Że im gdzieś nafta z ziemi sikła

I obrodziła dolarami;

Ewidentnie, w przypadku Argentyny zamiast biskupów i pastorów mieliśmy ludzi pokroju Domingo Faustina Sarmiento, któremu w lożach masońskich najwyraźniej szeptano o cywilizowaniu "barbarzyńców". Zamiast nafty natomiast siknęła wspomniana wołowina. I się zaczęło.

Mężczyźni z pampy muszą więc umrzeć w imię powszechnego noszenia fraków (poważnie, Sarmiento, czołowy rasista i pożal się Boże ojciec argentyńskiej edukacji, w swoim bestsellerze "Facundo o Civilizacion contra Barbarie" skarżył się, że w jego rodzinnym mieście San Juan nie ma ani jednego mężczyzny, który chodziłby we fraku). Dzieci wyrywano siłą z ramion ich matek i rozdawano na służbę w dobrych domach Buenos Aires w zbożnym celu nauczenia ich dobrych manier i katolicyzmu. Przecież gdyby zostały z matkami, te zaraziłyby je kulturą "barbarzyńców". Same matki również podzielały los przymusowych gosposi czy sprzątaczek, ale już w innych domach. Stołeczna prasa natomiast robiła, co mogła, by ośmieszyć przywódców Mapuczy jako nieprzystosowanych do codziennego życia w XIX-wiecznej, cywilizowanej metropolii. Na przykład Namuncurá nie potrafił używać telefonu i wydawał pieniądze na zbytki. Należy się domyślać, że to wystarczający powód, by wymordować jego rodaków co do nogi.

"Indianin" stał się wówczas symbolem wszystkiego, co najgorsze: alkoholik, leń, śmierdziel, głupiec, dzikus, okrutnik, niewierny, zboczeniec, ktoś stojący na niższym stadium rozwoju lub wprost: byt niecywilizowany. Nie-obywatel i nie-człowiek. 

Odczłowieczanie przeciwnika to typowa psychotechnika stosowana da usprawiedliwienia przemocy. Ciekawe jest natomiast, że ten cywilizacyjny "dżoker" jako ostateczny i niekwestionowany argument w dyskusji ma się dobrze także w czasach pokoju. Okazuje się bardziej przekonywujący niż denazyfikacja, wojna religijna czy wprowadzanie demokracji. Być może dlatego, że cywilizacja jawi się jako apolityczna, bezstronna, wektor liniowego procesu rozwoju, którego nie da się zatrzymać i dla którego nie ma alternatyw. Mało tego, cywilizacja zdaje się opierać na nauce, a nauka usiłuje przedstawiać sama siebie jako obiektywną. Oto nauka, jedyne niezależne źródło wiedzy na kuli ziemskiej. Nie wiem. Chyba w dalszym ciągu nie dowiedzieliśmy się, czy zdrowsze jest masło czy margaryna. I jednak obstawałbym przy twierdzeniu, że owszem, cywilizacja czy rozwój są polityczne, stanowią pewną konkretną ideologię i stają się groźną bronią propagandową, która może doprowadzić —na przykład— do ludobójstwa. Lub chociaż do wzajemnego kaleczenia się nawzajem w codziennych dyskusjach.

Wyśmiewanie "wieśniaków" w Polsce wszyscy znamy, bardzo silne w latach dziewięćdziesiątych i pierwszej dekadzie XXI wieku. Zazwyczaj szło ono w parze z wychwalaniem wszystkiego co "europejskie" lub "nowoczesne". Dzisiaj ta wiejsko-europejska opozycja zdaje się nieco osłabła (chociaż nie wygasła, o nie!) a na scenę weszli neofici popularyzacji nauki, którzy w dyskusjach zadzierają nos w górę i rzucają interlokutorom niczym wyzwanie, że oto oni, wtajemniczeni synowie i córki nauki, skłonni są wysłuchać jedynie takich argumentów, które będą opatrzone odpowiednim cytowaniem z numerem DOI. W łagodniejszej formie możemy usłyszeć, że oto nasz rozmówca ma rację, bo studiował to czy tamto. A my nie. A on to studiował w Warszawie, proszę pana, proszę pani. Albo w Genewie nawet. W Waszyngtonie. I dlatego ma rację. Aha.

Martwi mnie szczególnie, że tego typu zamknięte postawy przyjmują również aktywiści na rzecz obrony środowiska. A ja też lubię środowisko. Publikują oni na swoich Instagramach wykresy i procenty, na facebookach linkują anglojęzyczne publikacje ze Stanforda, a w reakcji na poddawanie w wątpliwość ich twierdzeń reagują, no właśnie, tym samym: oho, jak pan twierdzi inaczej, to proszę pokazać mi dowód naukowy.

Czyli co: ci, którzy nie uprawiają nauki, nie mają zdania? Osoby, kultury, grupy i etnie nie dysponujące środkami finansowymi i technicznymi do "produkcji" danych z definicji nie mają racji? Jak łatwo znowu spychamy większość świata na margines.

Nauka, niezawisła i niezależna. Finansuje się z rządowych grantów, ale jak rozumiem akurat w tym wyjątkowym przypadku rządzący są również niezawiśli, niezależni i apolityczni. I dysponują środkami najwyraźniej nie pochodzącymi z przemysłu na przykład, więc przemysł też na pewno nie ma wpływu na kierunek rozwoju nauki. Wierzmy, że tak jest i przyjrzyjmy się jedynie jawnym faktom. Na przykład taki 2,4-D, czyli kwas 2,4-dichlorofenoksyoctowy. Świetny defoliant, owoc nauki. Doskonale sprawdza się jako herbicyd na plantacjach kukurydzy czy sorgo. Jako jeden z głównych składników Agenta Orange spowodował także przewlekłe choroby u 3 milionów cywili podczas wojny w Wietnamie. Do dziś rozsiewa choroby wśród wiejskiej populacji na paragwajskich polach. To o chemii. Fizyka jądrowa to też fajna nauka, dopóki nie zaprojektujesz głowic nuklearnych. 

Chcę przez to powiedzieć, że nauka nie jest "racją" samą w sobie i to przede wszystkim dlatego, że nauka nie ma bezpośredniego związku z rzeczywistością. Pracuje na modelach, które są jakby makietami niewielkich wycinków rzeczywistości, ignorującymi cały świat (!) za wyjątkiem owego mikroskopijnego świata modelu. Często ignorują także interakcje z tą resztą zignorowanego świata. Mam na myśli: chemik, który pracował przy badaniach nad 2,4-D nie wyobrażał sobie, że tę substancję wsadzi się do samolotów i wyśle nad Hanoi, ani że będzie się nią pryskać pola otaczające wiejską szkołę pełną dzieci. Problem leży więc w tym, co dzieje się z teorią, gdy opuści już ośrodek badawczy. Bo może się okazać, że poza laboratorium opracowana teoria jest nie do zastosowania. I jak ją zastosują, będzie więcej szkód niż pożytku.

Tak się stało nad rzekę Paraná, kiedy po zamknięciu zapory wodnej w Itaipú, drugiej największej hydroelektrowni świata, na nowym brzegu rzeki zorganizowano piękne rezerwaty przyrody. Dobrze jest zakładać rezerwaty, prawda? Każdy specjalista od ochrony środowiska Wam o tym powie. Problem był jednak taki, że aby stworzyć te rezerwaty, wygnano mieszkańców 36 społeczności, które dawniej mieszkały nad brzegiem rzeki. Wielu wygnanych popełniło samobójstwo, inni wpadli w depresję wywiezieni w obce strony, bardzo prawdopodobnie wielu utonęło w zaplanowanej powodzi, ale nikt nie ma dokładnych danych na ten temat (bo dane są polityczne, w szczególności: wybór o czym zbierać dane, a o czym nie). Ot, zniszczono całą kulturę, cały świat. Tych społeczności model nie uwzględnił (opisuję dokładniej tę sytuację w książce Sprzedani. Reportaże z peryferii). Dlatego proszę bardzo uważać w narzucaniu innymi swojego punktu widzenia tylko dlatego, że tak mówi nauka. 

Tamtym 36 społecznościom narzucono bardzo naukowe rozwiązanie, ale nie wyszły na tym najlepiej. Ludzie, którzy profanowali zwłoki Mapuczów niejednokrotnie również byli naukowcami. XIX-antropolodzy mierzyli świeżo pokonanemu ludowi średnice czaszek, by udowodnić ich niedorozwój umysłowy. No co. Tak mówiła wówczas nauka, państwo wierzą nauce.

Nauka, liczby albo dane. Twarde dane. Niezależne dane. Niezależne badania wykazały. Przeanalizowano tabelki i okazało się, że. I właśnie dlatego teraz państwu powiemy, co macie państwo robić.

W książce "La tierra pública en la Patagonia", publikacji koordynowanej przez Gracielę Blanco, jedna z autorek wykazuje, że w epoce która nastąpiła po konstrukcji pustyni, w oficjalnych danych na pewno nam czegoś zabraknie. Ci Mapucze i Tehuelcze, którzy przeżyli piekło zgotowane im przez Argentyńczyków, byli osiedlani —znów: na siłę— w koloniach wiejskich organizowanych na stepie. Niejednokrotnie dochodziło do konfliktów z okolicznymi właścicielami ziemskimi, którzy przesuwali swoje ogrodzenia, zagarniając tych niewiele ziem, które oddano w użytek ludności rdzennej. Ci ostatni zgłaszali naruszenia granic posesji na policję. Policja nie przyjmowała ich zgłoszeń. Te zgłoszenia nie weszły potem do statystyk, do twardych danych.

Nie chcę przez to powiedzieć, że nauka niczemu nie służy i należy wątpić w jej wyniki. Nic z tych rzeczy, w końcu sam mam w jakimś stopniu naukowe korzenie: studiowałem fizykę, studiowałem matematykę, pisałem publikacje z numerami DOI. Natomiast należy pamiętać, że nauka to nie rzeczywistość. Naukowe modele to nie świat, w którym żyjemy. Nauka dostarcza nam informacji: czasem bardziej precyzyjnych, czasem mniej, często niezwykle użytecznych, innym razem nie tak bardzo. Zawsze natomiast informacje te dotyczą modeli, czyli pewnego przybliżenia bardzo niewielkiego wycinka rzeczywistości, który —jeśli wstawić go z powrotem w rzeczywistość i poddać go oddziaływaniom z nią— niekoniecznie musi działać. W szczególności: założenia przyjęte do konstrukcji modelu czy teorii niekoniecznie muszą być odtwarzalne w rzeczywistości. Podam przykład może banany i trochę ironizując, ale bardzo do rzeczy: Adam Smith w swojej teorii wysnutej w miejskim, merkantylistycznym otoczeniu idealizuje o bogactwie opartym na pracy i o niewidzialnej ręce rynku. Bardzo sympatycznie, tylko że w praktyce —i do dziś— bogactwo wielu państw, osób lub firm opiera się na działaniu jak najbardziej widzialnej ręki, którą to ręką okłada się jedną lub więcej osób —byłaby to gołą ręka, z bronią w ręku lub ręką opatrzona policyjną tarczą— a następnie wydziera się takiej osobie lub grupie zasoby naturalne znajdujące się w okolicy, byłaby to ropa naftowa, złoto, miedź czy lit. W szczególności, do dziś w Argentynie przy instalacji kopalni odkrywkowych widoczna ręka państwa finansowana przez międzynarodowe ręce korporacji górniczych okłada ludzi po głowach. Teoria ładna, panie Smith, ale tutaj nie ma jak jej zastosować. Ze sławną teorią Smitha i jej odniesieniem do rzeczywistości jest zresztą trochę więcej problemów, ale to już temat na osobną rozprawkę.

Zobacz także --> #9 Muzyka rewolucyjna | Podcast Latynoamerykański

Na koniec anegdota z innej patagońskiej książki.

Tym razem chodzi o utwór, który zanudził mnie na śmierć, ale, jak kto powie, zawsze się człowiek czegoś nauczy. Chodzi o dziełko Eliasa Chucaira, "Turka" z Ingeniero Jacobacci, pod tytułem "Dejaron Improntas". Sytuacja dzieje się gdzieś pod koniec pierwszej połowy XX wieku na zachodnich stepach prowincji Rio Negro, chociaż mogłaby się właściwie wydarzyć niemal w dowolnym kraju cywilizowanego świata w tamtej epoce. Pewien młody mężczyzna, z wyższym wykształceniem i Hiszpan z pochodzenia, trafia do Jacobacci jako lekarz w publicznej przychodni. Jako pierwszy lekarz w pierwszej publicznego przychodni. Po jakimś czasie —po dwóch latach, jeśli dobrze pamiętam— mężczyzna wyjeżdża z miasteczka święcie oburzony. Zostawia za sobą list otwarty opublikowany w lokalnej prasie, w którym skarży się, że podczas jego pobytu policja nie zajęła się ściganiem miejscowych znachorów. Okazuje się, że przez dwa lata Hiszpan nie miał okazji przyjąć żadnego pacjenta: mieszkańcy Jacobacci preferowali medycynę tradycyjną. Wyrzut lekarza w stosunku do władz i policji świadczy o tym, że według ówczesnego prawa znachorzy rzeczywiście mieli być ścigani z urzędu. Wiem, że podobne prześladowania dotyczyły wiejskich położnych, które asystowały przy domowych porodach np. w wioskach okalających Junin de los Andes.

Czego się tak, cywilizacjo, boisz? Tak bardzo nie wierzysz w siebie, że musisz prześladować, zakazać czy ubić wszystko, co z ciebie nie wypływa? 

Zapomnijmy na chwilę o kontekście, o naszych własnych przekonaniach dotyczących medycyny akademickiej i tradycyjnej, wyobraźmy sobie jedynie białą, pustą przestrzeń, a w niej dwie grupy ludzi. Jedna leczy się tabletkami, druga ziołami i moczem młodych mężczyzn (o tym też wspomina Turek Chucair, bo to o jego mocz chodziło). Nagle ci od tabletek zaczynają gonić z pałami tych od ziół. Dlaczego? W jakim celu? W czym jest problem? Ktoś tu bardzo chce mieć monopol na prawdę?

Owszem, czytajmy prace naukowe i analizujmy dane. Możemy się z nich wiele nauczyć. Podpatrujmy mieszkańców wsi, oni również mają ogromną wiedzę: nie tę w tabelkach i z procentami, ale często bardziej holistyczną, niż wąski model akademicki. Świat jest znacznie bardziej złożony, niż krystaliczna probówka. Uczmy się od członków społeczności rdzennych, bo póki co, to oni najlepiej pokazują, jak dbać o środowisko naturalne, chociaż nie wyliczają sobie codziennie, jaki ślad węglowy zostawiają narzędzia czy ubiory, których używają. A przede wszystkim: słuchajmy się nawzajem. Żeby się potem znowu nie okazało, że musimy pozamykać w więzieniach, zniewolić i odbierać dzieci tym, którzy "nie rozumieją" naszej jedynej słusznej racji, podczas gdy gdzieś tam daleko, niewidoczni dla naszych oczu, biznesy robić będą ci, którzy nam tę jedyną słuszną rację wcisnęli: bo im sam Pan Bóg szepnął z nieba, że za Big Data bić się trzeba.

Zobacz także --> Paragwaj: były lasy, jest mięso

1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Komentarze

Popularne posty