Ardabil i coś jeszcze, czyli pierwsze dni w Iranie


Dobrze. To ja może zacznę. Zaczynam więc epopeję pt. Wojtek w Iranie. Pomijam już te wszystkie perypetie związane z dojazdem tam. No jedzie się przez Słowację, Węgry (np. z handlarzem warzywami, dowiadując się przy okazji wszystkiego o rynku warzywnym w Krakowie), Serbię (gdzie nocuje się u przyjemnych młodych ludzi spod Suboticy), Bułgarię (gdzie - jak zawsze - najgorzej łapie się stopa), Turcję (gdzie jak zawsze na początku wakacji widać pełno rejestracji niemieckich, francuskich, austriackich... tylko ci zachodni Europejczycy wszyscy jacyś tacy o ciemnej karnacji, mają zawsze dokładnie tyle dzieci ile miejsc w samochodzie i do tego jeszcze mówią po turecku). O tym jak się załatwia wizę napisałem już tutaj. O tym jak spędzałem czas oczekiwania na wizę w Trabzonie napisałem z kolei tu. O tym, że cały ten dojazd, łącznie z załatwianiem wizy i związanym z tym postojem w Trabzonie (co się wiąże też z lekkim nadrabianiem drogi) zajął mi jakiś tydzień nie pisałem, więc właśnie piszę. Po tym tygodniu znalazłem się na równinie pomiędzy pasmami wielkich gór w okolicach Dogubayazit, a wyglądało to mniej więcej tak:

Zaraz po tym jak wyskoczyłem z ciężarówki przed Dogubayazit, wschodnia Turcja
Niedługo też udało mi się znaleźć na granicy i nawet ją przekroczyć. Nim to jednak zrobiłem złapałem... a właściwie złapał mnie pierwszy stop w Iranie. Zabrał mnie do siebie Ali i Solmaz, małżeństwo w wieku lat około 50 wracające z urlopu w Turcji (co jest o tyle dla Irańczyków atrakcyjne, że się m.in. można legalnie uraczyć alkoholem). Właściwie miałem jechać do Tabrizu, a moi dobroczyńcy jechali do Ardabil, ale nie dałem się prosić i po usłyszeniu wielokrotnych zaproszeń ugiąłem się. Warto było, a na gorąco pisałem o tym w poście tym. Ale teraz napiszę porządniej i z polskimi znakami. Ali był całkiem zamożnym kierownikiem fabryki kluczy. Fabryka kluczy:

Fabryka kluczy Alego
Myślę, że to fajnie kierować fabryką kluczy, ale tam strasznie huczy (hohoho!). Ali karmił mnie w drogich restauracjach (tak, tak, próbowałem płacić - nic z tego, z perską gościnnością nie zawalczysz) i świeżym chlebem z naprzeciwka. Obwiózł mnie też po mieście i okolicy. Cóż to tam można uwidzieć?




Cóż, Ardabil jest dość sporym (>400tys.) miastem. Może nie jest to perła turystyki, ale całkiem miłe miejsce. Znajdujemy się w irańskim Azerbejdżanie, zamieszkiwanym przez drugą co do wielkości grupę etniczną w Iranie, czyli Azerów, czyli Turków, czyli Azeri. Ardabil jest zasadniczo całkiem historycznym miastem, kiedyś podobno nawet stolicą, w związku z czym ma pewną ilość interesujących muzeów i ładnych meczetów. Tu parę zdjęć:

Figury woskowe w historycznej łaźni - pełno tego typu obiektów w Iranie

Dziedziniec meczetu, Ardabil

We wnękach które widzicie stały niegdyś gliniane naczynia ze zwojami Koranu, muzeum Ardabil
W jednym z takich muzeów zobaczyłem plakat o nomadach i pokazałem go Alemu, dzięki czemu zostałem zabrany samochodem w góry aby takich nomadów uwidzieć (ogółem w ponad 70-milionowym Iranie jest ponoć aż 2 miliony nomadów!). Najpierw zajechaliśmy do jakiegoś uzdrowiska, gdzie były wody termalne i setki turystów irańskich rozbitych namiotami na chodnikach. Trzeba wiedzieć, że północ Iranu, mimo że pochmurna, jest ulubionym miejscem wypoczynku Persów - w lecie jest tu tylko 30-35 stopni, a nie 48 jak np. w Qom w interiorze. W każdym razie Ali myślał że to mi się właśnie podoba - gorące źródła i religio-disco. A ja nomadów chciałem koniecznie, no nie mógł zrozumieć. To tak jakby przyjechał do Was gość z zagranicy i koniecznie upraszał się, żeby go zabrać do jakiejś zapadłej, brzydkiej wsi żeby zobaczyć ludzi tam żyjących. No co za dziwak - pomyślało by się...  Wyjechaliśmy więc w końcu wyżej w góry (piękne, na prawdę piękne góry), gdzieś w oddali już majaczył szczyt Sabalan (4811m, trza zdobyć), a tu i tam zaczęli się pojawiać nomadowie.

Chleb wypiekany na ognisku opalanym owieczkową kupą

Namioty nomadów

Wielbłądy, raczej komercyjne

Całkiem ładne góry w okolicy Ardabil
Napotkawszy nomadów (takich komercyjnych, żyjących przy drodze) pożywiliśmy się chlebem wypiekanym na ognisku opalanym suszonym łajnem i wróciliśmy. Po drodze jednak w górach widać było gdzieniegdzie namioty nomadów niekomercyjnych. Tacy nomadzi żyją sobie w lecie w górach, zimą schodzą trochę niżej. Po tego typu rozrywkach byłem przez mojego gospodarza dobrze odżywiany. Pierwszy obiad odbył się w tradycyjnej restauracji urządzonej w starej łaźni. Na obiad oczywiście kebab (tak już będzie przez następny miesiąc z drobnymi wyjątkami). Potem przeszliśmy do części herbacianej. Cudowne miejsce! Mimo, że na zewnątrz upał, w pomieszczeniu panowała miła atmosfera, i to bez klimatyzacji elektrycznej, do tego woń miękki dywan, herbaty, fajek wodnych, delikatna tradycyjna muzyka... Wszystko to sprawia, że w takim miejscu można by siedzie absolutnie długimi godzinami.

Teahouse przy restauracji i wesołe ardabilskie chłopaki
Jedna z kolacji odbyła się zaś w restauracji Maneli. Ali koniecznie chciał, żebyśmy poszli właśnie tam. Maneli to irańska mieszanka McDonalda, KFC i PizzyHut: symbolem Maneli jest kurczak serwujący pizzę, na głowie ma czapkę z charakterystycznym żółtym M. Można zjeść oczywiście hamburgery, smażone kurczaki i pizzę. Wszystko to ohydne, albo coś koło tego, natomiast lokal wypełniały dziesiątki ludzi. Dziesiątki bogatych (bo tam drogo) ardabilczyków, w dość eleganckich strojach (jak na Irańczyka przystało) pałaszujących śmieciowe żarcie z jakiegoś kartonu lub papierowego talerzyka. Rząd dojrzałych pań w czarnych czadorach pałaszujących hamburgery - niezapomniane. Do tego jeszcze grupka ludzi czekających przy wejściu na wolne miejsca. A wszystko to, żeby jakoś zaznaczyć swój związek z zachodem, żeby chociażby w tak pokraczny sposób dać prztyczka reżimowi, który chce odciąć swój lud od całego świata. U nas na początku lat 90'tych McDonald chyba też był wzorem szyku i szpanu, nie? Nie wiem, młody jestem... Ale chyba tak... No i było dość sporo instytucji udających McDonalda, PizzeHut...

W międzyczasie próbowaliśmy załatwić mi irańską kartę SIM. Zdawałoby się - co w tym trudnego - idziesz, kupujesz, wkładasz do telefonu, dzwonisz. O nie nie! Najpierw paszport, formularz, cała masa rubryczek, rejestracja w systemie...czekać...iiii..... nie da się! Poland - nie ma takiego kraju. Ostatecznie sprzedawca przymknął oko i moja karta SIM oficjalnie należy do Alego.

Ruch uliczny. Niebywałe! W Europie ktoś wpadł na pomysł, żeby założyć światła, ale ja na prawdę nie rozumiem po co. Światła powodują korki. Serio. Dowód? Jedź do Iranu. Tam nie ma świateł. Są tysiące tysiące tysiące samochodów, jest ich absolutnie pełno w centrach miast, wszystkie są w ruchu. Nie ma takiego momentu że wszystko stoi i jest jakaś masakra, przyjeżdża TVP i pokazuje w wiadomościach (zaraz po tym, że Schetyna powiedział Tuskowi, że ten drugi jest głupi i zaraz przed tym, że Doda występując w Szczecinie nie miała na sobie majtek i wśród innych równie istotnych informacji) że jest korek w stolycy. Nie nie nie. Nie ma takiej opcji. Wszystko jest w ruchu. Wszyscy jadą, wymijają się na centymetry, przeskakują z pasa na pas (zresztą: jaki pas, jakie linie?) i wszystko gra. A przechodzenie przez ulice - to jest rozrywka! U nas - nuda. Czerwone - czekasz, zielone - idziesz. A w Iranie - no bajka! Najlepiej, jak ulica jest wielopasmowa. Wtedy przeskakujesz pas po pasie. Jeden pas - mija Cię z przodu i z tyłu kilka samochodów, robi się troszkę miejsca - drugi pas - itd.

No to może tyle o Ardabil. Posiedziałem tam dwa dni i udałem się do Tabrizu. Oczywiście Ali próbował zawieść mnie na dworzec autobusowy i zapłacić mi za transport, ale się nie dałem i pojechałem stopem. Tak. No to do zobaczenia w Tabrizie!

Komentarze

Popularne posty