Co mówili, gdy paliłem książkę: reakcje na pierwszy odcinek "Synów tej ziemi"

Znalazłem się w nowej sytuacji. Serię dokumentalną "Synowie tej ziemi" edytuję otoczony ludźmi, których dotyczy problematyka materiału. Dzięki temu mogę z bliska obserwować ich reakcje.

Film "Soy paraguayo" również był tworzony z myślą przede wszystkim o widzu lokalnym, paragwajskim. Marzyłem o wzbudzeniu u Paragwajczyka refleksji dotyczącej społecznych tarć w jego własnym otoczeniu. Tyle że nad edycją pracowałem w Boliwii, a mimo obecności na premierze w Asunción, żyłem już wówczas rzeczywistością innego kraju. I chociaż do dziś odczytuję emocje w komentarzach do filmu na znanej platformie internetowej, to przecież są i takie kwestie, o których nie pisze się publicznie online. Ale owszem, można je usłyszeć, gdy jest się wystarczająco blisko.

Pokaz pierwszego odcinka serii "Synowie tej ziemi" w bibliotece społecznej w El Chaltén

Odcinek rozpoczynający serię "Synowie tej ziemi" nosi nazwę "Sól na kolanach" i składa się z osobistych historii dotyczących dyskryminacji, przede wszystkim tej w szkołach. Usłyszymy o narzucaniu języka i obyczajów na siłę. 

O swoich wrażeniach jako pierwsza opowiedziała mi Mercedes Antileo, Mapucze którą poznałem podczas długich pandemicznych miesięcy spędzonych w Junin de los Andes i jednej z bohaterek filmu.

Dostaję dużo wiadomości i telefonów od moich rodaków i od innych narodów rdzennych: ludzie mocno identyfikują się z tym materiałem

—opowiadała mi Antileo wieczorem po premierze. Mercedes jeździ na konferencje ludności rdzennych jako tłumaczka, stąd ma rdzenne kontakty w całym kraju. W ten sposób mogła mi przekazać wrażenia tych, którzy patrzyli na dokument jako część własnej historii: każdy z nich, przedstawicieli ludności rdzennych dzisiejszej Argentyny, mógłby podzielić się takimi samymi wspomnieniami, jak bohaterowie filmu. Z tym że nie są to rzeczy, o których mówi się głośno. 

[Ten film] daje nadzieję, bo gdy raz ktoś zacznie mówić [na temat dyskryminacji w szkołach] to motywuje innych, by również opowiadali o swoich doświadczeniach, i w ten sposób, krok po kroku, maleje rasizm i dyskryminacja

—stwierdziła w sposób ogólny Mercedes i dodała raz jeszcze, że widzowie są bardzo wdzięczni i że cały czas otrzymuje wiadomości i telefony. Najbardziej poruszyło mnie, wzruszyło dosłownie do łez, gdy Antileo opowiedziała mi o starszych kobietach z jej rodziny, mieszkających w górskich wioskach w okolicy jeziora Huechulafquen:

Staruszki dziękowały mi za odwagę mówienia o tym, o czym one same nie mogły mówić.

Gdy to usłyszałem, powiedziałem sobie: warto było. 

Zobacz też --> społeczny i historyczny kontekst "Synów tej ziemi"

Z Mercedes rozmawialiśmy jeszcze długo. Kobieta podkreślała, że czuje satysfakcję i że wydaje jej się, że film to bardzo użyteczne narzędzie by, jak się wyraziła, "pobudzać umysły do odrodzenia". Sama cytowała wypowiedzi niektórych swoich znajomych, być może nastolatek Mapucze żyjących w mieście Junin de los Andes, które uczęszczają do Mercedes na lekcje języka. Któraś z nich miała powiedzieć: "dzięki temu filmowi przeszedł mi opór". Antileo wytłumaczyła mi, że chodzi o opór wewnętrzny przed zbliżeniem z własną historią: wiele osób ma głębokie pragnienie zapoznania się ze swoim pochodzeniem, tożsamością, ale obserwując na co dzień dyskryminację kultur rdzennych, boją się zajrzeć do przeszłości, by nie okazało się, że sami również mają rdzennych przodków. Obawiają się mieć korzenie w tym, czym społeczeństwo gardzi. 

Zobaczywszy ten pierwszy odcinek serii wiele osób na nowo spotyka się z samymi sobą, chcą odkrywać, kim są, skąd pochodzą. Wiele osób, które ma tego typu dylematy, rozmawiało ze mną wczoraj i dzisiaj również, ludzie także spoza Argentyny

—mówiła mi Antileo w dzień po premierze. Żałowała, że w filmie zmieściły się jedynie krótkie fragmenty historii, ale dodała z animuszem:

ale teraz wywiady są osobiste, prawda? Bo teraz nagle wielu ludzi zaczęło pytać mnie o dużo różnych rzeczy [dotyczących doświadczeń w szkole], także myślę, że to się udało!

I kontynuuje ogromnym komplementem dla mnie, którym decyduję się podzielić z Wami tylko dlatego, żeby lepiej przybliżyć Wam sytuację kwestii poruszanych w serii "Synowie tej ziemi":

Ja wszystkim mówię: gdyby nie przyjechał ktoś z tak daleka i nie zwrócił uwagi na temat który jest  tak zapomniany, jak gdyby zakopany [podkreślenie moje], jakby nie ktoś z zewnątrz, to taki film by nie powstał

—stwierdziła Mercedes. Mercedes jest zawsze dla mnie bardzo miła, ale wydaje mi się, że coś w tym jest: spojrzenie z zewnątrz czasem pozwala dostrzec kwestie, do których, będąc wewnątrz, jesteśmy tak przyzwyczajeni, że ich nie zauważamy. Antileo dodaje:

Pewna znajoma antropolożka, która jest stąd, ale obecnie pracuje w Niemczech, mówiła mi: "Jaki ciekawy temat! A my, którzy mieszkamy tak blisko i mamy bohaterów podobnych historii na wyciągnięcie ręki, nigdy nie nagraliśmy nic podobnego!"

Na koniec Mercedes Antileo stwierdziła, że cóż, każdy ma swoją rolę na tej ziemi i być może moja jest właśnie taka: komunikować (to się wiąże trochę z inną historią, która opowiadała Mercedes, że mianowicie w kulturze Mapuczy rodzice rozeznają zdolności dziecka, przede wszystkim te związane z przędzeniem wełny, zawiązując na ręku bransoletkę z pajęczyny.... Cóż, Mercedes tej próby nie przeszła, więc przyszło jej zająć się czym innym, również komunikowaniem.)

Mercedes Antileo podczas rozmowy

Zmieniamy kontekst na poza-rdzenny, na odbiorców, którzy być może w którymś momencie życia byli tymi, którzy dyskryminują, lub którzy —jak już wspominała Mercedes— świadomie lub podświadomie nie grzebią w swojej przeszłości, żeby nie okazało się, że również są potomkami ludności rdzennej. Właśnie taki przykład podrzuciła mi Carla, korektorka hiszpańskojęzycznej wersji książki "Sprzedani. Reportaże z peryferii"

Jedna znajoma po obejrzeniu filmu powiedziała mi coś takiego: "nie wiem, czy ci o tym mówiłam, ale moje babcie cioteczne z Tucumanu opowiadały, że ich babcie należały do etni rdzennych".

Ja rozumiem, że Czytelnik może mieć wrażenie, że to taka żadna informacja: odległe ciocie, jakieś babcie, jakaś ludność rdzenna. Z tym, że ten brak dokładności w informowaniu o rdzennych członkach rodziny również jest informacją: to pokazuje, że o tę pamięć nigdy się nie dbało. Lub celowo się ją zamazywało, jak w rodzinie Carli, gdzie o babci od strony matki po prostu się nie mówi. A babcia od strony matki była rdzenna.

Pokazu w szkole nieco się obawiałem. Obawiałem się, że film, w którym wizualnie wiele się nie dzieje, w którym prawie cały czas ktoś coś mówi i do tego powoli, nie wzbudzi zainteresowania nastolatków przywykłych raczej do dynamiki TikToka. 

Na szczęście się pomyliłem.

Po projekcji patrzyły na mnie twarze guaranityczne, andyjskie, mapuczańskie; północne, południowe, jasne i ciemne, różne. I to patrzyły z pewnym napięciem, które wyczuwa się z łatwością. Zapadła na chwilę cisza z tych wyczekujących: co się teraz stanie, czy ktoś coś powie, a jeśli powie, to co. El Chalten ma to do siebie, że nikt tu nie jest tutejszy. Wiele rodzin pochodzi z najbiedniejszych regionów kraju: Misiones, Formosy, Salty czy Jujuy, i dyskryminacja ludzi stamtąd pochodzących nie jest dla nikogo tajemnicą. Także w szkole. Albo: tym bardziej w szkole. Ostatecznie dzieci wśród rówieśników powtarzają to, co czują lub słyszą w domach. Tyle że bez filtra.

Blond włosy chłopiec z Bariloche opowiedział, że cztery lata wcześniej jego rodzina "dowiedziała się", że prababcia jest Mapucze. I że wiele więcej nie wiadomo: skąd dokładnie pochodziła, jak trafiła do tej rodziny, w której reszta dziadków i babć pochodzi z Włoch i innych europejskich krajów. Ten sam chłopiec* oświadczył otwarcie, że w szkole w El Chalten w dalszym ciągu funkcjonuje ta sama dyskryminacja, o której opowiadają bohaterowie filmu.

Ktoś potwierdził, że owszem, do dziś dyskryminuje się uczniów z północy kraju. Przede wszystkim za ich akcent odbiegający od tego z Buenos Aires (nie robiłem statystyki, ale nie bez wątpienia największą i dominującą grupą w El Chalten są właśnie przybysze ze stolicy). Ktoś inny zauważył z pewnym zakłopotaniem, że przecież teraz niby już się nie dyskryminuje, żw podobno teraz wszyscy jesteśmy równi. Nauczycielka uśmiechnęła się tylko i zapytała: podobno, ale czy rzeczywiście?

Znowu zapadła cisza.

Pojawiło się jeszcze kilka wypowiedzi, ale to, co najlepiej zapamiętałem ze spotkania w szkole, to twarze wyrażające skupienie. Myślenie, zastanowienie. Nie mam wątpliwości, że na co dzień dokuczali sobie nawzajem. Dziewczynce z Misiones na pewno dostawało się za szerokie wargi, chłopcu z Jujuy za to, że cicho mówi, a dzieciakom z Formosy za paragwajski akcent (w ogóle Paragwajczycy w El Chalten wolą twierdzić, że są z argentyńskiej Formosy, a nie z Paragwaju, tak na wszelki wypadek). Wydawało mi się, że czekali. Może że zdarzy się coś jeszcze. A może na to, by ktoś zadał im osobiście pytanie:  a ty, twoja rodzina, twoi dziadkowie, skąd jesteście? Być może właśnie usiłowali sobie na to odpowiedzieć.

Na koniec podeszła do mnie niska dziewczynka. Miała kaptur mocno nasunięty na głowę. Nie widziałem jej oczu i w huku międzylekcyjnej przerwy niemal nie słyszałem, o czym mówiła. Pochodziła z Salty. Pytała o Sarmiento. Zaprosiłem ją, by wieczorem przyszła na pokaz do biblioteki. Zdołałem usłyszeć, że przyjdzie. Z mamą.

* Swoją drogą, chodzi o chłopca trans, który zmieniwszy płeć z żeńskiej na męską, wybrał sobie nowe imię: Nehuen, co w języku Mapuczów oznacza siłę.

Spotkanie w bibliotece. Matka uczennicy z Salty dzieli się z zebranymi własnym doświadczeniem

Podobno na spotkania w bibliotece ludzie się spóźniają. Przychodzą piętnaście lub trzydzieści minut po wyznaczonej godzinie. Tym razem o ósmej punkt sala była pełna, a spóźnialskim zostało sadowić się na podłodze i stawać w korytarzu. Fakt, że od dawna w El Chalten kulturalnie nie działo się nic też na pewno zrobił swoje.

Chociaż w internecie opublikowałem jedynie pierwszy rozdział serii, w bibliotece zdecydowałem się pokazać pierwszy i drugi. Drugi odcinek opowiada o kwestii terytorium, która ściśle wiąże się z dokumentem, który nagrywam w El Chalten: tym dotyczącym trudnego dostępu do ziemi w Patagonii

Ale dyskusja po pierwszym odcinku zdawała się nie mieć końca. W pewnym momencie przyszło ostudzić zapał wzniesionych rąk i zarządzić: "ostatnie pytanie!" Dyskryminacja to taki robaczek, który stanowi codzienność życia w kraju różnic —i to różnic zinstytucjonalizowanych— więc każdy ma coś o niej do powiedzenia. 

Zobacz także --> Pracownicy przemysłu zapomnienia

Jako pierwszy odezwał się długowłosy mężczyzna usadowiony na dostawionym krześle zaraz przed ekranem. Pochodził z Corrientes i opowiadał, że jego matka miała identyczne doświadczenia: za używanie języka guarani w szkole karano ją klęczeniem na suchych ziarnach kukurydzy. Andrea, 30-latka urodzona w patagońskim Rio Gallegos w rodzinie o europejskim pochodzeniu, opowiedziała, że większość jej szkolnych kolegów nosiła nazwiska Mapuczów: te kończące się na "-eo" (jak Antileo, Catrileo), "-pan" (Nahuelpan, Ayllapan) czy "-cura" (Aloncura, Calfucura,  etc.). Dziewczyna wspomina, że ci ludzie płakali, gdy musieli uczestniczyć w szkolnych aktach: śpiewać hymn i pozdrawiać flagę państwa, które zniszczyło ich kulturę. Spytałem, czy usłyszałem dobrze. Potwierdziła, że tak. Że płakali.

Alejandra, przewodnicząca społecznej biblioteki, a zarazem nauczycielka z liceum w El Chalten, opowiedziała o przykładzie bardzo bystrego ucznia, Paragwajczyka, który jak ognia unika wyrażania się w guarani lub po portugalsku, którym również włada z pełną biegłością. Alejandra go zachęca, przekonuje chłopaka, że powinien być dumny ze swoich umiejętności lingwistyczny. Młodzieniec, czujny obserwator otaczającej go rzeczywistości, ma na ten temat inne zdanie: "tutaj, żeby cię szanowano, trzeba mówić po angielsku!" Spędził już w El Chalten wystarczająco dużo czasu, by zdać sobie sprawę, że mieszkańcy miasteczka —od szeregowego sprzedawcy po czołowych hotelarzy— biją pokłony na widok majętnego europejskiego turysty, podczas gdy na przybyszów z północy własnego kontynentu czy na samych Argentyńczyków patrzą w najlepszym razie z niesmakiem. "Uh, pełno Argentyńczyków w te wakacje" — ile razy sam słyszałem takie narzekania. Argentyńczycy mają tę wadę, że nie zostawiają napiwków w dolarach.

Wreszcie głos zabrała matka uczennicy, którą poznałem na porannym pokazie w szkole. Kobieta zjawiła się późno, gdy sala była już pełna. Ale była zdeterminowana: widziałem przez oszklone drzwi, jak spogląda do środka, planuje wejście, zawczasu zdejmując kurtkę, wiedząc, że w sali pełnej ludzi nie będzie w stanie tego zrobić. Następnie wybiera miejsce i w końcu otwiera drzwi i brnie do ostatniego wolnego krzesła.

Powiedziała, że pochodzi z Palpalá, miasteczka w centralnej części prowincji Jujuy. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, zabrano ją do internatu i dopiero jako dorosła osoba mogła zapoznać się ze swoją kulturą, swoim pochodzeniem i językiem. Chodziła na kursy prowadzone przez inkaskiego nauczyciela z Peru. Keczua uczyła się niemal od zera.

Teraz —podkreśla— ma już wystarczająco siły, by móc o tym opowiedzieć. By dać świadectwo. Jest bardzo zadowolona z procesu, który przeszła: zarówno ona sama, jak i jej córka, ta dziewczynka w kapturze, której niemal nie byłem w stanie dosłyszeć na szkolnej przerwie. 

Znów: niby nic. A jednak. Gdy potem spotykałem się na wywiady dotyczące dostępu do ziemi z Loreną, Facundo i Andreą, wszyscy wspominali "kobietę z Salty". "Mocne wystąpienie", stwierdził Facundo. "Opowiedziała głośno o sprawach, o których tutaj nigdy się nie rozmawia", dodał z podziwem, z zadumą. Lorena oceniła, że taki film i takie spotkanie to "świetna aktywność integrująca, którą warto byłoby przeprowadzić w każdej miejscowości". Opowiedzieć o sobie, ale tak z głębi, zbliża nas do innych. Podczas dyskusji w bibliotece widziałem nagle chalteños autentycznych jak nigdy.

Spotkanie w bibliotece

Kadr z filmu

Kadr z filmu (2)

Jest w filmie taka scena, w której palę książkę. Trochę się jej obawiałem: podobno książek palić nie należy, a to jeszcze tytuł autorstwa Domingo Faustina Sarmiento, tzw. ojca argentyńskiej edukacji. Sarmiento jest także mentorem i teoretykiem dyskryminacji rasowej, propagatorem wizji Argentyny pełnej Europejczyków i spychania miejscowych na margines, jako ludności gorszego sortu. A że w naszym filmie Lecko Zamora wypowiada się o Sarmiento wprost i wyraźnie niepochlebnie, więc nagranie z płonącymi kartami "Facundo. Civilización y barbarie" pasowała jak ulał.

W rzeczywistości książkę spaliłem z motywów praktycznych. Utwór, chociaż uważany za klasyczny, jest po prostu słaby —tak merytorycznie jak literacko— w związku z czym nie miałem zamiaru go zachować. Miałem natomiast potrzebę rozpalenia ognia w kominku i tani papier kieszonkowej wersji książki nadawał się do tego idealnie. Dopiero w trakcie palenia wpadłem na pomysł, żeby całe zajście (cały proceder!) nagrać. 

Komentarz dotyczący dzieła Sarmiento był w rzeczywistości pierwszym, jaki do mnie dotarł, chyba jeszcze zanim rozpoczęły się długie rozmowy z Mercedes. Wiadomość pochodziła od Tincho, Mapucza, który nie pojawił się w pierwszym odcinku filmu (ale zobaczycie go w drugim). Tincho stwierdził, że scena palenia książki była dla niego stymulująca/wzmacniająca (dosłownie: empoderante, ang. empowering).

Kto należy do narodu rdzennego lub do kultury gaucho w Argentynie wie, że Sarmiento nienawidził tych dwóch grup i uważał je za najgorsze. To dlatego wysyłano je w pierwszej linii na wszystkich wojnach bo dla niego [Sarmiento] krew ludności rdzennej czy gauchos nie miała wartości. Dlatego ten obraz był dla mnie bardzo mocny. Powiedziałem sobie: od tego momentu trzeba zacząć konstruować naszą historię, by móc powiedzieć z całą mocą kim w rzeczywistości byli tak zwani "ojcowie narodu" w Argentynie.

Chciałoby się powiedzieć: już czas napisać naszą historię na nowo.

A Wy, co myślicie? Chyba udało nam się zrobić coś naprawdę fajnego! Mówię "nam", bo z Waszą pomocą i wsparciem. Dziękuję Wam serdecznie! A kto z Was jeszcze nie oglądał, zapraszam, by zapoznać się z pierwszym odcinkiem serii dokumentalnej "Synowie tej ziemi" (klik). Nadchodzą kolejne!


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!


Z okazji premiery Manuel Antileo trafił na pierwszą stronę dziennika "La Informativa" z miejscowości Sarmiento (nie mylić z panem Sarmiento)

Przed ukończeniem edycji konsultowałem się z Tonolekiem, jak go podpisać: qom, toba, qom/toba? Tonolec przedstawia się jako Qom, ale ten lud szerzej znany jest właśnie jako Toba. Tonolec wytłumaczył mi, że "toba" to określenie jego ludu nadane przez sąsiadów Guarani. Ma to być określenie pejoratywne i lepiej, by go nie rozpowszechniać. Ostatecznie Tonoleka podpisałem jako "qom" (nazwy narodów w języku hiszpańskim zapisuje się z małej litery)

Kadr z filmu (3)

Kadr z filmu: palenie Sarmiento


Lucia podczas jednej z bardzo wielu prób nagrania narracji ze wstępu do filmu

Komentarze

  1. Dzień dobry! Jestem wzruszona, gratuluję serdecznie tych wszystkich mocnych emocji; Twoja misja dopiero się rozpoczyna z bardzo dobrym efektami;
    Życzę kolejnych filmików, bo łatwiej i szybciej do ludzi docierają niż książka, dzięki Internetowi...
    Dobrego dnia gdziekolwiek jesteś, bardzo serdecznie pozdrawiam, a nawet przytulam babcia Mirka

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty