Granice historii. Argentyna od Atlantyku po Andy (2)

Estancia La Julia jawi się jako rajski obrazek pośród szarych połaci stepu. Na zielonym rozlewisku pasą się wspólnie konie i owce, obok krowy przeżuwają w pokoju. Różowe flamingi sterczą w wodzie na swych patyczastych nogach, a po nabrzeżach stawów i kanałów przechadzają się kaukeny w swoich monogamicznych parach. Widząc nadjeżdżającego rowerzystę, raz po raz podnoszą się w powietrze chmury dzikich kaczek. Oddycha się harmonią świata zwierząt. 

Doskonałe miejsce na niewielkie miasteczko, pomyślałem.

Pastwiska Estancii La Julia

Rajski obrazek

Kiedy tydzień wcześniej pani Cepernic, wnuczka byłego gubernatora prowincji, opowiadała mi o historii rodziny i trudach życia na estancii, czyli gospodarstwie hodowlanym, mówiła o inwestowaniu w rentowną produkcję na eksport, o potrzebie zysków monetarnych na spłatę kredytu na wspomniane inwestycje i tak dalej. Innymi słowy: nie opowiadała mi o życiu na wsi takim, jakie sobie zazwyczaj wyobrażamy —że krówka, że ziemniak, że rumianek za płotem— tylko o pieniądzach. O dolarach tak dokładniej.

Nie chcę sugerować, by wszyscy patagońscy pionierzy mieli myśleć jedynie o pieniądzach. Chciałbym raczej zaproponować historię prowincji Santa Cruz jako żywy dowód na to, że ekstraktywizm nie prowadzi na dłuższą metę zupełnie do niczego, i to niezależnie czy jest realizowany przez międzynarodowe korporacje, przez hiszpańskich konkwistadorów czy przez indywidualnych właścicieli ziemskich z Chorwacji czy skąd by oni nie przyjechali (Cepernic przyjechali z Chorwacji). 

Na czym polegał ekstraktywizm w Santa Cruz? Na eksporcie mrożonego mięsa i wełny. Jak to robimy? Bierzemy mapę Santa Cruz, dzielimy na prostokąciki po 20 tysięcy hektarów każdy (jak te na mapie z pierwszej części historii). Te lepsze prostokąciki —wilgotne, mniej kamieniste— zostawiamy dla rodziny, znajomych i korporacji o grubych portfelach. Te gorsze, suche i bez dostępu do rzeki, sprzedajemy imigrantom. Wszyscy mają już swoje ziemie? No to teraz wypuszczamy owce i pilnujemy, żeby jadły. To znaczy szukamy kogoś, kto za parę groszy na te owce popatrzy. Raz na rok przywozimy garstkę obdartusów z Corrientes, którym płacimy głodowe pensje i trzymamy w barakach bez światła i wody, żeby nam te owce ogolili (gdy zaprotestują na kiepskie warunki pracy, zawsze możemy ich rozstrzelać, jak działo się na początku lat 20.). Przygotowujemy transport wełny i zawozimy do punktu skupu kierowanego przez rodzinę Braun (tę samą rodzinę, o której wspominałem w pierwszej części tekstu, i która za rządów Mauricio Macriego zaledwie 3 lata temu miała ładnych parę tek ministerialnych). Jeśli potrzebujemy czegokolwiek: żywności, ubrań, zapałek, świeczek czy herbaty, ta sama rodzina Braun-Menendez sprzeda je nam, świeżo przywiezione z Londynu (bo południowa Patagonia początków XX wieku właściwie nie komunikowała się z Buenos Aires, importowała bezpośrednio z Wielkiej Brytanii, a rynek wewnętrzny nie istniał, bo wszyscy produkowali to samo, czyli owce). Idzie świetnie. Zyski z eksportu rosną. Kupujemy sobie nowe samochody, gramofony i radia z zagranicy. A co się dzieje, gdy spada cena wełny? Nic, pakujemy walizki i wyjeżdżamy, a Santa Cruz zostawiamy w stanie jeszcze dramatyczniejszego spustoszenia, niż miało to miejsce przed naszym przyjazdem. I tak trwa do dziś: porzucone budynki, zrujnowane zajazdy i wiatr grający na kolczastych drutach strzegących dostępu do przepastnych posesji. Rodziny i korporacje czekają na lepszy moment, by sprzedać nieużywane ziemie. Kiedyś przecież cena gruntów musi wzrosnąć i jeszcze parę groszy z tej Patagonii wyciśniemy, prawda? Niektórzy właściciele postępowali tak od samego początku: uzyskiwali od Skarbu Państwa 20, 40 czy 80 tysięcy hektarów pod pretekstem osadnictwo, przedstawiali fałszywe dowody na efektywne zajmowanie terenów, ale w rzeczywistości nigdy ich nie zajmowali. Czekali z założonymi rękami, aż posiadłość zdrożeje, by ją następnie sprzedać.

Zobacz także -> film dokumentalny "Człowiek potrzebuje przestrzeni" w produkcji!

Opuszczony posterunek policji w Laguna Grande, droga krajowa numer 288

Gotowanie na ekranie: nieśmiertelny guiso de lenteja

Znów: nie podważam potrzeby posiadania pieniędzy, ani nie proponuję, żebyśmy wszyscy wiedli życie na bazie korzonków. Tak też patagońscy pionierzy słusznie martwili się o dochody monetarne: w końcu przyjechali "robić Amerykę", chcieli wysyłać rodakom przekazy dolarowe, albo zapłacić reszcie rodziny za bilet transatlantykiem ze Splitu do Buenos Aires. Ale niechcący dali się złapać —warto dodać: złapać przez władze argentyńskie, opanowane imperialną żądzą zapanowania nad połową kontynenty i zbierania z niej podatków i ceł— w pułapkę ekstraktywizmu i w ten sposób przeskoczono pewien etap, niezwykle ważny dla zaludniania nowego terytorium: czas, w którym kolejne pokolenia zżywają się z ziemią, uczą się od niej, poznają jej owoce i jej właściwości, wytwarzają własną żywności i w końcu rodzi się także pewien sentyment do regionu i otoczenia. 

W wywiadzie z Ivo Domenechem, właścicielem ziemskim pochodzenia katalońskiego, zapytałem, czy w okolicach El Chalten dałoby się uprawiać ziemniaki. Dałoby się, bez problemu, odpowiedział. Ale nie byłyby rentowne, dodał za chwilę. Taniej przywieźć je z Mendozy. Innymi słowy: ziemniaków z prowincji Santa Cruz nie dałoby się eksportować.

A w Santa Cruz chciano eksportować już, od teraz, niech zaraz spadnie deszcz dolarów. Dolary spadły, ale ich deszcz ustał i wszyscy rozjechali się do domów. Od około pół wieku mamy obszar wielkości Wielkiej Brytanii w stanie letargu. 

Po co wyludnili, jeśli nie potrafią zaludnić?

Estancia La Julia cieszy się być może najlepszym położeniem na całym rozległym stepie prowincji Santa Cruz: dokładnie u zbiegu rzek Chico i Chalia. To ich wody zsumowane z wysiłkiem inżynierii irygacyjnej umożliwiły wytworzenie sieci kanałów i rozlewisk, tworząc zieloną oazą wśród suchych pustkowi. Niespodzianki nie będzie: w czasach bonanzy wełnianego eksportu, posiadłość należała do tej rodziny, co zawsze, czyli Braun-Menendez. 

Nie widać różnicy?

Widać, więc warto przepłacić. Albo zapłacić komuś w administracji publicznej, żeby akurat ta działka z wodą przypadkiem znalazła się akurat w naszych rękach

Także w okolicach Julii droga numer 288 krzyżuje się z asfaltowaną 27-mką dochodzącą z północy, z miejscowości Gobernador Gregores, będącej prawdziwym "skrzyżowaniem" prowincji Santa Cruz. Dalej, aż do wybrzeża, czarna nawierzchnia ułatwi pedałowanie. Do nocy brakowało jeszcze dobrych kilku godzin, ale doskonale zdawałem sobie sprawę, że drugiego takiego miejsca na nocleg, jak okolice Julii, nie znajdę: bariera z drzew chroniąca od wiatru, nieograniczony dostęp do wody, nie można prosić o więcej. 

Zobacz także -> Rok 2021 na 21 fotografiach

Gospodarstwo rozciąga się po prawej stronie drogi. Po lewej, na przeciwko, stoi kapliczka Gauchito Gila, postaci z legend i ludowych wierzeń odległej prowincji Corrientes, która to postać —być może razem z podróżami sezonowych robotników— rozprzestrzeniła się po całym kraju, tak jak wcześniej zrobił to napój yerba mate i muzyka chamamé. Przed wymalowaną na czarno i czerwono konstrukcją kierowcy i przejezdni zostawiają dary: papierosy, wino w kartonie, czasem liście koki, jeśli ktoś dowiózł je z północnego-zachodu aż na południowe kresy. Te kapliczki i ich święci-nieświęci patroni to dziś jedyni mieszkańcy patagońskiej pustki. Pilnują jej dróg. Obserwują nas i może również pytają: po co wyludnili, jeśli nie potrafią zaludnić?

Obóz

Gauchito Gil, ten akurat sfotografowany w innym miejscu

Rozbiłem namiot obok i rozpaliłem ognisko. Pod wieczór zjawił się mężczyzna z dzieckiem. Właśnie przejechali kamienisty odcinek drogi 288 i zdaje się, że urwali koło czy coś podobnego. Nie wiem, nie znam się na samochodach. Spytali, gdzie mogą znaleźć wodę. Wskazałem na najbliższy stawik. Pojechali autostopem do Piedrabuena szukać pomocy. Od skrzyżowania z drogą z Gobernador Gregores ruch na 288 jest już jako taki. 

Ja w dalszym ciągu myślałem, że w miejscu Estancii La Julia mogłoby kwitnąć miasteczko. Gdyby ktoś na czas zdał sobie sprawę i znacjonalizował ziemie u zbiegu rzek, gdyby przywieźć w nie ludzi, którzy mogliby uprawiać i jeść ziemniaki bez konieczności ich eksportowania, może wówczas, może wtedy. A może nie, kto wie. Sam prawie padłem z pragnienia po drodze przez step, a teraz ośmielam się wygłaszać wytyczne co do jego zaludniania? Nie wiem. Ale zawsze przypominam sobie południowe krańce Boliwii, zwłaszcza płaskowyż w okolicach Huayllajary, równie szary i suchy, co patagoński step. Tam również droga gwałtownie opada co jakiś czas w szerokie kaniony: rower sunie po ziemistych serpentynach, pasażer oczekuje być może imponujących rozmiarów rzeki. W pewnym momencie przez drogę przepływa nikła strużka wody sięgającej może po kostki, a może nie. Za nią droga zaczyna ponownie wdrapywać się na przeciwległe zbocze kanionu. No i tam, w tych kanionach po środku pustkowi, przy tych rzekach o mizernym biegu, nieporównywalnie mizernym w porównaniu do szerokich, potężnych rzek Patagonii, otóż tam żyją ludzie. Uprawiają kukurydzę, mają kilka zwierząt, w sezonie organizują wspólne łapanie wikunii, by zebrać ich sierść i przerobić ją na tradycyjne stroje. Nie eksportują. Nie wiem, czy boliwijski Urząd Skarbowy ma z nich jakiś pożytek, ale wyglądają na spokojnych i zadowolonych. W Przedsiębiorstwie Kolonizacyjno-Eksportowym "Republika Argentyńska" takie rzeczy się nie dzieją. A już na pewno nie na południu.

Zobacz także -> Patagonia przygnębia

Do Piedrabuena brakowało mi niewiele, więc —podobnie jak w Tres Lagos— nie spieszyłem się ze zwijaniem obozu. Rano spokojnie wypiłem termos yerba mate, wymyśliłem jakieś danie z resztek zapasów żywności i dopiero ruszyłem w drogę. Właśnie, bo zapasów żywności, tak jak i wody, za wiele nie miałem. Bardzo pomogła mi suszona, solona wołowina, którą przygotowałem sobie po pożegnalnym asado w El Chalten. 

Ale znów się pomyliłem, znów nie dojechałem ani łatwo, ani wcześnie. W okolicy wybrzeża zmienia się kierunek wiatru: z północno-zachodniego, dominującego bliżej Andów, na wschodni, lub wschodniawy, bo strasznie kręci na boki. I tak zamiast cieszyć się prędkością na równym asfalcie, pedałowałem mozolnie pod nieustępliwymi strumieniami podmuchów. I tak już jest, dobrze to sobie zakodować: my możemy mieć różne plany, niektóre bardzo piękne, inne bardzo ambitne, ale ostatecznie zweryfikuje je natura, zweryfikuje je rzeczywistość. W przypadku Patagonii: wiatr. To wbrew pozorom bardzo korzystny, pozytywny sposób myślenia: zwalnia nas z odpowiedzialności —z iluzorycznej odpowiedzialności!— za kontrolowanie wszystkiego, co się z nami dzieje, że jeśli nam się nie udało, to nasza wina, a jeśli nam coś wyszło, to znaczy, że oto my jesteśmy tacy wspaniali. Dokładnie na odwrót: jeśli nie wyszło, to bardzo prawdopodobne, że coś, jakaś siła natury —wiatr, pandemia, cokolwiek— nam to uniemożliwiły. A jeśli zdołaliśmy do czegoś dojść, to dzięki Bogu (wedle wyznania), dzięki naturze, społeczeństwu, naszej osobistej historii, na którą wpływ mieli rodzice, znajomi, rodzina, miejsce pochodzenia, kraj, czasy, w których przyszło nam żyć, dzięki przypadkowym decyzjom podejmowanym o tak, i tak dalej (oczywiście mogę się uważać za kowala własnego losu, ale nie mogę zapominać, że jeśli by mi nie dali na start młota, obcęgów i kowadła, to bym jak ten szewc bez butów chodził; poza tym kowal, rzemieślnik, to byt miejski, więc już na starcie ta cała wizja "kowala własnego losu" zamyka nas w kuźni i w murach miasta, które teoretycznie miałyby nas chronić czy wręcz odcinać od świata zewnętrznego, a już na pewno od natury, która —tak nam się wydaje— zupełnie nie ma na nas, kowali, wpływu. No a okazuje się, że owszem, ma: susze, rekordowe temperatury i koronawirus świadkiem. Powiedział mi kiedyś staruszek Gabriel: "Nie jestem zwolennikiem popularnych powiedzonek. Zazwyczaj są czystą ekspresją wygodnickich wizji świata, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością"). Tak też dzięki tym czasom, Bogu, historii i naturze udało mi się dojechać na atlantyckie wybrzeże Argentyny dnia siedemnastego listopada 2021 roku. Dzięki Wam wszystkim! 

(A teraz pojedziemy kawałek na północ i wrócimy z wybrzeża w Andy, czyli wreszcie przejdziemy do tematu. Ale to już w następnym odcinku.)


1. Doczytałeś/aś do końca? Mam nadzieję, że było warto! Jeśli chcesz, możesz odwdzięczyć się za przygotowany przeze mnie tekst jednorazową, dobrowolną wpłatą, coś jak postawić mi kawę w zamian za interesującą historię. Takie wsparcie motywuje i pomaga rozwijać dalszą działalność!

2. Jeśli zaciekawił cię ten tekst, prawdopodobnie zainteresują cię również inne treści, które tworzę: książki reporterskie, filmy dokumentalne, podcasty i artykuły prasowe o tematyce społecznej. Znajdziesz je na mojej stronie www.wojciechganczarek.pl. Jeśli chciałbyś regularnie wpierać moją działalność, możesz dołączyć do grona Patronek i Patronów w ramach platformy Patronite. Serdecznie zapraszam!

Komentarze

Popularne posty