Zderzenia cywilizacji: tam i z powrotem

Przez przeszło cztery i pół roku krążyłem po Ameryce Łacińskiej. Nagle znalazłem się na chwilę — dwa i pół miesiąca — w środkowej Europie: we Wrocławiu, w Warszawie, w Bratysławie. W drodze powrotnej odwiedziłem jedne z największych lotnisk na świecie: Heathrow w Londynie, Benito Juarez w Meksyku, Guarulhos w Sao Paulo. Wreszcie: dotarłem do Santa Cruz de la Sierra, Boliwia.

Zderzenie

cywilizacji:

tam

i z powrotem
Jest dużo myśli na ten temat.

Jedna z nich to ta, że podróżowanie, przemieszczanie się, jest konieczne. Cztery i pół roku starczyło, by Ameryka Łacińska stała się dla mnie normalna. Przestała szokować, dziwić. Dawno już nie robię zdjęć na targach, bo kobieta w kolorowej sukni, z dzieckiem w chuście na plecach, sprzedająca dwadzieścia rodzajów papryczek chili na skraju ruchliwej ulicy jest dla mnie najnormalniejszym widokiem na świecie. W drugą stronę, gdy wróciłem do Polski, wszystko nagle stało się interesujące, zagadkowe, wciągające. Czułem się wielokrotnie jak turysta we własnym kraju, turysta w takim pozytywnym sensie kogoś, kto się chce dowiedzieć czegoś nowego o nieznanym miejscu.

Niedawno na znanym portalu społecznościowym napisałem, że to czy inne zjawisko w Polsce jest nowe i ktoś odpowiedział, że nie jest nowe, tylko mnie dawno w tej Polsce nie było. Dawno, nie dawno: pięć lat. Ale właśnie o to chodzi, że a nieobecność ułatwia dostrzegać te nowe rzeczy.

Wróciłem do Polski bogatszej. Ja wiem, że nie dla wszystkich, że nie po równo, że wręcz przeciwnie, że nauczyciele wciąż mało, że pielęgniarki jeszcze mniej, ale jednak: to się widzi na ulicach. Jeśli sprzedaje się jagnięcinę w mleku kokosowym w średniej klasy restauracyjkach bez kelnera na stolik, to znaczy, że istnieje pokaźna grupa ludzi, którą na takie delikatesy stać.

Busz po polsku jest najmniej poważaną książką Kapuścińskiego. Zazwyczaj w ogóle się o niej nie wspomina. Zbiór reportaży traktuje o Polsce, a o Polsce każdy ma swoje zdanie, 38 milionów zdań, więc nie pretenduję by moje miało być bardziej słuszne niż inne. Jeśli coś w tym artykule stwierdzam, to tylko to, że miałem takie lub inne odczucie. Subiektywne.

W pociągu relacji Warszawa — Katowice siedziałem w przedziale z mężczyzną i kobietą, których ubiór i opowieści pozwalają mi jednoznacznie umieścić ich w worku "klasa średnia". Mężczyzna opowiadał o hotelach w Dubaju, że wygodne i nie takie drogie. Miejscówki w pociągach zawsze wybierałem w wagonach z przedziałami, właśnie dlatego. Kobieta: a widzisz pan, a u nas, co by pomyśleć u nas, my zawsze sto lat za murzynami. W przedziale siedział młody turysta ze Stanów Zjednoczonych. Młody nie miał legitymacji. Konduktor mówił bardzo dobrze po angielsku i wyjaśnił, że w Polsce, aby jechać z biletem ulgowym, należy dysponować legitymacją studencką lub szkolną. Turysta zapewniał, że miał legitymacje wirtualną, ale nie łapie sieci (jechaliśmy przez las).

Jak dla mnie — bomba. Przedział miał trzy wygodne, szerokie fotele w rzędzie, z regulowanymi zagłówkami. Klimatyzacja. Czysto. Stolik pod laptopa czy książkę. No i ten konduktor, który mówił po angielsku, nie wiem czy w zachodniej, cywilizowanej i europejskiej Francji czy Włoszech znajdziecie takiego.

Dla moich współpasażerów — skandal. Że jak konduktor mógł żądać legitymacji. Że to biedne dziecię amerykańskie Bogu ducha winne (ciekawe czy Bogu ducha winne byłoby analogiczne polskie dziecię, które zapomniało stanąć w wielogodzinnej kolejce w sekretariacie po pieczątkę na nowy semestr). I że jak to tak, ze w pociągu nie ma wifi, skandal. Sto lat za murzynami.

Także każdy ma swoje zdanie na ten temat, nie zamierzam się kłócić.

Bra-ti-sla-va

Nie chodzi o winę, raczej o smutek, uczucie proste.

Było mi łatwiej, gdy wyjechałem do Ameryki Łacińskiej z biedniejszej Polski. Mogłem wówczas mówić: narzekacie, narzekacie, ale u nas nie jest wiele lepiej. Minimalne wynagrodzenie w Ekwadorze nie różni się wiele od polskiego. Nauczyciele w Kostaryce zarabiają wiele więcej od naszych.

No, ci ostatni to akurat dalej zarabiają więcej. Plus mieszkanie gratis.

Ale tak ogólnie, to w Polsce jest dużo lepiej. Pod wieloma względami.

Mówiłem: to nie nasza wina. Dalej patrzyli podejrzliwie. Myśmy nikogo nie kolonizowali, nikogo nie obrabowali. To nas okradli, rozebrali, w wieku XIX w ogóle nas nie było. Nie przekonałem.

O tym już było (patrz Lapidarium paragwajskie (2)), ale tu pasuje na tyle wyjątkowo, że powtórzymy:

W momencie przejścia z kapitalizmu do neoliberalizmu (czyli do społeczeństwa zdominowanego i kierowanego przez instytucje finansowe) relacja konfliktowa to już nie nienawiść międzyklasowa, a nienawiść osobista, między konkretnymi osobami. To znaczy: z punktu widzenia wykluczonych, wszyscy i każdy z osobna spośród ludzi włączonych w system jest winny wykluczenia jego jako wykluczonego. Każdy włączony w system zajmuje miejsce, z którego został wykluczony ten spoza systemu. Ergo: nie ma niewinnych. Stąd te niebywałe [dotychczas] rozmiary przemocy. (Franco Sampietro)

Nie o winę tu chodzi. Chodzi o to, że tak już jest. I teraz młody, zdolny informatyk z Caracas jeździ taksówką albo sprzedaje hamburgery, bo nie ma dla niego pracy. Młody, zdolny informatyk z Wrocławia zarabia piętnaście tysięcy. Bo jest zdolniejszy, sprytniejszy, bardziej pracowity, błyskotliwszy? Nie, bo urodził się we Wrocławiu. W Polsce. Że ten z Caracas może wyjechać, może pracować przez internet, może to, tamto? A może on o tym nie wie? Nie wie, że może. Bo jest słabszy, nieogarnięty? Nie. Bo nie żyje w otoczeniu, które wie. W którym się wie. Bo jeśli ja wiem cokolwiek, jeśli ja — na przykład — potrafię korzystać z komputera, to nie dlatego, że z wrodzonego geniuszu i pracowitości zbudowałem elektroniczny wynalazek i teraz władam nim z łatwością. Nie, po prostu urodziłem się w otoczeniu, które dysponuje komputerami i używa ich na co dzień, to wszytko.

Jest smutne, że masa ludzi cierpi biedę, bo tak wyszło. Urodzili się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Banał, a boli.

I teraz mamy tych, którzy kupują bitcoiny, może te bitcoiny znowu podrożeją i ci, którzy teraz je kupują, będą bajecznie bogaci. Bo byli sprytni, pracowici, inteligentni? Na pewno. Ale przede wszystkim dlatego, że żyją w otoczeniu, w którym się wie o bitcoinach. Bo jakby żyli na przedmieściach Santa Cruz, pewnie smażyliby kurczaki na starym oleju.

I jasne, że wszystko ma swoje przyczyny — historyczne, ekonomiczne, społeczne, klimatyczne, geograficzne, wszelakie — ale stan rzeczy jest, jaki jest. I to, co prowokuje, to smutek.

Mój kolega, T., powiedziałby na pewno, że oni wszyscy powinni zostać testerami, ale to chyba nie takie proste. Czasem wpada do głowy jakaś genialna idea, która by to wszystko rozwiązała, ale zaraz zdajesz sobie sprawę, że to nie takie oczywiste, że to równanie na nieskończoną liczbę zmiennych, że gdy tylko podniesiesz rękę by coś zmienić, oblepi cię jak klej sto innych rąk, które wskażą ci, że no tak, ale jeszcze to i to i to, i że jak zmienisz jedną rzecz, sto innych szlag trafi.

I zostaje smutek.

Drzewa słowackie

Na pewno zaraz mi przejdzie.

Zwłaszcza, że jest jeszcze druga strona medalu. Że niby wszystko jest, kawa w rogu Hali Targowej we Wrocławiu smakuje jak żadna inna, działa Uniwersytet Trzeciego Wieku i można się dokształcać całe życie, a jednak im więcej przedmiotów, tym więcej problemów. Ten chodzi do psychologa, tamten do psychiatry, on bierze tabletki na spokój, ona — na sen.

Nie wszyscy. Może wcale nie jest ich tak dużo, nie wiem, nie miałem czasu sprawdzić. Gdy wyjeżdżałem, miałem odczucie, że może warto by było zostać, zbadać, spisać reportaż o Polsce bogacącej się: co ją boli, czy boli ją mniej czy więcej, a może tyle samo, tylko gdzie indziej. Już nie wątroba, a głowa lub oczy.

(A może właśnie jest odwrotnie? Może to my dopiero dorastamy do poziomu południa? Pojęcia milenialsa opiera się — oprócz całej technologicznej otoczki internetu — na tym, że człowiek zaczyna cenić bardziej doświadczenia inne, niż praca na etacie. Że ważniejsze niż praca jest dla niego życie prywatne. W Ameryce Południowej, przynajmniej w cieplejszych stronach, ludzie kierują się tymi pryncypiami od wieków, z tą techniczną różnicą, że nie wymachują iphonami i nie wprowadzają w to wszystko pojęcia hipstera na dokładkę. W obu przypadkach chodzi mniej więcej o to samo: pokolenie Y czy milenials mogło zaistnieć dzięki względnie rozpowszechnionemu dobrobytowi w krajach uprzemysłowionych pod koniec XX wieku, dzięki czemu spora część społeczeństwa nie musi się już się mordować pracą jakąkolwiek by była, za wszelką cenę, by tylko przeżyć. Podobnie jeśli siedzimy w ekwadorskiej dżungli: banany wiszą na oknie, to bardzo uspokaja — więcej o tym było na ostatnich slajdowiskach i w Boliwii na gorąco. Drugi detal — obok iphona — to fakt, że na przestrzeni dziesięcioleci trochę nam ta gonitwa mogła pomieszać w wartościach.)

Sam sobie wyrzucam: może się czepiasz. Może wszystko jest dobrze. W porządku, część jeszcze zarabia mało, ale to tylko kwestia czasu, pewnie za dziesięć, za trzydzieści lat wszyscy będą dostawać dwa tysiące dolarów minimalnej na rękę i każdego już będzie stać i na jagnięcinę, i na wakacje w Tajlandii. Wowczas już dla wszystkich największym zmartwieniem będzie które piwo kraftowe tego wieczoru, jaki kolor butów, jaka aplikacja, która firma szybciej wysyła zamówienia z internetu, które smoothie jest bardziej smooth. Ale może właśnie o to chodzi. No właśnie: o co chodzi? O TO?

Ale jak TO pogodzić z TYM smutkiem?

Ma-ra-cai-bo

Nie pamiętam już nazwiska poety, ale pamiętam, że B. — z Caracas — powiedziała, że podziwia go za to, że "su preocupacion es global", czyli, że gdy się martwi, martwi się o cały świat.

Bo jeśli globalizacja, to znaczy, że gdy coś poruszę tutaj, to zmieni się także tam. Że jeśli mnie stać na nowe ubranie co miesiąc, bo jest takie tanie, to ile zarabia ten, kto je szyje — to taki banał, ale jednak. Że jeśli uknuję taki super sprytny biznes, kupię bitcoiny, zamienię waluty, pospekuluję cenami soi czy kukurydzy na giełdach commodities i coś z tego wyciągną — wyciągnę pewną ilość pieniędzy — to ta ilość pieniędzy zniknie z innego miejsca. Może ktoś nie będzie w stanie spłacić kredytów na nawozy sztuczne pod soję, przyjdzie mu sprzedać ziemię, dom i osiedlić się w slumsach najbliższego miasta. Może kukurydza okaże się dla kogoś za droga i będzie musiał dać dziecku na śniadanie tylko pół arepy.

Nie wiem.

Mówi się o tym, że dziś towarem jest informacja, i ma to w sobie coś przerażającego. Gdy kontaktujemy się z drugim człowiekiem, wymieniamy informację: codzienną, mało skomplikowaną, czasem bardziej zaawansowaną. Jeśli dziś towarem jest informacja, handel kładzie szlaban na kontakty międzyludzkie. Nie mogę ci powiedzieć: owszem, mogę ci sprzedać.

Wyobraźmy sobie, że facebook zaczyna swoją działalność od oferty w stylu: w zamian za pana dane osobowe, które sprzedamy przedsiębiorstwom reklamowym na całym świecie, pozwolimy się panu wygodnie komunikować z rodziną i przyjaciółmi. Wątpię, by ktoś na to poszedł. Kluczową informację przemilczano. Wychodzi na jaw dopiero w ostatnich latach, ale już za późno na reakcję: cały świat jest uzależniony. Najlepszy biznes można zrobić na podstawie tego, że komuś się czegoś nie powie. Kiedyś nazywało się to oszustwem, dziś, o, proszę pana, pan nie wiedział?, "dziś towarem jest informacja!".

Domy

Gdy dojechałem do Santa Cruz i jechaliśmy z J. na osiedle Plan 3 Mil — czwarte zdjęcie od góry — byłem przerażony. To tylko na chwilę: dzisiaj przeprowadzam się bliżej centrum, ale tę podróż autobusem miejskim zapamiętam. Patrzyłem za okno i nie mówiłem nic. Dopiero co było lotnisko Heathrow, dopiero co zamawiałem filtry fotograficzne, które na drugi dzień czekały na mnie w paczkomatach; dopiero co nienaganne tramwaje, wszystko płatne kartą, wszystko czyste, a teraz czarne worki w kanałach ściekowych, cieki na ulicy, śmieci oblepiające ogrodzenia z drutu kolczastego. Jak to się stało, skąd ja się tutaj wziąłem, co ja tu robię.

Odwykłem.

Z tymi płatnościami kartą to jest nawet irytujące. W Londynie chciałem zostawić gdzieś bagaż i pospacerować na lekko. Nie było to proste: musiałem przysiąść się do telefonu, zainstalować aplikację, zrobić płatność elektroniczną, dostać potwierdzenie, idź pan tu, idź pan tam, zostaw bagaż, jeszcze nie, poczekaj na wiadomość, potwierdzenie, teraz tak, już.

Kiedyś było łatwiej: dawało się torbę panu w garniturze, dostawało się numerek, nie?

Aha, i zniknęli punkowie i metalowcy. Tzn. na pewno jeszcze gdzieś tam żyję, ale się ich już nie uwidzi tak łatwo, jak kiedyś: glany, długie włosy, czarne spodnie, koszulki Behemota, kontestacja. Może już nie ma czego kontestować, bo ja wiem. Za dwadzieścia lat studenci socjologii będą notować w tabletach: była sobie taka subkultura jak punkowcy. Wyginęli wraz z drugą dekadą XXI wieku. W zamian pojawiły się grodzone osiedla, czyli chyba jednak nie dla wszystkich jest ten dobrobyt: jeśli by był dla wszystkich, to po co się grodzić.


Komentarze

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty