Na południe III: Río Negro

Czy czegoś brakuje miasteczkom takim jak Choele Choel: z jego stosunkowo zamożną ludnością, serdecznością sąsiadów, wzorową organizacją? I parkiem. Park nad rzeką jest chyba większy niż całe Choele Choel. 

Groty strzał, z kolekcji pani Palmiry

Do odsłuchania także w formie podcastu:


Dzieci skaczą do wody i spływają w dół rzeki. Mężczyźni łowią karpie i pstrągi. Młodzież, ukryta w cieniach drzew, siorbie yerba mate. Do klubu kajakowego może wpaść każdy. Uprzejmi instruktorzy pokażą jak wejść na pokład i się nie przewrócić (chociaż ja, owszem, ja się przewróciłem) a także jak używać steru. I w drogę.

Po drugiej stronie rzeki rozciąga się długa na 30 kilometrów wyspa na rzece Río Negro, przeorana systemem kanałów irygacyjnych, które nawadniają plantacje brzoskwiń, śliwek i gruszek. Rzędy potężnych topoli oddzielają poszczególne sady owocowe i uprawy.

W klubie emeryta starsi panowie grają w tejo, grę podobną do petanki czy buli, z tym, że zamiast kulami, rzuca się drewnianymi krążkami pomalowanymi na dwa różne kolory.

Pracownicy sezonowi z Santiago del Estero przyjeżdżają na żniwa i wracają do siebie. Pracownicy z Boliwii przyjeżdżają i już zostają. Wszyscy wyglądają na spokojnych i relatywnie zadowolonych.


Pustkowie

Pierwszych poznałem jeszcze w Rio Colorado, gdzie —o czym pisałem ostatnio— zatrzymałem się w domu rodziców Miguela. Do naszego spotkania doszło wczesnym rankiem, a po południu —i po solidnej dawce pieczonej wołowiny— wybraliśmy się na sobotni targ. Wiatr dął okrutnie, granatowe ceraty namiotów łomotały na wietrze.

Matka Miguela sprzedawała używane książki. Sąsiadka — domowy chleb. Ale większość straganów uginało się od warzyw i owoców, a ich sprzedawcy, co widać było tak po fizjonomii, jak słyszało się po akcencie, nieodmiennie pochodzili z Boliwii.

Z Rio Colorado na zachód prowadzi trasa krajowa numer 22 (ta sama, która pchnęła mnie do kompozycji widea o niebezpieczeństwie na argentyńskich drogach). Jej pierwszy odcinek jest wyjątkowo niebezpieczny: co chwilę wyprzedza mnie obładowana ciężarówka, a z przeciwka nadjeżdżają niekończące się —naprawdę bywają długie— sznury samochodów osobowych, którymi wczasowicze wracają z Bariloche, argentyńskiego Zakopanego, do Buenos Aires po —miejmy nadzieję— udanych wakacjach. Wielu na dachach wiezie kajak. Albo dwa.

Ruch uspokaja się po skrzyżowaniu z drogą numer 251: większość ciężarówek skręca w lewo, w kierunku portu w San Antonio, ja kontynuuję prosto na zachód.

Przed wyjazdem spojrzałem na mapę. Choele Choel od Rio Colorado dzieli 140 kilometrów. Po drodze nie ma nic. Nic, oprócz wspomnianego skrzyżowania. I oprócz opuszczonego psa, który podąża za cieniem pozostawianym przez przydrożną reklamę. Na skrzyżowanie dojechałem w południe, więc cień był już bardzo skąpy: z konieczności siedzieliśmy więc razem, ja i pies. Był wyraźnie spragniony. Miałem wodę, ale czekało mnie jeszcze ponad sto kilometrów pustkowia. Rozejrzałem się. Naokoło piętrzyły się śmieci: przede wszystkim butelki, niektóre z resztkami wody i napojów. Coś mu tam uzbierałem.

To trzeba zobaczyć: pedałujesz godzinami, a po obu stronach drogi nic się nie zmienia. Na południowym skraju prowincji La Pampa były przynajmniej pagórki. W Chaco tu i ówdzie wyrośnie drzewo. Między Rio Colorado i Choele Choel naprawdę nie ma nic. Po horyzont ciągną się niskie, całkowicie homogeniczne zarośla. I tylko wjazdy na posesje —raz na kilka kilometrów— pozwalają mi dostrzec, że jednak się poruszam.

Ojciec Miguela poinformował mnie, że niemal dokładnie w połowie drogi znajdę dom, który jednocześnie robi za restauracyjkę dla zmęczonych kierowców ciężarówek. Przeczuwałem, że osoba prowadząca lokal pośrodku takiego pustkowia nie będzie wylewna. Z braku innych punktów zaczepienia myśli, myślałem o nim: o samotnym mężczyźnie żyjącym w połowie drogi do Choele. Wyobrażałem go sobie: zachowawczego, podejrzliwego, pozornie lub faktycznie niezainteresowanego kontaktem.

Dawno moje przeczucia nie sprawdziły się z taką dokładnością. Stał oparty dłońmi o maskę samochodu. Może nigdy się o tę maskę nie oparł, może stał tak zawsze: od kiedy istnieją samochody i samotni mężczyźni, których los zawiał w sam środek prowincji Rio Negro.

Stał oparty o maskę i patrzył w ziemię. Musiał mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. Może siedemdziesiąt.

Za mężczyzną wznosił się niewielki, szary budynek. Światło było zgaszone. Zbliżyłem się może na metr, ja — dyszący, na rowerze, on dalej patrzył w ziemię. Pozdrowiłem. Odpowiedział, ale nie podniósł głowy.

Od kiedy się wyprostował, patrzył mi w oczy. Nie rozmawialiśmy długo. Napełnił mi wodą dwie butelki. Powiedział, że po drugiej stronie drogi stoi budka od masztu antenowego: antena nigdy nie powstała, a dach może mi się przydać, bo zbiera się na deszcz.

Miał rację: tamtej nocy padało. Słuchałem kropel wody rozbijających się o beton. Huśtałem się lekko w hamaku.

Następnego dnia do Choele Choel dojechałem szybko. Intensywny wiatr, który chciał zawrócić mnie w Rio Colorado, ucichł. Droga stała się łatwa.

Droga i pustka

Szarość pustki

Pustkowia Rio Negro nie byłyby prawdziwymi latynoamerykańskimi pustkowiami, gdyby nie zostały ogrodzone tysiącami kilometrów drutu kolczastego

Kolega pies

Wielotonowi koledzy


Wina

Octavia poznałem długie miesiące wcześniej, zimą 2019 roku. Trafiłem do Rio Ceballos, jednego z miasteczek-sypialni, z których ludzie wyjeżdżają każdego ranka do pracy w milionowej Cordobie, drugim mieście Argentyny. Na pagórkowatych ulicach osiedla rozwijającego się w sposób dynamiczny i niekontrolowany, trudno znaleźć konkretny adres. Pytałem tu, tam, zapytałem i Octavia, który stał akurat przed domem. Wskazał mi miejsce, którego szukałem i zaprosił, bym wpadł później. Wpadłem. Dostałem słoik dżemu z pomarańczy i adres w Choele Choel.

Jaki rumiane chłopaki

Rio Negro —czyli Rzeka Czarna— wyrzeźbiła głęboki i długi na setki kilometrów kanion w płaskim pustkowiu północnej Patagonii. Gdy dojeżdżam do Choele, droga opada gwałtownie: to właśnie zjazd do kanionu. Na dole krajobraz i klimat zmieniają się nie do poznania. Wiatr ustaje, w powietrzu czuć wilgoć, okolica zielenieje i zamiast bezludnej pustyni mamy 10-tysięczne miasteczko.

Octavio zimę spędza w Cordobie, a na lato wraca do matki, Palmiry Van del Linder. Kobieta mieszka w obszernym domu po prawej stronie drogi. Rzeka i centrum Choele leżą po lewej. Oboje przyjęli mnie z serdecznością i marynatą z dzika. Bardzo smaczna.

Jest taki zakątek latynoamerykańskiej duszy —i w sposób bardzo szczególny: duszy argentyńskiej— w który obcym zapuścić się nie jest łatwo. Nie dlatego, by było to miejsce trudne do znalezienia, wręcz przeciwnie: widać je od razu, rzuca się w oczy. Trzeba natomiast wyjątkowej delikatności w dobieraniu słów, w formułowaniu pytań, by nie wyszło na to, że oto przychodzisz i oskarżasz. Jeśli na to wyjdzie, zaraz sam usłyszysz oskarżenia. Palmira zaprosiła mnie w ten zakątek bez pytania: o poczuciu winy opowiedziała otwarcie. I to nawet wierszem własnego autorstwa [poniższe wideo ma polskie napisy].



Ktoś skolonizował ziemię, którą tak kocham
I osiedlono w niej białych, cudzoziemców z całego świata
Mordując naszą rasę, łagodną i pokojową,
Która z braku zbroi straciła wszystko w tamtym czasie.

A kolonizatorowi, który wymordował tysiące
Dziś stawia się pomniki, czci się jego pamięć
I wszyscy zgadzamy się, że to, co błyszczy na szczycie góry
To pomnik Roki, bohatera kampanii pustynnej.

Ja bym powiedziała: tego bohatera, co z grupą zbrojnych
Przyszedł zniszczyć domy miejscowych, których tak kocham
Bo nie jest tak, że miejscowi byli dzicy i awanturniczy
Takimi, takimi ich uczyniliśmy my, szanowni obcokrajowcy
Zabierając im wszystko, nawet sny i marzenia.

I ja, wywodząc się z rasy całkowicie europejskiej
Uwierzcie mi, że czuję się winna,
Muszę przyznać: jest mi wstyd.

I pytam teraz was: co o tym wszystkim sądzicie?
Wy też wygnalibyście naszą ludność rdzenną
Na jałowe stepy, na bezużyteczne pustynie
By samemu korzystać w spokoju z tego, co należało do nich?

To dlatego proszę was: kochajcie ludzi naszej ziemi
Bo tamten "Indianin", który niegdyś zamieszkiwał dzisiejsze Choele Choel,
Na pewno zmieszał swoją krew z krwią przybyszów
I wszystko co dziś do nas należy, to im jesteśmy winni.

(Podkreślenie moje.)

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Pochodząca z holenderskiej rodziny Palmira żyje dziś w dolinie Rio Negro. Te żyzne ziemie, podobnie jak andyjskie przedgórze Neuqunu, opływające w obfite strumienie, zostały nie tak znowu dawno "oczyszczone" z ich rdzennych mieszkańców, Mapuczów. Teraz nie oni, a Palmira korzysta w spokoju z przyjemnego klimatu i naturalnego dostatku wody i pożywienia.

Napisałem wyżej, że kwestia winy dotyka w sposób szczególny duszę argentyńską. Dlaczego akurat argentyńską? W innych krajach ciąg przyczynowo-skutkowy kolonizacji rozmywa się z upływem czasu. Główne uderzenie konkwisty w Peru czy Kolumbii nastąpiło cztery wieki temu. Dziś trudno byłoby znaleźć Peruwiańczyka — "czystego" potomka Hiszpanów z XVI-wiecznych wypraw za ocean. A co prawda Paragwaj i Wenezuela przeżyły masowe imigracje stosunkowo niedawno, bo już w XX wieku, ale te nie wiązały się z masowym i planowanym mordem ludności miejscowej.

Natomiast w Argentynie systematyczna i brutalna dezintegracja Mapuczów, Tehuelczów, Qomów czy Wiczich trwała do lat 30. XX wieku. Na wschodnie krańce Formosy już wprowadzali się Polacy i Chorwaci, a kilkadziesiąt kilometrów dalej na zachód argentyńskie wojsko strzelało do ludzi. "Czyściło" teren.

W poprzednich wpisach (Buenos Aires, La Pampa) rzucałem mimochodem porównania działalności państwa argentyńskiego z hitlerowską rzeszą. Teraz jest chyba jasne, że nie było w tym przesady. Mamy do czynienia z pełną analogią: w obu przypadkach chodziło o poszerzenie Lebensraumu, czyli miejsca, na którym mogłaby się rozwijać rasa panów. I o usunięcie tej drugiej, nieprzydatnej rasy.

(Z czasem dyskurs złagodził się nieco. Sam Julio Roca mówił, by nie strzelać za dużo, bo potem nie będzie miał kto pracować. Pracować na rzecz tej lepszej rasy.)

Rzecz jasna imigranci z Europy nie mieli o niczym pojęcia. Oni tylko przeczytali w gazecie, że za oceanem czekają na nich tanie ziemie, więc jeśli chłop miał na Lubelszczyźnie cztery morgi, a w Formozie mógł mieć 50 hektarów, to dwa razy się nie zastanawiał. O ludności miejscowej nie wiedział, a jeśli ktoś mu o niej wspominał, to raczej w kategoriach dziwnych zwierzątek, które w najlepszym razie można by zatrudnić w cyrku czy na pokazach kuriozów. Nie jest zresztą tajemnicą, że w miastach takich jak Berlin, Londyn czy Paryż funkcjonowały "ludzkie zoo" na których eksponowano ludność innych kontynentów, również Ameryki Południowej. Ludzi z Patagonii pokazywano także na ulicach Buenos Aires: nagich i zamkniętych w klatkach. Przechodnie rzucali im surowe mięso. Ale jesteśmy cywilizowani, nie?

Świadkiem tego wszystkiego był jakże płodny w sztukę, jakże cywilizowany XIX wieku, ten wiek, o którym można by mówić przez dwa­dzieścia wieków — jak tłumaczył Tadziowi Andrzej Bobkowski w "Szkicach piórkiem", zaraz po tym, jak wymienił jednym tchem Karola Wielkiego, Napoleona i Dziewicę Orleańską, zachwalając walory Francji i Francuzów. A więc XIX wiek, właściwie to jego końcówka. Istniały już podówczas prawa i wolności obywatelskie, ale —jak widać— nie dla wszystkich. Stąd warto zacytować odpowiedź Tadzia: Kurwa, królu kochany, a nie żadna Dziewica.

Możesz się zapierać, że o niczym nie wiedziałeś. Że nie miałeś tego na celu. Że więcej nawet: nigdy w życiu nie przyłożyłeś ani nie przyłożyłbyś do tego ręki. Ani ty, ani twoi dziadkowie. Ani twoi synowie nawet. Możesz iść z argumentami w drugą stronę: że tamci to nawet nie byli ludzie, tylko dzikusi. Albo: że taka już jest kolej historii, że słabsi muszą odejść. A jednak prędzej czy później będziesz musiał strawić tę niełatwą prawdę: twój dobrobyt materialny opiera się bardzo bezpośrednio na śmierci tysięcy niewinnych dusz. I nie możesz wyprzeć się, powiedzieć: to już przecież tak dawno temu, bo rodziny tych tysięcy jeszcze żyją. Czasem to twoi sąsiedzi. I co teraz, co z tą prawdą zrobisz?

Nie jest łatwo.

Palmira podróżowała. Spotykała się z rybakami z Entre Rios, pasterzami z Salty czy górnikami z San Juan. Tego szukała, takie było jej pragnienie: odwiedzać prostych ludzi, opowiada. Zrozumieć, porozumieć, zmieszać się z nimi. Zastanawiające, że gdy Palmira mówi w swoim wierszu o "naszej rasie" (zob. podkreślenie) nie ma na myśli "rasy całkowicie europejskiej", o której mówi później, tylko właśnie ludność miejscową. Brzmi jak sprzeczność, ale to chyba jedyna słuszna droga: z jednej strony zaakceptować przeszłość, a z drugiej: szukać łączności, utożsamienia się z miejscem, w którym przyszło mi żyć.

Jeździła, dopóki nie dopadł jej Parkinson. "No to jeszcze Anglik musiał być, psia jego mać!" — śmieje się Palmira, która pracowała jako pielęgniarka na drugiej linii w Wojnie o Falklandy. Pomimo choroby, cały czas robi doskonałe prosciutto.

Palmira (1)

Palmira (2)
Podpis na zdjęciu



Ci co wracają

Chłopaki z Santiago del Estero, santiagueños, też jeżdżą, ale mają to do siebie, że zawsze wracają. Nie wiadomo dlaczego.

Dlaczego wyjeżdżają to akurat jasne. Prowincja Santiago del Estero jest sucha i pustynna. Rozciągają się po niej przepastne solniska, a główną aktywnością ekonomiczną wiejskich rodzin jest hodowla chudych kóz, które z uporem obgryzają niemrawe ostrokrzewy stercząc z jałowej ziemi.

Santiagueños w grudniu jadą na zbiór borówek do Entre Rios. W lutym — na jabłka i brzoskwinie w Rio Negro. Octavio trudni się transportem: wozi sezonowych robotników od sadu do sadu. Ci ostatni bardzo często zjawiają się całymi wioskami, a gdy tylko kończą się żniwa — wracają. "Volver al pago", wrócić do swoich — to zdanie powtarza się chyba w każdej piosence chacarery, muzyki z Santiago del Estero.

Santiagueños (1)

Santiagueños (2)

Santiagueños (3)


A dlaczego wracają? Dlaczego nie zostaną, tak jak to robią Boliwijczycy? Bo ja wiem. Założone w 1553 roku miasto Santiago del Estero znane jest jako "Matka miast" (matka, a nie ojciec, bo w języku hiszpańskim miasto, ciudad, jest rodzaju żeńskiego) bo to stamtąd fundowano inne duże miasta północnego zachodu Argentyny. A dlaczego hiszpańską Koronę interesował rozwój właśnie tego regionu? Właściwie trudno powiedzieć czy to konkretnie interesowało Koronę, ale pojawiła się taka potrzeba. W czasach kolonii nieodległe Potosí (dziś: południowa Boliwia) stało się pępkiem świata. Właśnie tak: zaniedbane dziś miasto średniej wielkości, dzięki bogactwu srebra, stało się na chwilę najzamożniejszą metropolią na naszej planecie. Natomiast dzisiejsza północno-zachodnia Argentyna rozwijała się jako miejsce zaopatrzenia kopalni srebra i ludności Potosí odpowiednio w muły i wołowinę.

Przy czym górskie doliny rzeczne w okolicach Jujuy i Salty, czy żyzne i wilgotne równiny Tucumanu musiały wydawać się bardziej interesujące dla kolejnych fal osadniczych, niż słone stepy Santiago del Estero. Wobec powyższego możemy podejrzewać, że w taki oto sposób santiagueños pozostawiono samym sobie, co pozwoliło, by w tym wcześnie skolonizowanym, ale mało atrakcyjnym regionie Argentyny wytworzyła się specyficzna tożsamość regionalna.

I niezrównana muzyka, która zwłaszcza w ostatnich dziesięcioleciach zmonopolizowała folkową scenę w kraju. Dla mniej obeznanych, najmłodszych Argentyńczyków, narodowych folk to chacarera i nic więcej.

A bo i rytm niczego sobie.



Nabrzeże

Chelforó przypomina właśnie zabiedzone wioski Santiago del Estero, albo nawet te położone bardziej na północ, w północnej Salcie, na boliwijskim pograniczu. Psy rzucają się na przechodnia z wściekłością godną lepszej sprawy, mieszkańcy patrzą, nie mówiąc, z domów odpada tynk. Na przeciwko zszarzałej stacji benzynowej stoi rząd dawno już zamkniętych przydrożnych restauracyjek. W obu funkcjonujących sklepach oszczędza się światło. Półmrok pomieszczenia rozjaśnia lodówka z workami mleka, margaryną i mortadelą. Na wzgórzu stoi opuszczone osiedle. Z basenem, również opuszczonym. Dekady temu mieszkali tam pracownicy państwowej spółki gazowniczej. Już nie mieszkają.

Trudno spodziewać się, że zaledwie pięćset metrów od tego przydrożnego przyczółku wspomnień o dawnej świetności rozciąga się szeroką wstęgą jedno z ramion Rio Negro. Wąska ścieżka dochodzi do rzeki dokładnie na zgięciu jednego z jej tysięcy kolan, więc miejsce oferuje widok panoramiczny, rzeczny amfiteatr. Pod drzewami stoją —obowiązkowe w takich sytuacjach— betonowe stanowiska do grillowania. Oto Chelforó, polecam.

Chelforó

Dalej droga wspina się znowu na pustkowie, wychodzi z kanionu, by zaraz spaść ponownie w to, co określa się mianem Alto Valle, górna dolina czy górny bieg Rio Negro. W Alto Valle ciąg sadów jest już nieprzerwany. Od Chichinales przez Villa Regina aż po Cipoletti mamy na przemian jabłka, gruszki, śliwki, winogrona i z powrotem.

W Chichinales miałem wizytę. Okazuje się, że nie jest tak, że podczas podróży rowerowej jedynie sam rowerzysta składa wizyty. Także ktoś może złożyć wizytę rowerzyście. Bo przecież możemy przyjąć podróżującego za punkt odniesienia, w którym on, rowerzysta, pozostaje w spoczynku, wobec czego określenie "wizyta" będzie jak najbardziej uzasadnione. W Chichinales spędziłem kilka dni. Chyba nawet tydzień. Dopiero później dowiedziałem się, że Sayhueque, ostatni wódz Mapuczów, został w Chichinales kilka lat, zanim jego, razem z niedobitkami wodzowskiej armii, przeniesiono na suche pustynie kilkaset kilometrów dalej na południe.

Chichinales (1)

Chichinales (2)

Chichinales (3)


Ci co zostają

Abad mówi, że Boliwijczycy w Rio Negro robią dziś to, co Włosi i inni imigranci robili w latach 20. XX wieku. Jesteśmy w Villa Regina. Stolicy jabłek: tak o sobie mówią.

—Najpierw cała rodzina szła w pole z motykami od samego rana —opowiada Abad. —Z łopatami w rękach kopali kanały irygacyjne. W drugim pokoleniu stać ich było na traktor. W trzecim: na cały park maszynowy. W czwartym pokoleniu wynajmowali już ludzi, by te maszyny obsługiwali, a sami spędzali czas w kawiarniach. Potem ich dzieci poszły na studia, wyjechały do Buenos Aires, a pola i sady leżą odłogiem.

Teraz na ich miejsce przyjeżdżają imigranci z Boliwii. Najpierw najmują się do prac sezonowych, z czasem sami wynajmują kawałek ziemi, w końcu kupują sad na własność.

—I nie wszystkim to się podoba —mówi Abad. —Zawsze znajdzie się taki, co powie: jak to może być, że czarni jeżdżą najnowszymi terenówkami? Jeżdżą, bo pracują. A Argentyńczyk nie chce sobie brudzić rąk.

Ci "czarni" to Boliwijczycy. Ironia losu, że potomkowie tych, którzy przyjechali do Argentyny na ziemie świeżo odebrane ogniem i mieczem od Mapuczów, skarżą się na Boliwijczyków, którzy do Rio Negro migrują pokojowo.

Ale mają jeden defekt. Są "czarni".

A dlaczego zostają? Dlaczego nie wracają do siebie, jak ci z Santiago del Estero? Bo ja wiem. To, co teraz napiszę, nie musi mieć żadnego związku z rzeczywistością, ale tak w stosunku do migracji do Rio Negro, jak i w przypadku inwazji Boliwijczyków z gór na boliwijskie niziny myślałem następująco.

Gdy państwo Inków nabrało charakteru imperium i zaczęło rozpychać się po Ameryce —a przede wszystkim: zajmować nowe terytoria na północ i na południe od Cuzco, wzdłuż łańcucha Andów— jego strategia bliższa była działaniom starożytnych Rzymian w basenie Morza Śródziemnego, niż średniowiecznych Hiszpanów za oceanem. Będzie to, rzecz jasna, wielkie uproszczenie, ale generalnie to zamiast mordować i sprowadzać wszystkich do roli niewolników, Inkowie przychodzili, narzucali swoje prawa i język oficjalny, pobierali podatki, a tak poza tym to nie wtrącali się zanadto.

W awangardzie podbojów szły natomiast nie wojska, ale osadnicy. Miało to swoją specyficzną nazwę, która umknęła mi w tej chwili, ale postaram się wstawić tu odpowiednie słówko, gdy sobie przypomnę. Chodziło w każdym razie o to, że Inkowie uzyskiwali wpływy na danym terytorium poprzez wtłaczanie własnej populacji, i kiedy przychodziło do podboju jako takiego, okazywało się, że wojska miały już zapewnione poparcie społeczne w podbijanych regionach.

W identyczny sposób we współczesnej Boliwii Evo Morales uzyskał poparcie wyborców z nizinnych departamentów Beni i Pando. Nie przekonał do swojej kandydatury ich mieszkańców. Wysłał tam po prostu odpowiednio dużo nowych mieszkańców: takich, którzy go popierali.

Teraz tak: ja nie mówię, że któregoś dnia Boliwia zajmie Rio Negro. Chociaż... kto ich tam wie!


Stary Atahualpa

Niektórzy chcieli zapomnieć. Na przykład Domingo Faustin Sarmiento: jego marzeniem było zrobić z Argentyny nową Europę. To, co amerykańskie, stanowiło dla niego przeszkodę: nieeuropejskie elementy Nowego Świata w oczach Sarmiento nadawały się do wyrzucenia.

Ale historia wielokrotnie pokazała, że zamazywanie przeszłości to zadanie nie tyle karkołomne, co niemożliwe. Prędzej czy później prawda —także ta historyczna— wychodzi na jaw. Jeśli nawet nie ukaże się na kartach podręczników, na pewno wyjdzie w niepokoju podświadomości.

Jeszcze jeden grot — by nie zapomnieć


I to dlatego w rozmowach, w literaturze, w muzyce i w audycjach radiowych, —a także w mojej serii wpisów "Na południe"— wraca ten sam temat: Julio Roca, kampania pustynna, patagońskie ludobójstwo. Jak napisał stary Atahualpa Yupanqui: ze wszystkich stron obserwują nas Indianie (i użył słowa "Indianie", bo w czasach, w których tworzył, określenie nie miało jeszcze tego tak jednoznacznie negatywnego zabarwienia, jak dziś).

Nie da się uniknąć ich spojrzenia. Przenikliwego. Poważnego. Pytającego: a ty, jak czujesz się z tym, co się stało?


Ameryka to długa droga Indian.
Te górskie szczyty — to oni, i te doliny
I milczące lasy zagubione we mgle
i złote pola kukurydzy.
I ta szczelina wśród skał, i kamień na pustyni.
Ze wszystkich stron kontemplują nas Indianie.
Z najwyższych szczytów gór śledzą każdy nasz ruch.
Roztyła się ziemia ciałami Indian.
Ich cień to wartownik amerykańskiej nocy.
Kondory znają ciszę Indianina,
A jego krzyk spoczywa w głębinach przepaści.
Gdzie byśmy nie poszli, tam spotkamy Indianina.
Oddychamy nim. Przeczuwamy go podróżując po jego ziemiach.
Keczua, Aymara, Tehuelche, Guarán czy Mocoví.
Chiriguano i Charrúa, Chibcha, Mataco i Pampa.
Ranquel, Arauco, Patacón, Diaguita czy Calchaquí.
Omahuaca, Atacama, Tonocotés i Toba.
Ze wszystkich stron i w każdym momencie kontemplują nas Indianie.
Bo Ameryka to właśnie to: długa droga świętej indiańskości.
Między wielką równiną, puszczą i wysoką skałą,
Pośród wieczności konstelacji.
Tak, Ameryka jest długą drogą Indian.
A oni ze wszystkich stron wciąż nas kontemplują.

(Los Indios, Atahualpa Yupanqui)


A pieśniarz i poeta Atahualpa Yupanqui nie nazywał się Atahualpa Yupanqui, tylko Héctor Roberto Chavero (ur. w 1908, zm. 1992 r.). Używał pseudonimu artystycznego w języku keczua. Dlaczego? Bo ja wiem. Najwyraźniej coś nie dawało mu spokoju.

--> Ten tekst został opublikowany dzięki wsparciu projektu Fizyk w Argentynie na portalu Patronite. Jeśli chcesz, by na stronie pojawiało się więcej tego typu tekstów, wspieraj ich autora! (klik)

Komentarze

  1. Wzruszyłem się nieco przy fragmencie z Palmirą.
    Lektura majstersztyk;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarzopisarze proszeni są o się podpisanie!

Popularne posty