Po 5 latach: za czym się tęskni?

Pamiętam, jak na początku podróży, jeszcze w Ameryce Środkowej, we wszystkim szukałem podobieństw do Polski: by jakoś to sobie wszystko tłumaczyć i szufladkować. Powstał nawet taki tekst: Beskid Honduraski, może ktoś pamięta. Teraz, chociaż suchy klimat Argentyny bywa bliższy polskiemu niż tropikalna wilgoć Hondurasu, podświadome skojarzenia zmieniły się.

Pas gór ciągnący się od miasta La Rioja na południe jest ponadprzeciętnie zielony w porównaniu do szarych, pustynnych szczytów pozostałej części NOA, NorOeste Argentino, północno-zachodniego regionu kraju. Szczyty wystające nieznacznie z ponad średniej wysokości pasma następują jeden po drugim z wyraźną regularnością. W załomach stoków malują się cienie: jak w Monte Avila na północ od Caracas, jak zielone wzgórza na południe od Naguanagua na wenezuelskim wybrzeżu.

Tak jak te ostatnie, tak i góry La Riojy ogląda się jak na dłoni: wyrastają nagle z pustej równiny. Dopiero suchy wiatr, grube pnie kaktusów i chłód mas powietrza znad Patagonii przypominają, że to jednak nie to samo. I wówczas trudno nie poczuć ukłucia w sercu.

Okolice La Riojy

Okolice Naguanagua

Podobny zawód przeżywam w miasteczkach. Te tutejsze znajduję nieczęsto; ciche i nieruchome, odsypiają swoje sjesty do szóstej po południu. Ludzie, jeśli już ich spotkasz, nie wykazują specjalnego zainteresowania przejezdnym. Nie krzyczą "dzień dobry", "cześć"; przez ulicę nie przebiegają kury ani rozkrzyczane dzieci, z okien nie dochodzą dźwięki bachaty, przed domami nie plotkują kobiety.

Czyli jednak nie, to nie to samo.

Mówią, że nie należy porównywać. Zgoda, ale tu nie chodzi o porównania. Chodzi raczej o emocje: że miałeś wrażenie —przeczułeś w zapachu, w temperaturze, w krajobrazie— że to to —takie "to" stare, znane, dobrze wspominane— a to jednak co innego, i stąd zawód.

Droga krajowa numer 150 przecina te zielone wzgórza i brnie na zachód, w kierunku chilijskiej granicy. Nagle wraca suchy pejzaż szarych piasków zdobionych ostrokrzewami, czerwone skały i pustka. Mimo wszystko wrażenie znajomości i oswojenia pozostaje. NOA, północno-zachodnia Argentyna, to obok okolic Buenos Aires, najstarsza część postkolonialnego kraju, miejsce, gdzie w XVI wieku zakładano pierwsze miasta. I te miasta są tam do dziś, razem z całą siecią miasteczek. Krajobraz jest tam najczęściej zagospodarowany i zmieniony przez człowieka i jego zapory wodne i zalewy, winnice, oliwne gaje, uprawy trzciny cukrowej czy kopalnie.

Samotna stopięćdziesiątka prowadzi przez pustkę, pampy i suchorośla, gdzie tylko człowiek i natura, gdzie nocą może nie ktoś, ale coś na pewno cię obserwuje. To sytuacja, którą wiążę bardziej z Kolumbią i jej dziewiczymi lasami, niż zaludnionym NOA. To to?

Droga numer 150 za Patquią
Okolice Doliny Księżycowej

Nocleg przed Los Baldecitos


Na zjeździe w kierunku Jachal, na pełnej prędkości, opadła mnie —znów— niezdefiniowana melancholia. Dlaczego? Melancholia, ale za czym konkretnie? Osoba, miejsce? Polska, Kolumbia? Kraków, Wenezuela? Pomyślałem, a w głowie zaczęły mi się przesuwać obrazy podobnych zjazdów z Ekwadoru i Kolumbii, Boliwii i Peru —ten najwyższy, z położonej na blisko 5 tys. metrów n.p.m. przełęczy Ticlio do nadmorskiej Limy, w jeden dzień— i nawet stąd, z Argentyny. Byłaby to więc melancholia za unikatową mieszanką adrenaliny z serotoniną, która najwyraźniej uwalnia się właśnie na długich, stromych zjazdach po dobrze asfaltowanych drogach? I jasne, także za wszystkim, co się z nimi wiąże, czyli bardzo często powrót z pustki do większych osad ludzkich czy upałów, które tak bardzo lubię (o tym było nieco w Przyzwyczaiłeś się już do upałów?).

Powrót do upałów albo nad brzeg morza. Przyrzekam, że na ostatnich kilkuset metrach zjazdu drogą numer 150, kiedy właśnie miałem minąć ostatnie wzniesienia, te, za którymi nie było już widać następnych, nie było już widać nic, przyrzekam, że przez ułamek sekundy wierzyłem, że zaraz trafię na sam brzeg Oceanu Spokojnego, na ekwadorską plażę. Ale nie trafiłem. Miałem w zamian kolejną równinę, kolejne kilometry drogi i kolejny łańcuch gór na horyzoncie.

Zjazd w kierunku Jachal

Zjazd w kierunku Jachal, już za serią tuneli

Jeszcze więcej pustki


W nocy budziłem się wielokrotnie. Paradoksalnie śpi się znacznie spokojniej na otwartej, niczym nie chronionej przestrzeni, gdzie dudnienie wiatru porywa w sen niczym nie zakłócony.

Tutaj, pośród zagajnika szarańczynów, cisza wyczula na każdy szelest: ptaków?, węży?, insektów? Suche, kolczaste gałęzie drzew ocierają się jedna o drugą, przypominając cichy szczęk metalu.

O czwartej rano zobaczyłem zachód księżyca. Całą noc świecił mi jak latarnia. Nad ranem pochylił się nad horyzontem, przybrał odpowiednią zachodom czerwonawą barwę i począł skrywać się za górami, wysyłając mi przez gryzmoły gałęzi wyraźne, prawie dotykalne snopy ciepłego światła. Gdy księżyc zniknął, gwiazdy rozmnożyły się.

Na śniadanie wyszedłem na pustą drogę. Usiadłem na środku asfaltu: na środku równiny jak obrusu rozpostartego na trzydziestu kilometrach dzielących sąsiednie, równoległe masywy gór. W dali majaczył biały, oblodzony szczyt. Za nim —mówiłem sobie— za nim rzeczywiście jest ocean.


Tam, daleko

Tam, daleko, wieczorem

Poranek wśród szarańczynów

Sąsiedzi

Strąki szarańczynu

Szarańczynowy gaj

Szarańczynowe kolce


Komentarze

Popularne posty